Badania naukowe obnażają bezlitosną prawdę – dzieci w Polsce nie potrafią zrobić fikołka, skakać na skakance ani złapać odbitej od ściany piłeczki tenisowej. Mają też trudności z najprostszymi czynnościami, jak wiązanie butów czy posmarowanie chleba masłem. O tym, czy rośnie nam w Polsce pokolenie, które ma dwie lewe ręce, z dr Aleksandrą Piotrowską, psycholożką, wykładowczynią na Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego oraz autorką książki „Przedszkolak. Wielki mały człowiek”, rozmawia Alicja Szewczyk.
Moja koleżanka opowiadała mi niedawno, że jej dziesięcioletni syn pojechał na obóz, a ona jest przerażona tym, jak poradzi sobie bez niej. „Kto będzie mu robić kanapki?” – lamentowała. Ja, z kolei, byłam zaskoczona, że dziecko w tym wieku nie potrafi posmarować kromki chleba masłem.
Ależ dziesięciolatek to jeszcze maleństwo! Trzeba mu pastę do mycia ząbków wycisnąć na szczoteczkę! (śmiech) A mówiąc poważnie – dzisiejsze dzieci są o wiele mniej samodzielne niż dzieci 30 czy 50 lat temu. Myślę, że bardzo dużą rolę odgrywa w tym pośpiech rodziców. Dzisiejszy rodzic nie ma czasu na uczenie dziecka samodzielnego wkładania majtek, kurtki, sweterka, kiedy ma ono 1,5 roku czy dwa lata. Kiedy jest starsze, nie ma czasu, by pokazać mu, jak zrobić kanapkę czy obrać jabłko. Nauka prostych czynności trwa, a rodzice żyją w ciągłym biegu. Rano spieszą się do pracy, więc żeby jak najszybciej wyjść z domu, wyręczają dzieci w wielu czynnościach. Efekt jest taki, że dzieci nie mają kiedy poćwiczyć podstawowych umiejętności.
Często słyszę od koleżanek: „Jak mam czekać, aż on posprząta swój pokój, to wolę to zrobić za niego. Ja to zrobię lepiej”. Czy perfekcjonizm rodziców przykłada się do tego, że rośnie mało samodzielne pokolenie?
Oczywiście. Rozmawiamy o dzieciach, ale jeśli spojrzymy szerzej, zobaczymy, że większość mężczyzn nie potrafi być pełnoprawnymi partnerami w domu i to my, kobiety, do tego doprowadzamy. To słynne „Daj, ja zrobię lepiej” jest przecież tak bardzo nasze, kobiece… Gdy mężczyzna zrobi coś w dobrej wierze, musimy po nim poprawić. Choćby talerzyk przekręcić, żeby różyczka była w lewym górnym rogu, a nie pośrodku, jak on położył.
A wracając do dzieci… Wielu rodziców żyje z poczuciem winy, że poświęca im za mało czasu, że za mało żyje ich życiem, że wróciło do pracy. To sprawia, że gdy obserwują u dziecka nieudolność w robieniu czegoś, jest w nich więcej napięcia. Ta nieudolność jest u dziecka całkowicie naturalna, tymczasem w rodzicach wywołuje irytację. U jej podłoża z jednej strony może leżeć dążenie do perfekcjonizmu, a z drugiej – poczucie winy i wyrzuty sumienia, że gdybym więcej z tym dzieckiem przebywała, to ono lepiej by sobie radziło. Ale zamiast próby przebudowy planu swojego dnia tak, żeby poświęcić dziecku więcej czasu, jest więcej oszukiwania albo wyręczania dziecka. To z kolei opóźnia nabycie licznych umiejętności.
Często mówię rodzicom, że jeśli nastawią budzik 20 minut wcześniej, to będą tak samo wyspani, a ich dziecko zyska czas na poćwiczenie np. wiązania butów. Potakują wtedy, ale wiem, że robią to z grzeczności. Nic bowiem nie wskazuje na to, że zastosują się do mojej rady.
Moje pokolenie, dzisiejszych 40-latków, biegało po podwórku z przysłowiowym kluczem na szyi. Rodzice byli w pracy, więc sami musieliśmy odgrzać sobie obiad. Mieliśmy swoje obowiązki, jak choćby wyprowadzanie psa czy sprzątanie swojego pokoju. Dzisiaj dzieci nie muszą układać zabawek na półkach, bo w sobotę przychodzi pani, która sprząta. Nie muszą odgrzewać obiadu, bo mogą zamówić kuriera z jedzeniem na wynos. Zmywanie też odpada, bo przecież mamy zmywarki. Czy dobrobyt też wpływa na samodzielność dzieci, a raczej jej brak?
Dobrobyt sam w sobie nie musi nam szkodzić. Nie ma niczego złego w tym, że mamy zmywarkę, ale tę zmywarkę ktoś przecież musi rozładować, prawda? Warunki, w jakich stawaliśmy się dorosłymi i w jakich teraz funkcjonujemy, modyfikują nasze postawy rodzicielskie i nasze podejście do wychowywania. Pragnienie zapewnienia dziecku takich możliwości, jakich my nie mieliśmy, nie jest niczym złym. Gorzej, jeśli nie chcemy, aby dziecko jechało na obóz, gdzie samo będzie musiało robić sobie kanapki, bo wolimy, żeby pojechało do hotelu all inclusive, gdzie wszystko będzie mieć podane na tacy.
My, dorośli, dalecy jesteśmy od świadomości istnienia w nas potrzeb, które są dla naszego gatunku naturalne i charakterystyczne. Chcemy przeżywać więcej i szybciej, a to nie oznacza „lepiej”. Na pracę nad spokojnym wdrażaniem dzieci do wykonywania podstawowych czynności po prostu nie wystarcza nam czasu.
Czytałam niedawno artykuł o tym, że osoby poniżej 40. roku życia nie nabyły wielu podstawowych umiejętności, np. czytania papierowych map, przyszywania guzików i szukania książek w bibliotece. Starsze pokolenia uczyli tego rodzice, dziadkowie lub szkoła, w której były lekcje zajęć praktyczno-technicznych. Współcześni rodzice nie mają na to czasu, bo pracują. Dziadkowie też nie, bo też pracują…
Trzydziesto- i czterdziestolatkowie tłumaczą się często tym, że pracują więcej niż poprzednie pokolenia, a to nieprawda. Tylko ci, którzy pracowali kiedyś w fabrykach w systemie zmianowym, mieli krótszy czas pracy od nas. Jeśli cofniemy się o 100 lat, zobaczymy, że było jeszcze gorzej, a jednak to my narzekamy, że doba jest za krótka. Za krótka, żeby pograć z dziećmi w planszówki. Za krótka, żeby pouczyć się razem języków. Za krótka, żeby pójść do muzeum czy teatru. Ale wystarczająco długa, żeby codziennie przez kilka godzin patrzeć w smartfona i oglądać, co robią influencerzy. Współczesnemu rodzicowi niewiarygodną ilość czasu bezpowrotnie kradną różnego rodzaju media ekranowe. Tyle że ludzie nie chcą się do tego przyznawać.
Z tego, co pokazują influencerzy, można przecież skorzystać: zabrać dzieci do polecanego przez nich miejsca albo upiec w sobotę wieczorem całą rodziną sernik baskijski, którym zachwyca się Instagram.
Problem w tym, że niewiele osób wpada na takie rozwiązanie. Wydaje im się, że spędzenie 2–3 godzin na robieniu z dzieckiem jakiejś potrawy, która nie będzie prezentować się tak pięknie jak u influencerki, jest bez sensu. Inna sprawa to brak chęci. To, że zakładamy rodzinę, nie znaczy, że chcemy robić wiele rzeczy z pozostałymi członkami rodziny. Bycie w domu często polega na tym, że każdy siedzi w swoim pokoju i patrzy w ekran swojego smartfona.
Jest jeszcze jeden bardzo ważny wątek, którego do tej pory nie poruszyłyśmy – niedobór aktywności fizycznej.
Według zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia dzieci powinny spędzać na aktywnościach motorycznych, ruchowych, na świeżym powietrzu co najmniej godzinę każdego dnia. Tymczasem z badań wynika, że aż 80 proc. polskich dzieci w stały sposób ma niedobór ruchu. Co 10 lat badane są różne aspekty sprawności fizycznej dzieci. Śledzę to od lat 70. i jestem przerażona – dzisiaj nawet proste ćwiczenia, jak skok w dal z miejsca czy zwis na drążku, dla większości dzieci są niewykonalne. Współczesne dzieciaki potrzebują średnio 40 sekund więcej, żeby przebiec 600 metrów niż dzieci, które badano pod koniec lat 70. Aż 94 proc. dzieci między 5. a 7. rokiem życia nie potrafi rzucić prawidłowo piłki i jej złapać. Aż 94 procent! Jak to możliwe, że dzieci nie potrafią zrobić przewrotu w przód, skakać na skakance ani złapać odbitej od ściany piłeczki tenisowej?
Wstrząsające!
Od kilku lat w Polsce rośnie liczba dzieci z otyłością. Co trzecie dziecko ma nadwagę, a mniej więcej co piąte z edukacji początkowej jest otyłe. To, niestety, najwyższy wskaźnik w Europie. Za to, że daliśmy się osadzić w miejscu urządzeniom ekranowym, zapłacimy niezwykle wysoką cenę. Nie jutro i nie pojutrze, ale za 30 albo 50 lat staniemy się społeczeństwem, które nie będzie w stanie efektywnie pracować.
Problemem jest więc nie tylko to, że nastolatek nie potrafi zrobić kanapki i mama musi go w tym wyręczyć. Problemem jest także głęboka ingerencja sposobu spędzania wolnego czasu przez dzieci w ich rozwój psychiczny. Zdarzyło mi się ostatnio słyszeć od studentów Uniwersytetu Warszawskiego, że 90-minutowy wykład jest za długi, ponieważ nie są w stanie skupić się przez tyle czasu. Wiemy, że obecnie, jeśli tekst wymaga więcej niż 2–3 minuty uwagi, młodzi ludzie odrzucają go i szukają innego, krótszego. Zabijamy możliwości naszej uwagi, a to musi mieć konsekwencje w przyszłości.
Wracając do umiejętności ruchowych i manualnych… Być może w zdominowanym przez technologię świecie przyszłości nie będą nam potrzebne? Być może gwóźdź przybije za nas jakiś robot, a bieg na 600 metrów nam się nie przyda, bo każdy będzie miał pod domem zaparkowane auto i nie będziemy musieli biec, żeby złapać autobus?
Tyle że człowiek, żeby zachować sprawność fizyczną, potrzebuje różnorodnych rodzajów aktywności. Nie namawiam nikogo, żeby zaczął spędzać teraz życie na kopaniu rowów, ale nie możemy sprowadzić życia swojego i naszych dzieci do jednego rodzaju aktywności – obsługiwania smartfona.
Moje wspomnienia z dzieciństwa to pomaganie mamie i babci w gotowaniu, majsterkowanie z tatą i granie w gumę z koleżankami na podwórku. Zastanawiam się, co o swoim dzieciństwie powiedzą kiedyś dzieci wychowane ze smartfonem w ręce. I jakie będą ich relacje z rodzicami.
Słowa „relacje” i „więzi” są dzisiaj mocno nadużywane. Rodzicom wydaje się, że można posadzić dziecko naprzeciwko siebie i powiedzieć: „A teraz opowiedz mi, co ci w duszy gra, bo bardzo chcę, żebyśmy zbudowały taką prawdziwą, głęboką więź”. To tak nie działa! Relacja powstaje przez wspólne działania. Można robić coś razem tylko po to, żeby było nam przyjemnie, ale może to być również pożyteczne, jak np. wspólne gotowanie zupy pomidorowej czy wieszanie obrazków na ścianie.
Dużo mówi się też dzisiaj o poczuciu sprawstwa. A w jaki sposób budować w dziecku przeświadczenie, że ma wpływ na swoje życie, jeśli nie poprzez dostarczanie mu okazji do obserwowania namacalnych konsekwencji i skutków własnych działań? Dlatego róbmy razem z dziećmi jak najwięcej. To nic nie kosztuje. Trzeba tylko podjąć decyzję, że właśnie w taki sposób chcemy spędzać z nimi czas.
Książkę Aleksandry Piotrowskiej „Przedszkolak. Wielki mały człowiek” KUPISZ TUTAJ.