1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Małgorzata Wojtaczka o dobrej samotności na biegunie

Małgorzata Wojtaczka (fot. archiwum prywatne)
Małgorzata Wojtaczka (fot. archiwum prywatne)
W drodze na biegun południowy Małgorzata Wojtaczka spędziła samotnie 69 dni. Choć musiała zmierzyć się z polarnym klimatem, pośpiechem i ogromnymi szczelinami – to po powrocie z żalem budziła się ze snów o wyprawie. Co dobrego dała jej ta wędrówka – opowiada w rozmowie z Krzysztofem Boczkiem. 

Skąd wzięło się twoje zamiłowanie do podróżowania i eksplorowania?
Od zawsze ciągnęło mnie tam, gdzie jest mroźno, ciężko i sporo śniegu. Czyli w góry. Znajomi na studiach wyjeżdżali w skałki, opowiadali o jaskiniach. Zaczęłam z nimi jeździć i spodobało mi się. Zapisałam się na kurs taternictwa jaskiniowego, a potem już często jeździłam do jaskiń w Tatrach. Jest w nich zimno, brudno i trudno, czasami ciasno, choć bywają też wielkie przestrzenie.

Na Antarktydzie nie brak przestrzeni, to prawda, ale do wyprawy na biegun musiałaś się chyba dodatkowo przygotować. Jak się aklimatyzowałaś?
Kilka razy wzięłam udział w rejsach na północ, na Spitsbergen. Najpierw popłynęliśmy w trójkę na niewielkim jachcie „Nereus” do polskiej stacji polarnej i tam chodziliśmy po lodowcach, a podczas kolejnego rejsu, już na większej „Panoramie” opłynęliśmy Spitsbergen. Mieliśmy wejść na Newtontoppen, który jest najwyższym szczytem archipelagu, ale pogoda nam przeszkodziła. To jednak wystarczyło, by się przekonać, że podoba mi się klimat rejonów polarnych i pojechałam na Newtontoppen po raz drugi, tym razem ze zorganizowaną grupą. Mieliśmy iść na nartach, a ja wcześniej tylko dwa razy byłam na biegówkach. Pomyślałam sobie, że zimą potrenuję i będzie dobrze. Ale jak na złość tej zimy nie było w ogóle śniegu, więc przed wyjazdem obejrzałam parę filmików szkoleniowych, jak jeździć na biegówkach, i ćwiczyłam na dywaniku w pokoju.

I to wystarczyło?
Oj, przez pierwszych parę dni było bardzo ciężko, ledwo nadążałam. Robiliśmy około 20 km dziennie i ciągnęłam 60-kilogramowe sanki. Warunki były polarne, czyli temperatura -30 stopni, zamiecie śnieżne i brak widoczności. Ale spodobało mi się to na tyle, że pomyślałam o Antarktydzie.

To jednak duża zmiana: ze zorganizowanej wyprawy na niewielki szczyt na samotne 1300 km przez Antarktydę?
Ale wcześniej chodziłam już po wyższych górach i jaskiniach. Zdarzało mi się brnąć po pas w śniegu i sypiać zimą w namiocie. Żeby umieć w takich warunkach wydostać się z opresji, trzeba poznać własne możliwości, nauczyć się zarządzać energią i być opanowanym, by nie wpadać w panikę. Te wszystkie doświadczenia pozwoliły mi zdecydować się na Antarktydę.

Ponoć gdy koleżanka zaproponowała ci jeżdżenie na biegówkach, stwierdziłaś, że to dla emerytów.
Tak. Ale wówczas co tydzień jeździłam w Tatry do jaskiń, a biegówki nie cieszyły się popularnością. I do tej pory nie ciągnie mnie do biegania po trasach. Zresztą na Antarktydzie nie używałam biegówek, a nart typu „back country”, które są szersze, mają metalowe krawędzie, mocniejsze wiązania i można się na nich poruszać poza szlakami. Dla mnie jest to o wiele ciekawsze.

 Małgorzata Wojtaczka (fot. Łukasz Giza/Agencja Gazeta) Małgorzata Wojtaczka (fot. Łukasz Giza/Agencja Gazeta)

Wyprawa na biegun to dużo więcej niż jazda poza trasami. Panowały ekstremalne warunki pogodowe, ciągnęłaś ponad 100-kilowe sanki i dodatkowo musiałaś uważać, żeby nie wpaść w szczelinę. Co ci się tam spodobało?
Właśnie ten wysiłek fizyczny. I oddalenie od cywilizacji. Lubię tereny niezmienione przez człowieka. Tam też jest olbrzymia, pusta przestrzeń. Świadomość, że kilkaset kilometrów wokół ciebie w okolicy nie ma nikogo – jest bardzo przyjemna. Lubię samotność. Zresztą niełatwo znaleźć osobę, która ma te same plany, w tym samym okresie będzie miała czas i z którą chciałoby się spędzić razem dwa miesiące. Gdy to przemyślałam, to doszłam do wniosku, że już łatwiej byłoby mi samej. I to był strzał w dziesiątkę. Jesteś wtedy bardziej skoncentrowany na wyprawie, a nie na tej drugiej osobie. Jasne, w pojedynkę nie jest tak wesoło, nie ma z kim pogadać, ale też wszystko zależy ode mnie. No i z nikim się nie pokłóciłam przez ten czas, nikt nie narzekał na bałagan, jaki robiłam w namiocie. Samotna wyprawa daje niezależność i wolność.

Ale niesie też dodatkowe ryzyko. Nie bałaś się?
Najbardziej bałam się przed wyjazdem. Zastanawiałam się, czy warto podejmować takie ryzyko, bo szczeliny na Antarktydzie są bardzo szerokie, najmniejsza miała osiem metrów szerokości, i osiągają nawet kilkaset metrów głębokości. I rzeczywiście, kiedy idzie się samemu, ryzyko jest większe. Wzięłam sprzęt, by móc się wydostać, jeśli w jakąś wpadnę. Ciągnęłam też sanie, a one często pomagają, bo człowiek może na nich zawisnąć i to go ratuje. Ale tam na miejscu nie mogłam się bać, bo nie zrobiłabym niczego. Gdy natrafiałam na szczeliny, to starałam się nie myśleć, co będzie, jeśli tam wpadnę, a skupiałam się na tym, by unikać problemów.

I udało ci się ich uniknąć?
Tak, choć kilka momentów było nieprzyjemnych. Kiedy przeszłam przez jedną z pierwszych szczelin, odsapnęłam z ulgą. A za nią była druga, potem trzecia, aż w końcu okazało się, że to całe pole szczelin. Na dodatek przyszła chmura, zrobiło się ciemno, ponuro. Musiałam omijać cały ten obszar i myślałam tylko o tym, jak się stamtąd wydostać. Niezbyt miło też wspominam przejście przez labirynt dwumetrowych zastrug, czyli zamarzniętych fal śniegu. Walczyłam z nimi przez cały tydzień. To było naprawdę męczące.

A nie miałaś wtedy ochoty poddać się i wrócić?
Ani przez chwilę! Byłam oczywiście straszliwie zmęczona i czasami zdarzało mi się zasnąć nad telefonem, gdy pisałam SMS, jednak ani razu nie pomyślałam: po co mi to było? Zresztą w pewien sposób życie tam było łatwiejsze, bo koncentrowałam się na tym, żeby rozbić namiot, wybrać drogę, ominąć górkę, coś zjeść... To był prawdziwy odpoczynek dla umysłu. Po powrocie długo śniło mi się, że ciągnę sanki przez Antarktydę. I było mi żal, że wyprawa już się skończyła.

Jakie piękne momenty pamiętasz z tej wyprawy?
W niektóre dni były przepiękne chmury, co parę minut pojawiały się nowe. Można by było siąść i patrzeć na to godzinami, to był hipnotyzujący widok. Przepiękny był też dryfujący śnieg, bo lądolód wygląda jak morze, jest pofałdowany zastrugami, a po nich porusza się ciągnięty przez wiatr śnieg, jakby falował. Często też widziałam olbrzymie halo, czyli kolorową otoczkę wokół słońca z tęczą – od horyzontu po samą górę. Tam jest bardzo tajemniczo: z mgieł nagle wyłaniają się zastrugi, czasem słońce albo tęcza, a chwilę potem to wszystko znowu pochłania mgła.

Jak wyglądał twój zwykły poranek?
Ubieranie zajmowało mi prawie godzinę, bo robiłam to na siedząco w namiocie, a to bardzo niewygodna pozycja. Wszystko trzeba bardzo dokładnie założyć, na przykład skarpetki nie mogą mieć żadnej fałdy, bo to grozi otarciami, z których może się wytworzyć poważna rana. Poza tym trzeba nałożyć kilka warstw ciuchów, posmarować twarz kremem, nakleić plastry antyodmrożeniowe, założyć kominiarkę, drugą czapkę, potem bandankę, trzecią czapkę, maskę na twarz i kilka par rękawiczek. W okolicach bieguna nie można ich ściągnąć na dłużej niż na sekundę.

A co z higieną?
W niskich temperaturach nie ma potrzeby mycia się, bo bakterie się nie rozwijają. Zresztą nie ma do tego warunków, w malutkiej kosmetyczce miałam paczkę chusteczek nawilżanych dla niemowląt i szczoteczkę do zębów. Używałam specjalnej wełnianej bielizny: podwójnie tkana, bardzo ciepła, dużo dłużej zachowuje świeżość. Dwa komplety załatwiały sprawę. Ale gdy mogłam wziąć pierwszy prysznic po prawie 70 dniach, trudno mi było spod niego wyjść.

Skoro nie ekstremalne warunki, to co najbardziej ci przeszkadzało na wyprawie?
Że cały czas muszę się śpieszyć, żeby dotrzeć, póki bazy na biegunie są otwarte, bo potem nie ma już samolotów. Miałam tylko dwa miesiące i nie mogłam pozwolić sobie na coś w stylu „nie chce mi się dzisiaj iść, więc sobie posiedzę na saneczkach i popodziwiam chmury”. Ostatnią dobę szłam bez przerwy najszybciej jak mogłam, żeby zdążyć na samolot, który mnie zabierze do bazy Union Glacier. Wracałam przedostatnim lotem do Ameryki Południowej. Choć chętnie bym sobie parę dni na tym biegunie posiedziała, kontemplując i ciesząc się chwilą.

Jak zmieniła cię ta wyprawa?
Dostałam zastrzyk energii i wielkiej wiary w siebie. Przekonałam się o swoich możliwościach i miałam ogromną satysfakcję z tego, że zrealizowałam to, co sobie wymyśliłam. Teraz wiem, że dobrze oceniłam sytuację, zaplanowałam wyprawę i oszacowałam swoje możliwości. Dzięki temu nabrałam do siebie zaufania. Tuż po wyprawie pierwszy raz w życiu wystąpiłam publicznie, i to od razu przed kilkutysięczną widownią, na Festiwalu Kolosy w Gdyni. Byłam stremowana, ale miałam o czym opowiadać.

„Biegun jest ważny, ale celem jest marsz” – powiedziałaś wtedy. Nadal tak uważasz?
Tak, bo ważne jest, by coś zobaczyć, przeżyć. Wyprawa zajęła mi więcej czasu, niż myślałam, ale w życiu notorycznie się spóźniam, więc na biegun też musiałam.

Małgorzata Wojtaczka speleolożka i eksploratorka terenów polarnych, żeglarka. Jako pierwsza Polka samotnie zdobyła biegun południowy, po dwóch miesiącach wędrówki na nartach. 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze