Zakochana we wspinaczce, do gór podchodzi z pokorą i trzyma się własnych zasad. Przede wszystkim tej, że zdobyty szczyt to taki, z którego szczęśliwie wróci do domu. O niepowtarzalnym smaku przygody – noclegu w kraterze wulkanu, wegańskim lunchu ponad granicą śniegu i radości z odkrywania regionalnych kuchni w podróży – opowiada Ewa Wachowicz.
Zbliżają się wakacje. Czy to oznacza dla pani słodkie lenistwo, podróże kulinarne czy chodzenie po górach?
Uwielbiam podróżować i najchętniej spędzałabym w ten sposób większą część życia. A dużą część tej części rzeczywiście zajmują góry. Dopiero wróciłam z wyprawy na północ Indii. To był mój pierwszy wyjazd w tzw. Mały Tybet w Himalajach. Pojechaliśmy w region Ladakh, jeszcze jest przed sezonem, więc praktycznie nie było tam turystów. Po tej wyprawie – jak zawsze zresztą – mieliśmy kilka dni, żeby odpocząć i zobaczyliśmy trochę tych prawdziwych Indii, zaliczyliśmy też plażę. A jeśli już jestem na plaży, to spaceruję, jeśli zaś leżę, to czytam książkę albo słucham audiobooków. Generalnie lubię aktywny wypoczynek. Podróżowanie oznacza dla mnie nie tylko zwiedzanie czy poznawanie nowych ludzi, ale też lokalne smaki. Podczas tej podróży przewodnik, asystent, kucharz – wszyscy byli buddystami, więc w górach mieliśmy kuchnię wegańską. Jak się okazało, można zdobywać góry bez jedzenia mięsa!
Ma pani za sobą przeszłość Miss Polonia, co łączyło się też z wyjazdami. W 1992 roku z Polski było wszędzie daleko. Jakie były pani pierwsze podróże?
Moja pierwsza duża podróż była związana właśnie z tytułem Miss Polonia. Zaraz po tym, gdy zdobyłam koronę Miss, usłyszałam, że mam miesiąc na przygotowania, a potem jadę do Londynu i od razu do RPA na wybory Miss Świata. To robiło wrażenie. Wcześniej właściwie nie wyjeżdżałam za granicę, jak przez mgłę pamiętam jedyną podróż jako dziecko do dawnego NRD, bo przecież wtedy nie było jeszcze jednych Niemiec i do Niemiec Zachodnich nie dało się swobodnie podróżować. Pojechaliśmy na wycieczkę z rodzicami i spaliśmy na kempingu… Jako Miss Polonia trafiłam nie dość, że do Londynu, to jeszcze do luksusowego hotelu Hilton. Stamtąd mam przeżycie, z którego można się uśmiać. W pokoju nie było klasycznego minibarku, a zamiast tego nieduży automat z napojami. Dziś trudno to zrozumieć, ale nigdy wcześniej nie widziałam automatów do sprzedaży napojów i zupełnie nie mogłam skojarzyć, jak to działa. A przecież było to zaledwie 26 lat temu!