Złośliwe żarty i przytyki. Ale też krzyk, wyzwiska, rękoczyny – tak na co dzień przejawia się ludzka agresja. Swoje źródła ma w źle wyrażanej złości, a nieokiełznana w porę – skutkuje przemocą. Jak nie przekroczyć tej cienkiej granicy? Jak nie zrobić czegoś, czego potem będziemy żałować? – pytamy psychoterapeutę Adama Chojnackiego.
W jakim momencie można powiedzieć o kimś, że ma problem z agresją?
Najczęściej wtedy, gdy sam zauważa, że nie radzi sobie z nią do tego stopnia, że niszczy relacje i nie jest w stanie rozwiązywać konfliktów albo chronicznie w nich tkwi. Często problem już tak się nawarstwił, że pojawiło się widmo tragicznych skutków – zakończenia małżeństwa czy utraty pracy. Na terapię indywidualną lub warsztaty radzenia sobie z agresją przychodzą ludzie, którzy mają poważny kryzys i zupełnie nie wiedzą, co z tym zrobić. Nie mają pojęcia, jak używać złości w sposób konstruktywny.
Używać?
Tak, wolę określenie „używać złości” niż „radzić sobie ze złością”, bo to drugie kojarzy się z tłumieniem, a złość jest naturalna, bardzo nam potrzebna i może być konstruktywna. Pozwala stawiać granice, bronić się, motywuje do działania i pokonywania trudności. To jedna z sześciu podstawowych emocji, które u wszystkich ludzi na całym świecie są bardzo podobnie przeżywane.
Czasem jednak złość przechodzi w agresję, czyli atak: fizyczny, psychiczny lub emocjonalny, dobrze widoczny lub subtelny, jak na przykład obśmiewanie drugiej osoby czy niewybredne przytyki.
Czy każdy bywa agresywny?
Tak. Nie ma mowy, żeby żyjąc na tym świecie, nie mieć w sobie jakiegoś agresywnego kawałka. Agresja występuje powszechnie, więc nawet jeśli jako dzieci nie doświadczymy jej w domu, prędzej czy później zobaczymy ją w szkole, telewizji, na ulicy. Dowiemy się, że jest skutecznym sposobem na obniżenie napięcia, rozładowanie złości czy załatwienie jakiejś sprawy. Jeśli nasi rodzice używają złości w sposób bezpieczny i konstruktywny, to nawet jeśli raz nie wytrzymamy na podwórku i się z kimś poszarpiemy, to po powrocie do domu będziemy mogli o tym pogadać w bezpiecznej atmosferze. Usłyszymy, co można zrobić w sytuacji konfliktowej i w przyszłości tak postąpimy. Może jeszcze nie następnym razem, bo to wymaga treningu, ale w końcu nam się uda. Jeśli więc ktoś miał bezpieczny dom, to wprawdzie zdarza mu się zareagować agresywnie, ale rzadko. I ta agresja nie przeradza się w przemoc.
Czym różni się agresja od przemocy?
Kiedy dwie osoby atakują się nawzajem i są mniej więcej tak samo silne, każda jest w stanie zareagować i obronić się, to mamy do czynienia z agresywnym konfliktem. To taka klasyka westernowa – kłóci się dwóch panów pod barem – jeden drugiego uderzy w nos, drugi pierwszemu podbije oko. Jeśli jednak ktoś ma przewagę fizyczną lub psychologiczną i wykorzystuje to, by przeforsować swoje rozwiązania, jednocześnie czyniąc drugiemu krzywdę – wtedy mówimy o przemocy.
Czy uczestnicy prowadzonych przez pana programów dla mężczyzn, którzy stosują przemoc, zgłaszają się sami?
Najczęściej kierują ich różne instytucje, np. sąd. Dla niektórych mężczyzn taka grupa korekcyjno-edukacyjna to ostatnia szansa uniknięcia więzienia. Raz jednak stworzyliśmy całą grupę z ochotników. Mężczyźni zgłosili się po lekturze wywiadu, którego udzielił jeden z uczestników. Powiedzieli: „Ten facet dobrze gadał, ja też widzę u siebie ten problem i przyszedłem się nim zająć”.
Czy ci mężczyźni współpracują? Dobrze im idzie?
Najczęściej tak. Jeśli już się przełamią i nawiążą kontakt, to można mieć nadzieję, że będą współpracować. Oczywiście niektórzy przychodzą tylko dlatego, że sąd im kazał i potrafią przez pierwsze dwa miesiące zupełnie się nie angażować, ale w końcu zaczynają pracować i osiągają naprawdę dobre rezultaty. Mieliśmy uczestnika, który przez trzy lata za wszelką cenę próbował uniknąć przystąpienia do programu i stracił wszystko. Kiedy w końcu do nas trafił, po sześciu miesiącach powiedział ze łzami w oczach, że był głupi, bo może gdyby przyszedł wcześniej, to miałby jeszcze rodzinę. Dokonała się w nim ogromna zmiana. Takie efekty są bardzo budujące, bo to znaczy, że można sporo uratować – nie tylko sytuację uczestników programu, ale też ich rodziny i kolejne pokolenia.
Na czym polega nauka używania złości i radzenia sobie z agresją?
To jest wieloetapowy proces. Najpierw uczymy się rozpoznawać emocje. Na przykład na treningach siedzimy w grupie i zastanawiamy się, co teraz czujemy i myślimy. Sprawdzamy swoje reakcje – czy napinają nam się jakieś mięśnie i próbujemy odkryć, co to może być za emocja, skąd się wzięła. To nie jest łatwe, zwłaszcza w przypadku złości, bo współcześnie często robimy wszystko, by jej nie czuć. Kiedy jesteśmy nieprzyjemnie pobudzeni, wykonujemy mnóstwo różnych, mniej lub bardziej zdrowych, czynności, by to stłumić, ale złość nie zniknie, dopóki nie spełni swojej funkcji.
Co to znaczy?
Złość jest jak wycie alarmu w domu. Sygnał: „Intruz wszedł na twój teren, broń się!”. Jeśli będziemy wciąż tylko wyłączać alarm, to w końcu może stać się krzywda. Ważne, by zrozumieć, co tę złość wywołało, i adekwatnie zareagować. Dla wielu uczestników warsztatów odkryciem jest to, że złość jest zwykle podszyta lękiem. Zaskakuje ich dojście do wniosku, że prawdziwym celem agresywnych zachowań nie jest zdominowanie drugiej osoby, postawienie na swoim czy wyżycie się, lecz lęk przed tym, że ktoś odejdzie, przed odsłonieniem swoich słabości czy uzależnieniem emocjonalnym od kogoś.
Złość to element układu odpowiadającego za reakcję „walcz lub uciekaj”, która pojawia się w odpowiedzi na zagrożenie, także wyobrażone, bo badania dowodzą, że mózg i ciało mogą reagować na nasze fantazję podobnie jak na rzeczywistość. Każdy może się o tym łatwo przekonać, przypominając sobie osobę, z którą ma konflikt, i obserwując swoje reakcje.
Co więc mamy zrobić, żeby ta złość spełniła swoją funkcję i w rezultacie zniknęła?
Powinniśmy zrozumieć, na kogo ja się złoszczę, i odpowiednio tę złość zaadresować, bo często dochodzi do jej przekierowania. Weźmy na przykład osoby, które są agresywne tylko za kierownicą. Można mieć wrażenie, że jedynie to, co dzieje się na ulicy, wyprowadza ich z równowagi. Często jednak chodzi o to, że tylko w samochodzie dają sobie prawo do tego, by uwolnić napięcie, którego przyczyna leży gdzie indziej, odreagować w bezpiecznej przestrzeni auta.
Klasyczna jest sytuacja wyładowywania na bliskich złości na szefa. Przełożony mnie gnębi, ale nie mogę zaprotestować, bo sądzę, że mi nie wolno albo że rozmowa nie ma sensu. Maszeruję więc do domu, po drodze moja frustracja narasta i potem wyżywam się na rodzinie.
Co da uświadomienie sobie tego?
Może skłonić do refleksji, zastanowienia się nad swoimi przekonaniami. Zapytania siebie: Dlaczego daję sobie prawo, by wyładowywać tę złość na rodzinie? Czy to jest w porządku? Bo przecież takie postępowanie niszczy bliską relację. Jeśli we mnie obudzi się refleksja, że złość trafiła nie tam, gdzie powinna, mogę pomyśleć, jak jej użyć w miejscu, w którym jest jej źródło, i w taki sposób, żeby to nie raniło drugiej osoby. Mogę na przykład wykorzystać metodę wywodzącą się z modelu Porozumienia Bez Przemocy, która polega na mówieniu o swoich uczuciach i potrzebach. Chodzi o używanie tzw. komunikatów „ja”, czyli stosowanie schematu: „Kiedy ty robisz tak i tak, ja się czuję zła, bo chciałabym tego i tego, więc proszę cię o to i o to. Co ty na to?”. Czasem wystarczy nawet prosty komunikat, np. „Przepraszam, pan tu nie stał”.
Prosty, ale chyba nie dla wszystkich.
Tak, bo wypowiedzenie go wymaga też umiejętności używania złości na bieżąco, a niektóre osoby mają tendencję do gromadzenia jej i reagowania dopiero, gdy już tak narośnie, że dochodzi do wybuchu. Na warsztatach uczymy się, by dawać znać od razu, kiedy tylko coś nas rozzłości. Jeśli ktoś stanął mi na nogę w tramwaju, nie czekam w milczeniu, aż się we mnie zagotuje. Od razu zwracam uwagę i kiedy ta informacja dotrze do drugiego człowieka, on odpowie: „Przepraszam, nie zauważyłem” i przesunie nogę, to emocje pewnie odejdą. Spełniły swoją rolę.
A może się tak stać, że nadal będziemy zdenerwowani?
Czasem organizm bywa zbyt pobudzony, by się uspokoić. Wtedy warto sięgnąć po jedną z technik samouspokajania: medytację, treningi relaksacyjne, pracę z oddechem czy redukcję stresu metodą mindfulness.
Którą konkretnie metodę pan by polecił?
Ja bym radził zajrzeć choćby do Internetu, przeczytać o wszystkich technikach relaksacyjnych i wypróbować kilka z nich, bo każdy reaguje inaczej. Niektóre osoby są wręcz uczulone na metody wymagające siedzenia bez ruchu czy skupienia na oddechu. Wolą pobiegać, posłuchać muzyki, potańczyć. Na jednych zaciskanie i rozluźnianie mięśni nie działa, innych uspokaja w dwie minuty.
A co zrobić, jeśli ktoś w tej swojej wściekłości tak się rozkręci, że trudno mu się zatrzymać?
Chodzi pani o doraźne sposoby, które zapobiegną przerodzeniu się agresji w przemoc? Trzeba nauczyć się rozpoznawać sygnały, które świadczą o tym, że zbliża się wybuch. To może być wzrost tętna, obsesyjne myśli krążące wokół jednego tematu, uczucie wrogości. Część sygnałów jest uniwersalna, a część charakterystyczna dla danej osoby i każdy na spokojnie powinien się zastanowić nad tym, jak to jest u niego, i opracować dokładny plan awaryjny. Potem, kiedy w sytuacji konfliktowej zauważamy u siebie sygnały ostrzegawcze, widzimy, że trudno nam stwierdzić, co się właściwie dzieje i co konstruktywnego możemy zrobić – powinniśmy sięgnąć po to, co sobie wcześniej zaplanowaliśmy. Czasem będzie to technika relaksacyjna, częściej jednak, jeśli sytuacja zaszła już za daleko, opuszczenie miejsca akcji.
A co pan sądzi o metodzie rozładowywania się przez uderzanie w poduszkę?
Często stosowana bywa bardzo szkodliwa. Mózg może się szybko nauczyć, że ze złością najlepiej radzić sobie, odreagowując ją na czymś lub na kimś. Dlatego tzw. pokoje furii, w których można wyładowywać się, niszcząc różne sprzęty, są krytykowane przez wielu psychologów. Niebezpieczeństwo takich praktyk polega m.in. na tym, że napięcie jest obniżane przez bezpośrednią destrukcję. Uczymy się, że w chwilach złości narkotyczną wręcz ulgę może przynieść rozwalenie czegoś i że ktoś, kto jest wściekły, ma do tego prawo. Takie odreagowanie bez wcześniejszego przeanalizowania emocji, konstruktywnego użycia złości może prowadzić do przemocy. Słyszałem o mężczyźnie, który chodził do takiego pokoju destrukcji, chodził, aż pewnego dnia już tam nie dotarł, tylko rozwalił kuchnię w swoim domu.
Czy pana doświadczenie wskazuje, że ludzie, którzy nie radzą sobie z agresją, zgłaszają się po pomoc za późno?
Z jednej strony z psychologami jest trochę jak z dentystami – wszyscy wiemy, że warto iść profilaktycznie albo kiedy problem jest mały, ale i tak większość zgłasza się dopiero, kiedy konieczne jest leczenie kanałowe. Z drugiej, to współczesne, bardzo silne przekonanie, że wszyscy powinni chodzić do terapeutów i każdy problem musi być rozwiązywany na terapii – jest grubo przesadzone.
Zaskoczył mnie pan. Zwykle kiedy rozmawiam z psychoterapeutami, oni nie dają wielkich nadziei na to, że można samodzielnie rozwiązać poważny problem emocjonalny.
Uważam, że jako psychoterapeuci czasami przeceniamy swoją rolę. Czujemy się niezbędni, a czasem wręcz omnipotentni. Sprzyja temu tzw. kultura terapeutyczna, która każe sprowadzać wiele ludzkich doświadczeń do kategorii psychopatologicznych i je „leczyć”. Na pewno w wielu przypadkach dobrze jest skorzystać z pomocy terapeuty, ale nie powiem, że to jedyna możliwość radzenia sobie z agresją. Czasem może pomóc lektura, rozmowa z bliskimi czy porady przyjaciół. Znam osoby, które zmieniły swoje postępowanie pod wpływem spotkania z księdzem lub rodzicem.
Czy jest jednak jakiś dzwonek alarmowy, który powinien skłonić nas do szukania profesjonalnej pomocy?
Na terapię warto iść wtedy, kiedy problemy się nawarstwiły i nie ma pomysłu, co z nimi zrobić, kiedy wypróbowaliśmy już wszystko, co nam przyszło do głowy, a efektów brak. Kiedy istnieje realne zagrożenie, że agresja doprowadzi do poważnej straty. Gdy złość cały czas nam towarzyszy, gdy jest tłem dla wszystkich innych emocji, gdy przykleja się do wszystkiego, co popadnie, i przez to wybuchamy z byle powodu. Tego często doświadczają osoby, które mają albo bardzo ciężkie przeżycia z dzieciństwa, niedomknięte traumy, albo żyją w stałym poczuciu zagrożenia, są w chronicznym konflikcie z kimś bliskim. Na pewno też przyda się pomoc terapeuty, gdy dopuszczamy się przemocy, bo to znaczy, że już zaczęliśmy tracić świadomość tego, co się z nami dzieje. Wtedy dla własnego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa bliskich dobrze jest spotkać się z profesjonalistą.
Adam Chojnacki, psycholog, psychoterapeuta, certyfikowany specjalista w zakresie pomocy ofiarom przemocy w rodzinie