Dzięki roli w „Czwartej władzy” miał okazję walczyć w obronie wolności słowa i po raz pierwszy spotkać się na planie z Meryl Streep. Jeden z najsympatyczniejszych aktorów Hollywood opowiada nam o mediach, szukaniu prawdy i – oczywiście – o fiacie 126p.
Grał pan u Stevena Spielberga już pięć razy, ale podobno tym razem było inaczej.
Tak, bo na planie rozbrzmiewał dźwięk maszyn do pisania. Dla mnie to wciąż dźwięk kojarzący się z atmosferą pracy. Zdaję sobie sprawę, że dziś odgłosy z nią wiązane to raczej gwar zatłoczonego Starbucksa, ale według mnie praca wciąż brzmi jak to charakterystyczne „taka-tadam-ciak-ciak-tabadamdam!” [z zaangażowaniem naśladuje maszynę do pisania].
Jak to się stało, że choć pracowaliście już z Meryl Streep razem poza ekranem, to w „Czwartej władzy” po raz pierwszy spotykacie się przed kamerą?
Naprawdę nie wiem! Całą moją karierę modliłem się: „Dobry Boże, uśmiechnij się do mnie i ześlij mi film z Meryl Streep”. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że ona miała we wszystkich swoich kontraktach antyhanksowską klauzulę. Byliśmy jak orzeł i mangusta – jedno żyje w nocy, drugie za dnia. Marzyliśmy o spotkaniu, ale nie udawało nam się do niego doprowadzić. Oczywiście, to ja jestem mangustą, a Meryl – orłem.
Więcej w marcowym numerze magazynu Zwierciadło.
Wydanie 03/2018 dostępne jest także w wersji elektronicznej.