Trudne emocje, które odczuwamy wobec własnych dzieci, warto potraktować jako klucz do własnych traum i lęków – mówi Beata Chrzanowska-Pietraszuk, pedagożka i psycholożka.
Artykuł archiwalny
„Nikt mnie nie irytuje tak jak ona, czasem jej nie znoszę” – powiedziała ostatnio moja znajoma o swojej ośmioletniej córce. Zaraz potem tłumaczyła, że czuje się winna, że w ogóle odczuwa takie emocje wobec kogoś, kogo powinna kochać najbardziej na świecie.
Bo złość na dziecko to temat tabu. O ile już otwarcie mówimy o depresji poporodowej, potrafimy też przyznać, że nie radzimy sobie jako rodzice nastolatka, to przyznanie się, że nasze kilkuletnie dziecko nas irytuje, jest dowodem, że jesteśmy złymi matkami. Bo przecież miłość do dziecka powinna być czysta, nieskalana złymi emocjami.
Słyszy Pani czasem od kobiet: „Nie kocham swojego dziecka”?
Słyszę raczej: „Ono mnie złości, jest nie takie, jakie powinno być”.
Co to znaczy „nie takie, jakie powinno być”?
Większość z nas ma instynkt naprawiania dziecka, dopasowywania go do swoich wyobrażeń. A wyobrażenie to moc – tworzy się je, zanim jeszcze ten mały człowiek się urodzi. Przecież mniej lub bardziej świadomie wizualizujemy, jaki będzie nasz potomek, jego charakter, temperament, czasem nawet wyobrażamy sobie, jak będzie wyglądał. Tworzymy w głowie swój ideał. Chcemy dziecka inteligentnego, ładnego, ceniącego w przyszłości podobne wartości co my. Oczywiście zwykle powtarzamy: „Najważniejsze, żeby było zdrowe”. Ale tak do końca nie jest, bo trudno odciąć się od wizji, którą mamy w głowie. A potem okazuje się, że rzeczywistość odbiega od wyobrażeń. I trudno nam zaakceptować, że syn lub córka odziedziczyli coś, czego w sobie nie lubimy. Albo nie lubimy w innych ludziach. Będziemy więc złościć się, wściekać, próbować dziecko zmieniać, przeobrażać.
Miłość do dziecka nie powinna być bezwarunkowa?
To jest ideał, ale nie zawsze możliwy do zrealizowania w normalnym życiu. Zresztą wszystko zależy od definicji miłości bezwarunkowej. Często uważamy, że jak się kogoś kocha, to nie można się na niego zezłościć, akceptuje się go w całości, rozumie wszystkie jego zachowania. A to nieprawda.
Co może nas złościć?
Mój Boże, wszystko. Powolność albo gwałtowność. Roztrzepanie albo nadmierne uporządkowanie. To może być każda cecha, nawet związana z wyglądem zewnętrznym, choćby kolorem włosów czy rysami twarzy.
Ktoś może być niezadowolony, że jego dziecko ma taki, a nie inny kolor włosów?!
Tak, to się zdarza. Szczególnie jeśli matka całe życie nie akceptowała swoich rudych włosów, a teraz takie same ma córka. Albo całe życie się odchudza, a teraz widzi, że jej córka też ma tendencję do tycia.
Niektóre kobiety skrzywdzone przez ojca dziecka nie potrafią zaakceptować podobieństwa potomka do byłego partnera.
Ale wcale nie musimy nienawidzić ojca dziecka, żeby nie akceptować tego, że nasze dziecko odziedziczyło po nim jakieś cechy. Czasem jesteśmy w dobrym związku i kiedy widzimy jakieś nielubiane cechy partnera w potomku, czujemy złość.
Potrafimy się do tego przyznać? Powiedzenie, że drażni nas uroda naszego dziecka, wydaje mi się niewiarygodne.
Nie dzieliłabym tego na cechy osobowości czy wyglądu. Ale jeśli dojdziemy do tego, co nas w dziecku denerwuje, to już odniesiemy ogromny sukces. Bo na ogół tego nie wiemy. Używamy ogólnych sformułowań: „Nie potrafię sobie z nią/z nim poradzić”, „Ona/on mnie irytuje”. A to jest moment, kiedy trzeba się zatrzymać i pomyśleć, co wzbudza we mnie takie emocje. Jaka konkretnie cecha i jakie zachowanie uruchamiają to zdenerwowanie i złość. Najprawdopodobniej okaże się, że nie chodzi tylko o dziecko, ale w ogóle czuję złość, kiedy ludzie zachowują się w jakiś określony sposób. Kolejne pytanie: dlaczego tak jest? To nie jest wina naszego dziecka albo ludzi. Oni są tylko „wyzwalaczem” tego, co niezałatwione we mnie. Miałam ostatnio pacjentkę, która wyznała, że nienawidzi asertywności swojego syna. Nazywała to „aspołecznością”. Bo on szczerze mówi, że nie chce się z kimś w danym momencie bawić, nikt nie jest w stanie namówić go na urodziny u nielubianego kolegi, chociaż rodzice tłumaczą mu, że nie wypada nie iść, gdy się dostaje zaproszenie. Przyjrzałyśmy się bliżej emocjom matki chłopca, wróciłyśmy też do jej wspomnień z dzieciństwa. Co się okazało? Ona tak naprawdę boi się asertywności, sama nigdy taka nie była, uważa, że dobre kontakty z ludźmi to podstawa dobrego życia. Zachowanie syna uosabia wszystko, czego się obawia. A my bardzo często postrzegamy dzieci jako część siebie. I zaczynamy pracę nad zmianą.
Co próbujemy zmieniać w dziecku?
Wszystko. Robimy to w większości przypadków, dokręcając śrubę. Zrzędząc, męcząc, marudząc, piętnując daną rzecz. Przykład? Chłopiec jest spokojny, delikatny, a matka na siłę pcha go w piłkę, sporty. Mówi: „Bądź bardziej ambitny”. A dzieci generalnie są przecież średnio ambitne.
Trudno mi się z tym zgodzić, gdy patrzę na córkę przyjaciółki, dziewięciolatkę, która chce być najlepsza w jeździe na rowerze, w tenisie, nartach i jeździe konnej… Nigdy się nie poddaje.
A Pani przyjaciółka jest ambitna?
Bardzo.
Sama Pani widzi, to już jest bardziej kwestia wychowania. Same z siebie dzieci nie bywają ambitne. Po prostu ta cecha osobowości jest ważna w domu, w którym dziewczynka dorasta. Gdyby była wychowywana w innym, na coś innego kładłoby się nacisk. Oczywiście nie jest to takie proste przełożenie. Może zdarzyć się jeszcze, że dziecko weźmie tę cechę „niepoddawania się”, ale w zupełnie innej sferze niż rodzic. Czyli na przykład w szkole będzie odpuszczało, nie będzie mu zależało na stopniach – co ambitną matkę może złościć. Jeśli ona powie wieczorem: „Umyj zęby”, ono nie spełni polecenia. Odpowie: „Zaraz”, potem znów: „Zaraz”. Dojdzie do awantury, a ono nie posłucha, zacznie w tym czasie robić coś innego. Jest to też forma niepoddawania się, prawda? Czyli ma pewną naszą cechę, ale realizuje ją w zaskakującym dla nas obszarze. Ja często mówię: „Jeśli zachowanie twojego dziecka cię irytuje, zastanów się, czy nie zachowujesz się podobnie w innej sferze życia”.
Jak sobie poradzić z tymi skrajnymi emocjami? I czy właściwie powinniśmy sobie radzić z dzieckiem, czy ze sobą?
Przede wszystkim ze sobą. Z własnymi oczekiwaniami i wyobrażeniami. Łatwo kochać potomka, który realizuje naszą idealną wizję życia. Tak się czasem zdarza, że dziecko ma pasje podobne do nas, podobne rzeczy się dla niego liczą, łatwo je „układać”. Wyzwaniem jest natomiast kochanie i rozumienie dziecka, które się od nas różni.
Bo może rodzicowi się wydaje, że życie jest prostsze, jeśli się jest jakimś. Rozmawiałam ostatnio z koleżanką. Jej córka nie została przewodniczącą samorządu. Koleżanka mówi: „Mnie wszyscy zawsze lubili i to mi w życiu bardzo pomogło. Martwię się, że córce będzie gorzej”.
Pierwsza rzecz, z którą należy się pogodzić, to to, że dziecko nie jest nami. Często ma inne potrzeby niż my, czasem tylko inne sposoby realizowania tych potrzeb. Ale to odrębny człowiek. Jeśli nie widzę, że dziecko nie jest mną, to stosuję wobec niego wszystkie sposoby, techniki i metody wychowawcze, jakie chciałabym, żeby wobec mnie stosowali moi rodzice. Podam Pani przykład. Gdy byłam mała i czułam się smutna, bardzo chciałam, żeby mama mnie przytulała. Dorosłam, wyszłam za mąż, urodziłam dwóch synów. Co robiłam, gdy widziałam, że moim synom jest źle? Oczywiście ich przytulałam. A oni potrzebowali pobyć sami. Gdy byli już starsi, zaczęli o tym mówić. To była dla mnie bardzo trudna lekcja, że oni są inni niż ja, nie są moim przedłużeniem. I że okazując im fizyczną czułość, nie opiekowałam się nimi, tylko małą dziewczynką w sobie, która kiedyś czegoś nie dostała. Uszczęśliwiałam ich na siłę. Pamiętajmy też o rodzinnych skryptach. Jeśli z pokolenia na pokolenie w naszej rodzinie przekazuje się informację, że największą wartością jest twardy charakter i życiowa odporność, do szału będzie nas doprowadzała nadwrażliwość naszego dziecka. Za tą złością pójdzie lęk, jak ono sobie w życiu poradzi – a lęk jest mocną siłą napędową do tego, żeby przykręcać śrubę.
Ale wracając do Pani pacjentki, rozumiem ją. Też uważam, że empatia pomaga w życiu – co w tym złego, że chcemy, żeby dziecko rozwijało w sobie tę umiejętność?
Teoretycznie nic, bo empatia rzeczywiście jest ważna. Ale dziecko może mieć inny sposób radzenia sobie z rozumieniem ludzi niż my. Może jemu to nie przeszkadza? Jeśli z kolei będzie miało z tym problem, to przyjdzie i zakomunikuje: „Dzieci mnie nie lubią”. Czasem wtedy rodzice zaczynają się złościć: „Jak to cię nie lubią, przecież mnie lubili”. I zaczyna się przesłuchanie: „A co takiego robisz?”. A potem przychodzą do mnie i żalą się: „Podsuwam mu sposoby, a ono z tego nie korzysta. To dziwaczne!”. My w ten sposób nie pomagamy dziecku. Zaczynamy koić swoje poczucie niepokoju i lęku. Jesteśmy bardziej przy sobie niż przy nim.
Jak mamy być przy nim?
Znów – zobaczyć obok drugiego człowieka. Zapytać: „Po czym poznajesz, że cię nie lubią, i czy na pewno wszyscy cię nie lubią?”. Dzieci mają często takie zniekształcenia poznawcze, że jedno niepowodzenie burzy cały ich porządek świata. Pomocne jest wtedy na przykład prowadzenie kalendarza domowego, w którym zapisuje się wszystkie ważne, fajne wydarzenia. Potem, kiedy coś się dzieje, można do tego wrócić. „Nikt cię nie lubi? A na urodzinach było u ciebie osiem osób. Wczoraj bawiłeś się z Frankiem w piratów i mówiłeś, że było fajnie”. Odwołujemy się do doświadczeń po to, żeby pomóc dziecku wyjść z czarno-białego widzenia świata.
Złość budzą rzeczy ważne dla nas. Potrafimy odpuszczać tam, gdzie sami sobie odpuszczamy.
Trochę tak jest. Tam, gdzie sami siebie dociskamy, będziemy dociskać dziecko, nie patrząc na to, czy ono ma możliwości takie jak my. I nie zauważając, że to ciągle chodzi o nas i nasze projekcje, a nie o dziecko i jego szczęście. Bo – jak mówiłam – z jednej strony, owszem, troszczymy się o dobro dziecka, pragniemy, żeby było ambitne, poukładane, gdy my tacy jesteśmy. Myślimy: „Mam podobne atuty, korzystając z nich, osiągnęłam sukces”. A co, jeśli dziecko ma inne właściwości niż my? Nie mamy potwierdzenia, że inne cechy charakteru są w życiu pomocne, więc mówimy: „Nie rób tak, jak robisz, idź moją drogą, bo moje się sprawdza”. A dziecko nie jest naszym klonem, ma tylko 50 proc. naszych genów, wychowuje się w innym środowisku.
Przeczytałam kiedyś, że dopiero, kiedy zostajemy matkami, możemy skonfrontować się z wypartymi częściami siebie, z emocjami.
To prawda. Czasem porównuję to do pudełek, w których przez całe życie chowamy trudne dla nas rzeczy. Nie potrafimy poradzić sobie z jakąś sytuacją, jakimiś emocjami, pakujemy je do szczelnego pudełka, odkładamy. Gdy zostajemy rodzicami, nasze bolesne wspomnienia wracają. Jeśli przeżyła Pani coś trudnego w wieku pięciu lat, to najprawdopodobniej, gdy Pani syn lub córka skończą pięć lat, Pani zobaczy w nich siebie. Oni, prezentując jakieś zachowania, otworzą to zamknięte na cztery spusty pudełko. To z kolei wyzwala w nas zwykle ból, o czym często nie mamy pojęcia. Jeśli nie zmierzymy się z tym, co w pudełku, będziemy reagować w sposób pacyfikujący („Nie rób tego, bo to jest złe”) albo będziemy krzyczeć. A chodzi o wdzięczność dziecku, że pokazuje nam coś, co wyparliśmy.
To znaczy?
Na przykład mieliśmy trzy lata i urodziło nam się rodzeństwo, które chorowało. Nasi rodzice byli absolutnie skoncentrowani na maluchu. Zostaliśmy w jakimś sensie odstawieni. Nawet jeśli oni się starali, i tak podświadomie wyczuwaliśmy ich lęk, napięcie, niepokój. W końcu odsuwaliśmy się w cień. Naturalny byłby gniew. Ale nie można się złościć na kogoś, kto chorował, prawda? Trzeba coś z tą złością zrobić. Pakuje się ją więc do pudełka. Potem dorastamy, sami mamy dziecko. Ono zaczyna chorować, więc natychmiast odgrzewają się lęk, samotność, bezradność, porzucenie. Cała gama niefajnych emocji. Co robimy? Pędzimy z dzieckiem do lekarza, histeryzujemy. Złości nas, że o siebie nie dba, wrzeszczymy, że nie zakłada czapki. Jeśli rodzic doświadczył własnej traumy – został pobity, odrzucony, porzucony, zgubił się w sklepie, został sam u nieznanej cioci – może czuć złość, kiedy dziecko pokazuje emocje związane z lękiem, odrzuceniem, niepokojem.
Nie lubimy go za to?
Nie lubimy tych emocji w nim. Bo one „odgrzewają” nasze realne cierpienie.
Czy łatwiej przychodzi nam złość na starsze dziecko?
Małe dzieci łatwiej jest prowadzić, bo stanowimy dla nich jedyny autorytet. Jeżeli dziecko idzie do szkoły, przedszkola – odrywa się od nas. To najtrudniejsza rzecz, z którą rodzic musi sobie poradzić: pozwolić stopniowo na usamodzielnienie. Czasami z powodu własnych nieprzepracowanych traum jedno z dzieci zdecydowanie faworyzujemy, a inne zdecydowanie odrzucamy. Nie ma to nic wspólnego z miłością, samym dzieckiem, tylko z naszymi wewnętrznymi kłopotami. Np. matka nie potrafi zaakceptować tzw. agresji u dziecka, dynamizmu, mocnego charakteru. Dlaczego? Bo na przykład pochodzi z domu, gdzie mężczyźni byli agresywni w destrukcyjny sposób, i podświadomie nawet zachowanie zbuntowanego dwu-, trzylatka może budzić lęk. Jeśli duży człowiek boi się kilkulatka, następuje zaburzenie relacji. Później mały rośnie, a rodzic staje się coraz większym dzieckiem, bo dynamizm reakcji dziecka go przeraża i zamienia w „nielubienie”. Ale co to znaczy? Matka się boi tych zachowań, ponieważ są związane z jej osobistą traumą, budzą w niej małe dziecko.
Podświadoma zazdrość? Moja koleżanka ma córkę o silnym charakterze, mówi wprost, że doprowadza ją do szału poczucie pewności siebie własnego dziecka. Potem przyznaje, że ją za to podziwia. Ale to nie przypomina poczucia dumy, radości, że jej córka jest inna i może będzie jej łatwiej.
Tu chodzi o jeszcze inny aspekt dotyczący kontroli rodzicielskiej. Niektórzy rodzice, szczególnie matki, mają bardzo silną potrzebę tej kontroli. I o ile o swoją karierę zawodową i relacje z innymi jesteśmy w stanie zadbać, o tyle nie zawsze udaje się to w przypadku dziecka, a chcemy tego, bo przecież „moje dziecko świadczy o mnie”. Więc kiedy ono zachowuje się niezgodnie z moimi oczekiwaniami, nie trzyma moich standardów, to zaczynam go nie lubić. Budzi się w nas mechanizm obronny. Tylko że znów jesteśmy przy sobie, a nie przy dziecku. Wie Pani, jak można najpiękniej kochać dziecko? Nie obwiniać go o swoją złość, przyjrzeć się jej, potraktować jako ogromną szansę na zrozumienie siebie. Dziecko może być choć przez chwilę naszym najlepszym nauczycielem.
Beata Chrzanowska-Pietraszuk, psycholożka dziecięca, terapeutka i pedagożka specjalna. Prowadzi sesje indywidualne i rodzinne oraz indywidualne i grupowe zajęcia terapeutyczne dla dzieci.