Irytujące odgłosy ciągniętych po chodnikach walizek, sklepy z pamiątki wypierające spożywczaki i uderzający po kieszeni wzrost czynszów i cen nieruchomości to codzienność mieszkańców wielu hiszpańskich miast. To tłumaczy, dlaczego ich ulice od dawna upstrzone są nieznoszącym sprzeciwu hasłem „Turyści, do domu”. W te wakacje napięcie sięgnęło zenitu. W ruch poszły plastikowe pistolety na wodę, które wycelowano w przyodzianych w szorty i sandały gości restauracji przy słynnej La Rambli. Prośby i groźby nie przynoszą jednak oczekiwanych skutków.
W protestujących tłumach, jakie przetoczyły się w ostatnich miesiącach przez Wyspy Kanaryjskie, Baleary, Andaluzję i Katalonię, można było wypatrzeć transparenty o treści „Jesteśmy obcokrajowcami na naszej ziemi”. Uczestnicy manifestacji podkreślają, że stosunek liczby turystów, zagranicznych inwestorów i wszelkiej maści cyfrowych nomadów do liczby mieszkańców coraz mocniej daje im się we znaki. Co prawda Hiszpanom zdarzało się poczuć obco we własnym kraju już nawet w latach 60. Pokazano to m.in. w serialu „Cuéntame cómo pasó”. W jednym z odcinków chętnie oglądanego tasiemca rodzina Alcántara wybiera się na pierwsze w życiu wakacje nad morzem. Wybór pada na zyskujące na popularności wśród brytyjskich biur podróży Benidorm. W efekcie, kiedy bohaterowie wchodzą do restauracji i próbują złożyć zamówienie w ojczystym języku, kelner informuje ich w mowie Szekspira, że... niestety nie mówi po hiszpańsku.
Wówczas pnące się ku niebu hotele były dowodem na gospodarczy rozwój, a nie powodem do zmartwień, dlatego niemożność dogadania się z obsługą nie zepsuła serialowej rodzinie urlopu. Ale jest jeden szkopuł. O ile „śródziemnomorski Nowy Jork”, jak nazywano słynny kurort na Costa Blanca, od początku pomyślany był jako magnes na turystów, o tyle dziś szturmowane przez przybyszów niewielkie osady rybackie czy dzielnice takie jak Malasaña w Madrycie lub Gràcia w Barcelonie do niedawna służyły głównie miejscowym. Teraz powoli podporządkowują się spragnionym słońca podróżnym, a zmęczeni lokalsi narzekają, że „zyski z turystyki nie są sprawiedliwie dystrybuowane, przez co społeczność staje się coraz biedniejsza”. Wszystko wskazuje jednak na to, że masowe protesty nie zdały egzaminu.
Firma konsultingowa Braintrust przewiduje, że w 2040 roku Hiszpania zepchnie Francję ze szczytu listy najchętniej odwiedzanych państw, którą rokrocznie opracowuje Światowa Organizacja Turystyki. Analitycy wyliczyli, że granicę przekroczy wówczas aż 115 milionów letników. Dla porównania: w zeszłym roku hiszpański sektor turystyczny, szybko odbudowujący się po chudych pandemicznych latach, przyjął 85 milionów osób, co zapewniło mu 2. miejsce w rankingu. Wciąż okupujący pierwszą pozycję sąsiedzi w 2023 roku ugościli za to 100 milionów turystów.
Co ciekawe, dla mieszkańców najatrakcyjniejszych w oczach turystów wspólnot autonomicznych nie jest to aż tak fatalna wiadomość, jak mogłoby się zdawać. Specjaliści sądzą bowiem, że ruch rozleje się na terytorium niemal całej Hiszpanii i pozwoli odetchnąć najmocniej zatłoczonym miejscom. Więcej podróżnych ma się skusić na urlop na zielonej Północy, która do tej pory ściągała głównie wyruszających na drogę św. Jakuba pielgrzymów i fanów „Gry o Tron” pragnących zobaczyć na własne oczy „Smoczą Skałę”. Poza Krajem Basków, Kantabrią, Asturią i Galicją kawałek tortu uszczknąć mają też pozbawione dostępu do morza Nawarra, Kastylia i León, Kastylia-La Mancha i Estremadura. Ma to związek ze zmieniającymi się oczekiwaniami turystów. Według autorów raportu ci coraz częściej będą chcieli łączyć wypoczynek na plaży z udziałem w wydarzeniach kulturalnych, doświadczeniami kulinarnymi czy pracą zdalną. Powszechniejsze będą też wakacje poza sezonem w chłodniejszych (i przystępniejszych cenowo) miesiącach.
Źródło: „España será destino líder a nivel mundial con 115 millones de turistas en los próximos años, según Braintrust”, forbes.es [dostęp: 29.10.2024]