1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Polka w Indonezji – zmieniając życie dla pasji, warto pozostać realistą

Park Narodowy Komodo (Fot. iStock)
Park Narodowy Komodo (Fot. iStock)
Zobacz galerię 14 Zdjęć
Zostawiła wszystko za sobą i wyjechała do Indonezji. Jednak dość szybko musiała zdjąć różowe okulary. Przyszło jej zmierzyć się z mentalnością tubylców i przeciwnościami losu. Z podróżniczki przekształciła się w bizneswoman. Jak z dzisiejszej perspektywy Ola Liana ocenia ten śmiały krok?

To z pasji do nurkowania porzuciłaś Polskę, zawód prawnika i pracowałaś jako nurek w Meksyku, Indonezji i na Malediwach?
Nie tylko z tej pasji. Pociągało mnie też związane z tym jeżdżenie po świecie, na wyspy, oglądanie raf. Od dzieciństwa czytałam książki przygodowe: od serii Szklarskiego „Tomka w krainie...” po wszystkie pozycje Juliusza Verne’a. Kiedyś wypożyczyłam jego „Podróż do wnętrza Ziemi” i przeczytałam od razu tego samego dnia. Oddałam tydzień później, a szkolna bibliotekarka nakrzyczała na mnie. Że oszukuję, że nie mogłam w tydzień przeczytać tej książki. Pamiętam też, jak z rodzicami co roku jeździliśmy maluchem z Bielska-Białej do Zakopanego. Mijaliśmy Zawoję, Suchą Beskidzką, a ja udawałam, i zapisywałam to sobie w zeszycie, że jedziemy przez... Indie. Od małego ciągnęło mnie w te klimaty. Bardzo szybko po obronie magisterki w Krakowie znalazłam pracę na Jukatanie.

Pewnie już na studiach musiałaś przestępować z nogi na nogę, by ruszyć w świat...
Na stypendium we Włoszech poznałam Meksykanów. Odwiedziłam jednego z nich w Cancún i zjeździłam część Ameryki Łacińskiej. No i tam wróciłam. Po powrocie z Meksyku trochę szukałam pracy w Polsce, ale ostatecznie dostałam ją... na Malediwach. Tam poznałam swojego partnera, także instruktora nurkowania. Razem wyjechaliśmy na wyspy Tonga, ale z powodu problemów na lotnisku przypadkowo dolecieliśmy... do Indonezji. I tam już zostaliśmy.

Ile czasu przebywaliście w Labuan Bajo na Flores, zanim zdecydowaliście się założyć firmę?
Tuż po przyjeździe wybraliśmy się na nurkowanie. Tak się nam spodobało, że już kilka dni potem zaczęliśmy myśleć, by kupić kawałek ziemi i postawić ośrodek. Zapaliłam się zwłaszcza do jednej wyspy – piękna plaża, cudowna rafa. Ale były kłopoty. Ostatecznie po kilku miesiącach, za częściowo pożyczone pieniądze, bez żadnego biznesplanu, kupiliśmy łódź do przewozu kalmarów. Zaprojektowałam ją na nowo, cieśla ją przerobił i zaczęliśmy na niej wozić nurków. Nie mieliśmy żadnych gwarancji, że to się uda.

Teraz, po dziewięciu latach, mam trzy łodzie. Żyję z Indonezyjczykiem, z którym mam syna, a firmą zarządzam, na stałe mieszkając na Bali.

Gdy przyjechałaś na Flores, miałaś w sobie dużo entuzjazmu. Potem poznałaś realia życia. Kiedy ostatecznie zdjęłaś różowe okulary?
Myślę, że na początku pomogło mi to, że tuż po przyjeździe byłam na takim pozytywnym emocjonalnym haju. Nie wiem, czy zdecydowałabym się na pozostanie, gdybym wiedziała, że ci fajni, sympatyczni ludzie często będą chcieli mnie oszukać, naciągnąć. Świadomość realiów życia docierała do mnie stopniowo, np. gdy mieliśmy problemy z policją. Oskarżali nas o coś, o czym nawet nie miałam pojęcia. Okazało się, że chcieli wyciągnąć od nas łapówki.

Generalnie tacy ekspaci jak ja, prowadzący firmę, czasami nie wytrzymują na Flores zbyt długo. Przykład: mój ówczesny partner – Ricardo. Nasze życie na Malediwach to była sielanka – dużo wolnego czasu, a jedyna praca – nurkowanie, było właściwie czystą przyjemnością. A na Flores organizowaliśmy wszystko. Ciągle coś się psuło, załoga nie stawiała się do pracy albo fatalnie ją wykonywała – co chwila musieliśmy zmieniać ekipę. Wszystko się na nas zwaliło, a w dodatku nie znaliśmy języka. Kiedy podczas remontu łodzi nasza łajba osiadła na plaży i nie można było jej ściągnąć, Ricardo wściekł się, spakował i wyjechał. Moja załoga nie chciała spać na łodzi, bo wierzyli, że na tej wyspie są duchy. Byłam więc na niej sama przez wiele dni. Nie było przyjemnie. Pomogli mi Francuzi. I jakoś potem dobrze się już ułożyło.

Czy na dłuższą metę łatwo zaakceptować odmienną mentalność Indonezyjczyków?
Oni nie mają pośrednich stadiów, tylko skrajne. W przypadku problemu Indonezyjczyk mówi: tida gusssa (czyli: „nieważne”) – i olewa sprawę. Albo od razu łapie za maczetę. Prawie nigdy nie ma dyskusji, szukania kompromisu. Ja to także odczuwam w swoim związku. Przyznaję, to jest ciężkie do zaakceptowania. Z drugiej strony, Indonezyjczycy to tacy sami ludzie jak wszędzie. Spotkało mnie z ich strony trochę nieprzyjemności, ale gdybym prowadziła biznes gdzie indziej, to zapewne byłoby podobnie. Wielu zasad się nie przestrzega, bo za mało tu policji, a za dużo korupcji. Ale znam też bardzo fajnych Indonezyjczyków, z wieloma jestem zaprzyjaźniona.

Nie przeszkadza ci ich wiara w magię, w to, że ludzie mogą zamieniać się np. w lwy, świnie?
Nie, mimo że oni rzeczywiście pewne rzeczy sobie tłumaczą w magiczny sposób. Zamiast iść do lekarza, wolą wyjaśnić zły stan zdrowia rzucaniem czarów. I nie leczą się. Ojciec mojego partnera obserwuje takie przypadki czarnej magii, więc mam dobre rozeznanie. Ale przyznaję, czasami sama nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć niektóre zdarzenia.

Mam koleżankę, wykształconą Indonezyjkę z Jakarty, która studiowała m.in. w Holandii. Pomimo że jest osobą bardzo racjonalną, jednocześnie wierzy w istnienie tuyul – to jedna z tutejszych magicznych postaci, coś w rodzaju dziecka, które ma kraść ludziom pieniądze, dzięki czemu jego właściciel staje się bogaty. Ale po jakimś czasie trzeba zapłacić mu ofiarę i wtedy np. umiera ktoś z rodziny. Ale także bardzo dużo ludzi z Polski – klientów, których wożę na łodziach – uważa, że istnieją duchy, uroki.

Żałowałaś tego, że zostałaś i poznałaś Indonezyjczyków od tej gorszej strony?
Nie. Nigdy. Traktuję to jako doświadczenie życiowe. Gdy czytam reportaże z różnych miejsc na świecie, to wiem, że ich autorzy tylko tamtędy przejeżdżają. Są kimś z zewnątrz. A ja rozkoszuję się faktem, że to miejsce poznałam tak dobrze. Na tyle, na ile mogę, czuję się częścią tej społeczności.

Myślałaś o powrocie?
Często. Olać to i wrócić. Bo też tęsknię. Znam przyjezdnych, którzy sprzedali wszystko i tutaj osiedli. Odcięli się od starego życia i nie mają już odwrotu. A ja utrzymuję kontakty z Polską. Mam taki plan, by z moim pięcioletnim synem przyjechać na rok do Polski. By pokazać mu wszystkie pory roku, by zobaczył kraj.

Co doradziłabyś tym, którzy marzą, by porzucić pracę w korporacji i wyjechać zarabiać na swojej pasji w egzotycznym miejscu?
Sam wyjazd jest banalny – kupujesz bilet i lecisz. Ale warto, czyniąc ten krok, pozostać realistą. Po pierwszej fali euforii zdjąć różowe okulary. Bo znam osoby, które wyjechały na Bali i mimo stert śmieci, nadal powtarzają, że to najwspanialsze miejsce na świecie, ludzie i klimat.

Uważam, że moje doświadczenia z Indonezji to mój plus. Myślałam ostatnio o Brazylii: „O, jak tam fajnie, można by wyjechać”. A potem zdałam sobie sprawę, że prawie nic nie wiem o tym miejscu. Ta idylla może być pełna ciemnych zaułków.

Cenię sobie to, że mam miejsce, w którym osiadłam, że przekonałam się o tych różnych odcieniach „raju”. Przypuszczam, że wszędzie jest tak samo. Jeśli wystarczająco długo się tam zostanie.

Czujesz się bardziej Olą z Komodo czy Aleksandrą Lianą z Polski?
To pierwsze teraz mocno mnie określa. Wielu nurków już się ze mną zetknęło i tak mnie nazywają. Nie chciałabym więc z tego zrezygnować. To ułatwia rozpoznanie. Ale wewnętrznie jestem i jedną, i drugą.

Aleksandra Liana, z wykształcenia prawnik, pracowała jako divemaster w Meksyku, na Malediwach, a w 2004 roku trafiła do Indonezji. W Labuan Bajo na wyspie Flores założyła firmę, która organizuje rejsy na Komodo i wyprawy nurkowe.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze