Robimy to, co robią inni, a nawet lubimy to, co lubi większość. Dlaczego kierujemy się tym, co mówi świat zewnętrzny, a nie tym, co nam w duszy gra? Rozmawiamy z psycholożką dr Pauliną Sobiczewską ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
Dlaczego kierujemy się tym, co mówi świat zewnętrzny?
Powody mogą być różne, zależne od tego, gdzie ich szukamy – czy w osobowości, temperamencie, czy w sytuacji, w jakiej ludzie się znajdują. Jeśli skupimy się na człowieku jako jednostce, to opieranie się głównie na opiniach innych może być przejawem czegoś, co nazywamy zewnętrznym umiejscowieniem kontroli. Czyli przekonaniem, że wszystko, co się nam zdarza, jest związane z jakimś zewnętrznym centrum dowodzenia, że wyniki naszych działań nie zależą bezpośrednio od tego, co sami robimy, tylko od losu, szczęścia – różnie ludzie to sobie definiują. W przeciwieństwie do takich osób ci z wewnętrznym umiejscowieniem kontroli nie lubią korzystać z pomocy różnego rodzaju specjalistów, nie wierzą lekarzom, nie chcą się konsultować, są przekonani, że efekty ich działań zależą bezpośrednio od nich samych.
Z czego ta różnica wynika?
Umiejscowieniem kontroli różnimy się tak, jak różnimy się kolorem oczu, to nasza charakterystyka powiązana poniekąd z pewnością siebie. Jak ktoś jest mało pewny siebie, to będzie szukał autorytetów na zewnątrz. Z kolei jak jest skrajnie pewny siebie, to będzie miał za nic opinie innych. Możemy też spojrzeć z perspektywy społecznej na to, że ludzie, zwłaszcza młodzi, kierują się opiniami innych, na ogół rówieśników, i w pewnych sytuacjach są to typowe zachowania. Jak nie wiemy, w którą stronę iść po wyjściu z autobusu, to idziemy tam, gdzie idzie najwięcej ludzi. Gdy nie wiemy, jak się zachować w teatrze, w kościele, to robimy to, co robi większość. Ma to, oczywiście, związek z konformizmem.
Jednak przekonanie, że to ja decyduję o swoim życiu, implikuje większe zaangażowanie, większą motywację do działania.
Oczywiście, bo jeśli jestem przekonana, że wynik mojego działania ma związek z tym, co robię, jak bardzo przykładam się do pracy, to staram się pracować na maksimum swoich możliwości. Natomiast jeśli mam przekonanie, że wynik mojego działania indywidualnego, a zwłaszcza w pracy w grupie, nie będzie brany pod uwagę, to dość łatwo się wycofuję, mniej się angażuję i nie biorę na siebie odpowiedzialności za efekty. No i wtedy te efekty są na ogół marne.
Co zrobić, żeby ktoś uwierzył, że ma moc sprawczą?
Przede wszystkim spowodować, żeby uwierzył w związek swojego działania z realnymi efektami tego działania w jego życiu. Najprościej powołać się na jakieś doświadczenia z przeszłości, kiedy zaangażował się w jakąś pracę i coś osiągnął. Zobacz: biegałeś codziennie i schudłeś. Jeśli nie mamy do czego się odwołać, to zaplanujmy aktywności, zajęcia, które pokazywałyby związek działania z efektami. Tę zależność trzeba odczuć, niektórzy ludzie naprawdę nie potrafią sami dostrzec na przykład związku między swoją sytuacją materialną a decyzjami, jakie w życiu podjęli. Narzekają, że mało zarabiają, a nie dokształcają się, nie mają odwagi założyć własnej firmy czy nawet poprosić o podwyżkę. Oczywiście pamiętajmy, by nadmiernie nie konfrontować, nie krytykować takich ludzi, bo to ich do działania nie zmobilizuje. Jeśli ktoś ma przekonanie, że jego życiem kieruje los albo ktokolwiek inny poza nim samym, i jeśli nie chce się wyzbyć tego przekonania, zawsze znajdzie milion tłumaczeń na to, że mu się coś nie udało. Raczej warto zauważać i doceniać: jak zdecydowałeś, żeby wyremontować mieszkanie, to sprawnie sobie z tym poradziłeś i dzięki temu mieszkasz wygodniej. Ważne, aby nieustannie podnosić u tych ludzi poczucie kontroli i co za tym idzie – poczucie skuteczności działania.
Najlepiej zacząć od kształtowania w dziecku przekonania, że ma wpływ na to, co się mu przydarza.
Zdecydowanie tak. Zastanówmy się nad tym, co mówimy do dzieci. W Polsce jak dziecko narysuje coś ładnego czy dobrze rozwiąże zadanie, mówimy: „O, udało ci się”. Czyli od razu kierujemy kontrolę na zewnątrz. Amerykanie mówią: „You did it!”, czyli: „Zrobiłeś to”. Tym samym przekazują dziecku informację: „Postarałeś się, dzięki temu dobrze wykonałeś zadanie”. Pewne przekazy są głęboko zakorzenione w języku.
Źle coś zrobiłem, jestem do niczego, więc nie mam prawa do odpoczynku. Tak często myślimy.
A powinniśmy wiedzieć i uczyć tego dzieci, że jeśli chcemy być wydajni, to musimy bardzo racjonalnie zarządzać swoją energią, swoim ciałem i umysłem. Gdy ktoś kupuje samochód i chce długo nim jeździć, to doskonale wie, że trzeba o niego dbać, dolewać olej, robić przeglądy itd. Wiele osób, dbając o swoje samochody, jednocześnie stwierdza: „Jestem tak zaganiana, że nie mam ani chwili, żeby odpocząć, niewiele jem, niewiele śpię, nie pamiętam, kiedy zrobiłam coś dla przyjemności”. Ludzie, pracując od świtu do nocy, tak dalece zatracili kontakt ze sobą, że nie czują nawet, że są wyczerpani, że chce im się pić, jeść. A tak obciążony organizm spala dużo więcej energii, gorzej pracuje, bo to jest mniej więcej tak, jakbyśmy tym samochodem jechali pod górę na ręcznym. Wszystko się wtedy niszczy. Nie mówiąc o tym, że nie da się jeździć samochodem bez tankowania paliwa.
Ludzie idą po rozum do głowy, dopiero kiedy coś się stanie.
Tak, uczą się, gdy dostają poważne ostrzeżenie od życia, na przykład przeszli zawał albo gdy zachorował ktoś w najbliższej rodzinie. Wtedy przyjmują do wiadomości, że bez tankowania daleko nie pojadą.
Nie potrafimy się zatrzymać nawet na urlopach.
Z jednej strony konieczne jest zminimalizowanie bodźców chociażby po to, żeby usłyszeć, czego nasze ciało potrzebuje. Czasami na szkoleniach z zarządzania wydajnością daję uczestnikom minutę, żeby zamknęli oczy i niejako przeskanowali swoje ciało, zastanowili się, czego potrzebują barki, głowa, szyja. Ktoś mówi, że potrzebowałby się przespać albo pooddychać świeżym powietrzem, ktoś inny, że chce mu się pić. Potrzebna jest choćby minuta, żeby organizm miał szansę wysłać do mózgu informację, co musi „zatankować”.
Z drugiej strony – młode pokolenie przyzwyczajone jest do multitaskingu, do wielu bodźców naraz, oni słuchają muzyki, odrabiają lekcje i czytają wiadomości na smartfonie. Do końca nie wiadomo, jak to ostatecznie wpłynie na ich organizm, energię do działania. Być może okaże się, że ci młodzi w kolejnych pokoleniach będą bardziej odporni, tego nie wiemy. Na razie jednak nadmiar bodźców jest bardzo obciążający dla umysłu, dla funkcji poznawczych, żeby ogarnąć te wszystkie nadchodzące bodźce, organizm ignoruje inne. Niektórzy młodzi ludzie doprowadzają się do skrajnego wycieńczenia, grając w gry komputerowe, nie słyszą wołania organizmu, żeby odpocząć, spełnić swoje potrzeby fizjologiczne. Oni kompletnie nie są wtedy w kontakcie ze sobą.
Dorośli też oddają siebie w ręce różnej maści specjalistów od duszy i ciała.
To taki amerykański trend, że zaczynamy mieć specjalistów od wszystkiego. Do ogródka mam ogrodnika, do dzieci nianię, do małżeństwa terapeutę. Oddajemy dużo dziedzin swojego życia specjalistom czy pseudospecjalistom, którzy mają nam te obszary zorganizować, często nawet nie podejmując wcześniej próby poradzenia sobie samemu. Tym samym oddajemy im kontrolę nad swoim życiem.
To lenistwo czy wygoda?
Ludzie wybierają specjalistów, ponieważ uważają, że oni lepiej się na tym znają i że samo przekazanie im sprawy już tę sprawę poniekąd załatwia. Specjaliści są oczywiście potrzebni, mogą nam doradzić, coś podpowiedzieć, ale to nas nie zwalnia z odpowiedzialności za swoje życie.
Dr Paulina Sobiczewska: psycholożka z Uniwersytetu Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, zajmuje się m.in. motywacją, stresem, prowadzi szkolenia z zakresu psychoedukacji: komunikacji, asertywności, efektywnego działania.