W Internecie szukamy ubrań, butów, wymarzonych wakacji i… miłości. Ale czy w tym wypadku zbyt duży wybór rzeczywiście nam sprzyja? – Po kilku próbach mamy poważny kłopot, bo mogliśmy się uzależnić od zakochiwania się – twierdzi psycholożka Małgorzata Podlacha.
Kiedyś ludzie po prostu się zakochiwali. Czy teraz jest inaczej? Znam wiele pięknych, mądrych, niezależnych ekonomicznie kobiet w różnym wieku, wciąż poszukujących mężczyzn, z którymi stworzą dobry związek.
Zakochujemy się, ale w czasach Internetu nie na długo, trudno nam się zaangażować – to znaczy podjąć decyzję, że właśnie z tą osobą chcę być. Mamy świadomość, że to jeden z wielu możliwych wyborów. Łatwo przecież nawiązujemy kontakty dzięki portalom społecznościowym, randkowym itp. Możemy bez ograniczeń podróżować i rozglądać się za kimś do pary. Pula potencjalnych partnerów jest większa niż przed laty, a więc możemy szukać „idealnego” mężczyzny po całym świecie. Pytamy więc: Dlaczego właśnie ten mężczyzna czy ta kobieta? I to powoduje, że zakochanie zazwyczaj nie przeradza się w miłość. Z jednej strony mamy więcej możliwości, a z drugiej – coraz większe wątpliwości, czy aby na pewno mój wybór jest najlepszy. Widzimy przecież, że związki nie są trwałe, więc chcemy się asekurować, i to jest kolejne zagrożenie – myśl, by partnera wymienić, kiedy okaże się, że czegoś mu brakuje. A więc to, co miało pomóc, przeszkadza. Zwłaszcza że pod spodem tego przebierania, wybierania ukrywa się często lęk przed zranieniem, niepowodzeniem miłosnym.
Wydawać by się mogło, że większe możliwości pomagają nie popełnić błędu?
A jest odwrotnie – rodzą pokusę, by szukać ideału, czyli traktować decyzję o wyborze partnera życiowego jak decyzję o wyborze samochodu, którą podejmujemy, oceniając go na podstawie cech technicznych, pasujących lub nie do naszej listy oczekiwań. Jak wiele kobiet sama przeszłam etap trzymania się checklisty. I dopóki ją miałam, nie mogłam zaangażować się w żaden związek. Checklista nie ma sensu, bo nawet aplikacja zaprogramowana w oparciu o nią nie znajdzie nam idealnego partnera. Taka lista stanowi zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo mamy nie tylko te oczekiwania, których jesteśmy świadomi, ale i ukryte. Te kształtują się w dzieciństwie i mogą być utrudnieniem w dorosłym życiu. Jeśli na przykład rodzice byli wobec siebie zimni i wycofani, jesteśmy przekonane, że okazywanie czułości nie jest pożądane, a tak naprawdę bardzo tego pragniemy.
Chyba nie wszyscy kierują się checklistą?! Czy zakochanie od pierwszego wejrzenia nie wystarczy, by planować wspólne życie, i to przymykając oczy na wady ukochanej osoby?
Zazwyczaj jest tak, że kiedy mija burza hormonów związana z zakochaniem, łuski opadają nam z oczu. Mija poczucie euforii i szczęścia, które wypełniało nas na samą myśl o ukochanym. Mija tęsknota i uniesienie w chwili spotkania, mija miłosna obsesja, gdy się nie widzimy. Kiedy jesteśmy zakochani, dobrze nam razem, i to nie dlatego, że udajemy. Jesteśmy inni: mężczyźni wówczas mają mniej testosteronu, a kobiety więcej. Oni są więc bardziej romantyczni, a my samodzielne. Wszystko po to, byśmy chcieli być blisko. Nie oznacza to jednak, że po fazie zakochania czeka nas klęska. Kiedy poziom hormonów towarzyszących zakochaniu (fenyloetyloaminy i dopaminy) maleje, przejmują kontrolę te, które dają poczucie bezpieczeństwa i bliskości (wazopresyna i oksytocyna). Hormony to jednak nie wszystko, trzeba czegoś więcej, by związek trwał i się rozwijał.
Trzeba miłości?
Właśnie. A miłość jak roślina wymaga odpowiednich warunków do wzrostu. Kiedy faza zakochania zbliża się ku końcowi, stajemy na progu. I dalej albo idziemy razem, albo osobno ruszamy poszukiwać niedoścignionego ideału. Kultura konsumpcyjna przyzwala nam na to, byśmy co pół roku – zawiedzeni aktualnym partnerem – mówili: „To jednak nie to”, i ruszali na poszukiwanie prawdziwej miłości. Po kilku takich próbach mamy jednak poważny kłopot, bo mogliśmy się uzależnić od zakochiwania się.
Uzależnić się od zakochiwania?
Tak, od hormonów, które w tym czasie trzymają nas na haju. Kiedy ich poziom spada, czujemy się jak narkomani na głodzie. Dlatego partner nas irytuje. Męczy. Nudzi. A więc rozglądamy się za – tak naprawdę – nowym zakochaniem, bo to uzależnia chemicznie. Szukamy kolejnej osoby, z którą relacja wywoła hormonalny bum. Nie umiemy przejść w spokojną fazę miłości. Rządzi nami zwyczajny schemat uzależnieniowy i to on niszczy rodzące się dopiero uczucie.
Zakochujemy się nałogowo i to przeszkadza nam znaleźć miłość, ale czy w miłości też szukamy czegoś innego niż nasze babcie?
Zmiana ról społecznych spowodowała, że nie szukamy tylko tego co poprzednie pokolenia, czyli więzi, która da poczucie bezpieczeństwa. Pożądany jest partner, z którym będziemy mogli się realizować, rozwijać. Mamy inne ambicje życiowe i sama miłość już nam nie wystarczy. Znaczenie ma też sprawa na pozór banalna – coraz mniej mamy czasu. Chcemy więc partnera „dwa w jednym”. Ma być dobrym mężem i ojcem, ale też towarzyszem, na przykład naszych wypraw rowerowych dookoła świata. Mamy więcej oczekiwań i to też rodzi wątpliwości, czy ta miłość je uniesie.
Miłość dziś to pragmatyczna decyzja?!
W miłości jest miejsce na decyzję, zawiera w sobie element poznawczy (czy ten związek ma sens?) i wolicjonalny (czy ja go chcę?). Ale pragmatyzm nie wyczerpuje jej definicji, choć bywa, że lęk przed kolejnym zawodem miłosnym racjonalizujemy zdrowym rozsądkiem i poddajemy bliską osobę biznesowej analizie, rozpisując jej zalety, wady oraz to, co nie rokuje, i to, co rokuje na przyszłość. Przeszkadza nam i to, że kultura konsumpcyjna wymaga od nas efektywności nie tylko w pracy, ale także w naszych pasjach. Bywa więc, że chcemy być skuteczni także w miłości. Idziemy na weekendowy kurs prowadzony przez coachów, by znaleźć miłość. I to często prowadzi do głębokiej frustracji: chcielibyśmy znaleźć jedyny słuszny sposób na miłość i mamy poczucie, że możemy sami kreować rzeczywistość. Tymczasem spotykamy tego drugiego człowieka i on nie dostosowuje się do nas! Analizy i przeintelektualizowanie przeszkadzają, bo miłość to proces i nie ma jednej zasady. Związki nawet zaczynają się różnie, bo zazwyczaj od tego, co ważne dla obojga. Jeśli od rozmowy, od wspólnego działania, to one są priorytetem. Jeśli od seksu, to on jest najważniejszy. Dzielimy się tym, co ma dla nas znaczenie. Czasem zaskakuje, że mimo burzliwych początków parze udaje się zbudować szczęśliwy dom. Nawet duże różnice nie wykluczają szczęścia we dwoje.
To podobieństwo nas cementuje, a przeciwieństwa tylko przyciągają!?
No właśnie – znów teoria. Tymczasem bywa, że pokocha się dwoje ludzi, którym na zdrowy rozum nie może być razem dobrze. Bo ona to dusza artystyczna, towarzyska, chaotyczna, emocjonalna. A on – dyplomata, introwertyk. Ceni ciszę i samotność. Tu mamy pogoń za autentyzmem, spontanicznością, tam etykietę i kontrolę. On mówi aluzjami, sugeruje, między wierszami zawiera ważne treści. Ona? Wywala kawę na ławę, ozdabiając ją arabeskami westchnień. Myślimy więc…
…nie dadzą rady być razem?!
Właśnie, tymczasem pozytywny scenariusz jest możliwy, o ile oboje okażą się otwarci i elastyczni na potrzeby tego, kogo pokochali. Przede wszystkim muszą zauważyć te swoje odrębności. Nie udawać, że to drobiazgi. Przyznać: „Jesteśmy z różnych bajek”. Jeśli się na to zdobędą, mają szansę. Uznanie różnic jest trudne, bo budzi lęk. Powiedzenie: „Jesteś inny niż ja”, brzmi nam w sercu jak „żegnaj”. Tymczasem o tym, co będzie, decyduje odpowiedź, jakiej ona udzieli na pytania: „Czy umiem zaakceptować jego inność? Czy będę szczęśliwa z kimś, kto nie jest taki wylewny, otwarty i ekspresyjny jak ja? Kto nie bryka i nie śmieje się na cały głos?”. I jego odpowiedź na wątpliwość: „Czy dam radę żyć z kobietą, która będzie głośno mówić mi o swojej bezsilności czy smutku?”.
W takiej sytuacji zrywamy albo liczymy, że on czy ona się zmienią?
W miłości postawa „Tylko ja kształtuję rzeczywistość” to zapowiedź katastrofy. Na to nie ma co liczyć. I nie o to chodzi, by ten, kogo kochamy, zmienił się według naszego zamysłu. Owszem, w miłości ważne jest, by umieć rozpoznawać i komunikować swoje potrzeby, na przykład „potrzebuję bliskości”, ale też wiedzieć, jakie działania sprawiają, że tę bliskość odczuwamy. I jak bliskość rozumie partner. Jakie są jego potrzeby. Trzeba mówić jasno o tym, co dla każdego z nas ważne. A nie o swoich konkretnych oczekiwaniach.
To taka duża różnica?
Za oczekiwaniami kryją się ważne potrzeby, które mogą być różnie zaspokojone. Kiedy mówię o oczekiwaniu, czyli na przykład: „Czekam, aż mi się oświadczysz”, partner może mieć poczucie, że chcę nim sterować, że przejmuję kontrolę nad związkiem. Nie wie natomiast, jaka potrzeba kryje się za tym oczekiwaniem. Bliskości, bezpieczeństwa, a może po prostu stabilności finansowej? Lepiej więc powiedzieć: „Ważne jest dla mnie poczucie, że jesteśmy razem, a brak wspólnych planów mi to utrudnia, potrzebuję wiedzieć, jak widzisz naszą przyszłość”. Mówienie o potrzebach sprzyja zrozumieniu i współpracy. Nie jest wywieraniem presji. Otwiera ukochanemu drogę, by zaspokoił tę moją potrzebę w sposób nieopresyjny dla niego. Dlatego trzeba pamiętać, by nie mieć gotowych rozwiązań, te mamy znaleźć wspólnie.
A jeśli nie znajdziemy dobrego dla nas obojga sposobu na zrealizowanie naszej potrzeby?
Często samo opowiedzenie o potrzebie bez oceniania czy krytykowania partnera za to, że nie daje tego, czego potrzebuję, pomaga mu się zmienić. Działa wtedy bez przymusu. Znika poczucie krzywdy, bo to, co ważne, zostało powiedziane, i ukochany mnie usłyszał. Nawet jeśli nic z tego powiedzenia nie wyniknie, a nawet będzie trzeba z czegoś zrezygnować. Nic dobrego za to na pewno nie da przyjęcie postawy: „Ja, królowa, chcę tego od ciebie!”. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza że żyjemy szybko i szukamy dróg na skróty. Nie mamy czasu na randki, dopasowywanie, docieranie, elastyczność, otwartość. Chcemy procedury, przepisu na miłość. Tak się nie da.
Bo co z sercem?
Właśnie, miłość nie jest efektem żadnej procedury, ale prawdy o mnie i o drugim człowieku. Możemy się różnić, nawet w wielu aspektach, ważne jednak, by nasze wartości i sposób patrzenia na świat były spójne. W miłości i podjęciu decyzji o małżeństwie pomogło mi urealnienie oczekiwań. Zastanowiłam się, co jest dla mnie naprawdę ważne. Jakie wartości chciałabym, aby mój partner podzielał. Ciężko by mi było związać się z mężczyzną, który nie chciałby mieć dzieci, kiedy moim pragnieniem jest ich posiadanie. Bo co wtedy: zmusić go, przekonywać, a może zrezygnować z siebie? No nie. Możemy mieć nadzieję, że druga osoba się zmieni, ale nic nie jest nam w stanie zagwarantować, że tak się stanie. Dlatego ważna jest podobna wizja i koncepcja świata, a reszta? Życie pokaże, czy kochamy i jak. Dynamika związku przejawia się też w tym, że coś w danej chwili zyskuję, ale też i z czegoś w pewnym momencie rezygnuję. To nieustanne odkrywanie siebie samego i drugiej osoby może być wartością dodaną, która inspiruje.
No i na koniec: czy po kilku nieudanych relacjach, kiedy oboje mamy za sobą trudne doświadczenia, mamy szanse na szczęście?
Bagaż, jaki zgromadziliśmy w poprzednich relacjach, jak na przykład lęk przed zdradą, bycie wykorzystanym, ośmieszonym, może przeszkadzać. Dlatego trzeba przejrzeć nasze walizy, wiedzieć, co w nich zgromadziliśmy. Ale pamiętajmy, że teraz mamy do czynienia z innym człowiekiem i ciąg dalszy może zaskoczyć. Trzeba się otworzyć na nowe doświadczenie. Być tu i teraz. Nie filtrować dnia dzisiejszego przez bolesne wczoraj i przez lęk, że znów się nie uda.
Małgorzata Podlacha, absolwentka psychologii KUL (2012) oraz podyplomowych: Pedagogicznych Studiów Kwalifikacyjnych UMCS i Studium Socjoterapii i Pomocy Psychologicznej SWPR. Edukatorka pozytywnej dyscypliny.