1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Nie zapuszczam korzeni - podróże Katarzyny Dybżyńskiej

fot.123rf
fot.123rf
Zobacz galerię 7 zdjęć
Podróż, w której często zmieniasz miejsce zamieszkania, uświadamia ci, czym jest życie tu i teraz – mówi podróżniczka Katarzyna Dybżyńska. Odwiedziła już ponad 40 krajów, w tym te dotknięte wojną.

Na festiwalu podróżników Kolosy powiedziałaś, że ty nie podróżujesz, tylko żyjesz w podróży. Co to dla ciebie oznacza?

Dla mnie zawsze istotne było to, by wniknąć w dane miejsce i kulturę tak mocno, jak się tylko da. By zaistniała interakcja między mną a ludźmi, którzy tam mieszkają. Byśmy mogli coś sobie nawzajem dać. Dlatego wychodzę poza utarte szlaki – bardziej niż ośrodki turystyczne interesują mnie miasteczka czy wsie leżące na uboczu.

Dlaczego właśnie te miejsca cię pociągają?

Kiedy przyjeżdżasz do popularnych miejscowości, autochtoni od razu nadają ci łatkę turysty, a ty wpisujesz się w tę rolę. Nie ma szans na głęboką wymianę, relacje zostają sprowadzone do szybkich „transakcji” – odbywają się na płytkim, powierzchownym poziomie. Takie spotkania nie zostawiają po sobie śladu trwalszego niż fotografia z wakacji. Natomiast na uboczu, w małych wioskach, nawiązują się o wiele głębsze więzi, bo wracasz do story tellingu – opowiadania sobie nawzajem świata. To lubię. W dzisiejszych czasach, mimo że mamy nieograniczony dostęp do najświeższych wiadomości, różnica między informacją a opowieścią stała się wyraźniejsza niż kiedykolwiek. Bezpośrednia relacja sprawia, że lepiej absorbuje się przekaz.

Co przekazujesz spotkanym ludziom i co otrzymujesz od nich w zamian?

Na przykład Kambodża. Zaintrygowało mnie, jak bardzo Khmerowie różnią się od mieszkańców okolicznych państw i jak trauma związana z reżimem Pol Pota wpłynęła na ich sposób postrzegania świata. Wybrałam się do szpitala psychiatrycznego, by napisać reportaż o osobowości Khmerów. Od słowa do słowa zaproponowano mi, bym poprowadziła arteterapię. Zostałam niemal pół roku. Początki były trudne – nie łączyła nas wspólnota języka ani zaplecza kulturowego, a ja musiałam nawiązać głębokie porozumienie. Bo w arteterapii trzeba dotrzeć do głębokich emocji, stworzyć bezpieczną przestrzeń, odsłonić się. Miałam do dyspozycji tylko muzykę, kredki i ruch. I udało się!

Te doświadczenia uświadomiły mi, że arteterapia, która mnie od dawna interesowała, może być moją życiową drogą. Przekonałam się na własnej skórze, że jest czymś, co doprowadza do spotkania ludzi na różnych płaszczyznach. W ten sposób narodził się też pomysł założenia fundacji Kontrapunkt, która będzie działała w miejscach ekstremalnie trudnych – tam, gdzie ludzie mają lub mieli styczność z wojną. Zaczynam od Palestyny i Izraela. Gdyby nie Kambodża, być może nie odważyłabym się na ten krok.

Życie z Khmerami bardziej cię uwrażliwiło?

To była lekcja pokory, bo zwykle wybierałam miejsca, w których dobrze się czułam, a długi pobyt w nich nie wiązał się z płaceniem za to jakiejś ceny. W Kambodży codziennie pokonywałam bariery dzielące mnie i tamtych ludzi, próbowałam dotrzeć do nich, nawiązać głębszy kontakt. Byłam szczęśliwa, gdy udawało mi się stworzyć z kimś na tyle bliską więź, że mogłam go nazwać przyjacielem. To było jak wdrapanie się na Mount Everest.

Dlaczego zatem wyjechałaś już po pół roku? Zapuszczasz korzenie, a potem je wyrywasz...

Ja nie zapuszczam korzeni. Jestem nomadą. Podróż, w której często zmieniasz miejsce zamieszkania (a nie hotel), uświadamia ci, czym jest życie tu i teraz – niczego nie odkładasz na później i nie zostawiasz niedopowiedzianych historii. Bo nic nie trwa wiecznie i nie wiadomo, w którym momencie to wszystko zniknie. Pewnego dnia budzę się w danym miejscu i wiem, że zrobiłam już tu wszystko, co mogłam – niczego więcej się nie nauczę i nie mam już nic więcej do dania. Moja misja została wypełniona. Zostawiam otwarte zakończenie, czyli „jestem wdzięczna, że cię spotkałam, może kiedyś jeszcze się skrzyżują nasze ścieżki”, i jadę dalej.

Kambodża, Palestyna, Bałkany – bywasz w miejscach dotkniętych wojną. Co cię tam ciągnie?

Tam jest esencja życia. Mieszkańcy tych regionów tworzą bliskie społeczności, funkcjonują w głębokiej współzależności, bo inaczej by nie przetrwali. Gdy tam przyjeżdżam, staję się częścią ich wspólnoty. Przygarniają mnie, zapraszają do domu, goszczą. Poza tym ci ludzie opowiadają mi niezwykłe historie i zależy im, by one nie uległy zapomnieniu, by wędrowały dalej. Spore wrażenie robi zawsze na mnie to, jak ludzie z zagrożonych miejsc potrafią celebrować życie. Im gorsze są warunki, im większe ryzyko, że za chwilę stracą życie, tym bardziej doceniają te dobre momenty. Choć nie mają prawie nic, to oddadzą ci więcej, niż mogą. Są zawsze gotowi, by razem zjeść, potańczyć, porozmawiać, nie przejmują się drobnostkami.

Bardziej teraz cenisz życie niż przed tymi podróżami?

Wręcz zanurzam się w niekończącej się wdzięczności za każdy dzień. Bo co by się nie działo, dziękuję za to, czego już doświadczyłam. Skoro ci ludzie potrafią tak żyć, po niewyobrażalnie dramatycznych doświadczeniach, są tak piękni duchem, otwarci i życzliwi, to znaczy, że każdy tak może. W tym przekonaniu znajduję źródło swojej wewnętrznej siły.

[embed]https://youtu.be/qtTwuJdAfUk[/embed]

Mieszkałaś przez miesiąc w Laosie z mnichami buddyjskimi, ponoć jako jedyna kobieta. Po co?

To także było spotkanie z czymś nowym. Laos jest bardzo mocno zanurzony w buddyzmie, a ja chciałam doświadczyć głębiej tej religii, by lepiej zrozumieć tamtejszych mnichów. Wstawać rano, iść z nimi na modły, jadać dary od wiernych, medytować, milczeć... Po prostu przekonać się, jak to jest. Najpierw mi odmówiono, bo mnisi nie mogą mieszkać pod jednym dachem z kobietą, ale potem mnich Venerable, czyli Czcigodny Sługa Boży, znany na świecie nauczyciel i poeta, zgodził się. Codziennie spędzaliśmy długie godziny na niekończących się dyskusjach filozoficznych. On „oprowadzał” mnie po ich świecie, ja przedstawiałam mu inny punkt widzenia.

Jak cię zmieniły te doświadczenia?

Nauczyłam się otwartości na drugą osobę, a także głębokiego zaufania do świata i siebie samej. Dzięki temu łatwiej mi robić rzeczy, które w pierwszej chwili wydają się szalone, i podejmować wyzwania. Ta postawa kojarzy mi się z ćwiczeniami, jakie wykonuje się np. na warsztatach tanga – rzucasz się w tył, a druga osoba ma cię złapać. Ja w swojej podróży wiele razy tak się rzucałam z zamkniętymi oczami i niemal zawsze ktoś mnie „łapał”. Czy to był laotański mnich, czy dzieci bawiące się na ulicy, czy roześmiany rikszarz. Dzieliliśmy czystą radość ze spotkania. Patrzyłam głęboko w ich oczy, które mówiły: „witaj, wędrowcze” albo hinduskie „namaste”, czyli „pozdrawiam boskość w tobie”. Takie spotkania dają też olbrzymie poczucie jedności ze światem.

A dlaczego pojechałaś uczyć koreańskie dzieci kreatywności?

Korea Południowa miała być łagodnym wejściem w świat Azji, bo łączą się tam kultury Wschodu i Zachodu. Intrygowało mnie, a momentami przerażało, że Koreańczycy nie okazują żadnych emocji. W metrze można uwierzyć, że jesteś duchem – mimo tłumów nikt na ciebie nie spojrzy. Nikt. Dlatego tam uczyłam kreatywności – to była forma wewnętrznej rebelii.

Na lekcjach w podstawówce mówiłam dzieciakom: „u mnie możecie mówić to, co naprawdę myślicie. Nie ma poprawnych odpowiedzi, interesuje mnie wasze zdanie”. A oni przez dwa miesiące myśleli, że ja żartuję. Uważali, że jeśli zaczną mówić, co myślą naprawdę, to ja wykorzystam to przeciwko nim. To było straszne. Pamiętam jednego chłopca z mojej klasy – Chrisa. Na początku przejawiał zachowania autystyczne: głównie siedział i się kołysał. Dużo do niego mówiłam, próbowałam przebić się przez jego kokon i któregoś razu zaczął mówić, a potem okazało się, że jest najlepszym uczniem w klasie. Miał mnóstwo rewelacyjnych pomysłów, znajdował więcej rozwiązań każdego zadania niż ja. Niemal z dnia na dzień obudziła się w nim tłumiona kreatywność.

Co jeszcze wyniosłaś z pobytu w Korei?

Otworzyło mi to oczy na niewidzialną na co dzień stronę zależności politycznych, na podszewkę systemu. Nabrałam świadomości na temat społeczeństwa obywatelskiego, tego, jak istotną rolę w jego tworzeniu odgrywa edukacja. Doświadczenia wyniesione z Korei są, po terapii sztuką, drugim filarem fundacji, którą założyłam. Zawsze byłam zaangażowana obywatelsko, ale dotychczas nie miałam pomysłu na to, jak to połączyć z arteterapią.

W Palestynie jako wolontariuszka monitorowałaś przestrzeganie praw człowieka dla jednej z organizacji. Co to doświadczenie zmieniło w tobie?

Zafascynowało mnie to, jak silnym manifestem politycznym może być sztuka – np. mur separacyjny między Izraelem a Palestyną jest nieprawdopodobną galerią sztuki zaangażowanej. Jednak największe wrażenie wywarł na mnie Bassem al-Tamimi – taki palestyński Gandhi, jeden z przywódców ruchu non-violence. Niesamowita postać. Jako obserwatorka byłam świadkiem jego aresztowania podczas protestu ulicznego – próbował bronić swojej żony, która trzymała flagę palestyńską i skandowała hasła domagające się wolności dla wszystkich. Żołnierze obchodzili się z nimi w straszny sposób. Dlatego ten respekt, ta gracja, z jaką traktował mundurowych, były niewiarygodne. Widział w nich ludzi, mimo że wyrządzili tyle krzywdy jemu i jego rodzinie – wszyscy, łącznie z dziećmi, siedzieli już w izraelskich więzieniach. Bezterminowo, bez wyroku, bez sądu. Widzieć tego człowieka, który nie reaguje złością, nie szuka zemsty ani nawet sprawiedliwości, tylko pokoju, który nawet w takiej sytuacji mówi „pozdrawiam boskość w tobie”, to było niezapomniane doświadczenie.

Gdyby nie te podróże, o co byłabyś uboższa?

Myślę, że nie byłabym tą samą osobą. Nie miałabym poczucia jedności ze światem, świadomości, co chcę osiągnąć i jakimi metodami. Byłabym biedniejsza o te przeżyte historie, spojrzenia ludzi, którzy w jakiś sposób żyją we mnie. Dzieciaki z Kambodży, moi uczniowie z Seulu, Palestyńczycy, którzy uczyli mnie cyrkowych sztuczek... Mam poczucie wspólnoty z nimi. Nasze życia się skrzyżowały i dzięki temu ja żyję w nich, a oni we mnie. Na zawsze. A to poszerza horyzonty. Mogę wracać do tych doświadczeń, kiedy zechcę, zanurzać się w kieszonkowych wielobarwnych światach, uśmiechać się do wspomnień i z ciekawością, pasją tworzyć kolejne.

Katarzyna Dybżyńska, podróżniczka, mieszkała w sześciu krajach, wędrowała po kilkudziesięciu, prowadziła arteterapię w Kambodży, występowała z ramienia organizacji Meta Peace Team w Palestynie i Izraelu, pracowała jako nauczycielka w Korei Południowej. Założycielka fundacji Kontrapunkt, zajmującej się arteterapią w krajach dotkniętych wojną.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze