Związek to autoograniczenie, ale nie oddanie wolności. Bez autonomii nie może być mowy o miłości. Inaczej relacja zamienia się w uwiązanie. O tym, że sztuką jest być z kimś, bo się chce, a nie dlatego, że się musi. I o świadomości, że bycie z kimś jest też zobowiązaniem – rozmawia Joanna Olekszyk z Tomaszem Srebnickim.
Czy małżeństwo jest zaprzeczeniem wolności? A może niepodległość w związku jest możliwa?
Utrata niepodległości nie jest związana bezpośrednio z byciem w związku, tylko z tym, że się z różnych powodów – socjologicznych lub indywidualnych – w związki wikłamy. Obecnie obserwuję dwa podejścia sprzyjające takiemu uwikłaniu.
Pierwsza to koncepcja tzw. zindywidualizowanych związków. Żyjemy w czasach, w których dochodzi do rozpadu rodzin, i to wielopokoleniowych, ale też do rozpadu więzi przyjacielskich – jeśli więc ludzie się ze sobą wiążą, to oczekują, by miłosna relacja pełniła niesamowicie wiele funkcji, które jeszcze kilkanaście albo kilkadziesiąt lat temu pełnili przyjaciele, przyjaciółki ze szkoły, koledzy z pracy, rodzice bądź dziadkowie.
Druga koncepcja jest pokłosiem tego, że mniej więcej od czasów romantyzmu mamy kretyński sposób postrzegania małżeństwa jako nieustannego miłosnego napięcia. Jest to twór żywcem wyjęty z komedii romantycznych gloryfikujących etap zakochania i burzenia stereotypów. Według tej koncepcji związek ma być oparty na niesłabnącym zachwycie, wzajemnym wspieraniu się i wielkich seksualnych doznaniach. Scenariusz jest jeden: on i ona zakochują się, po czym ogarnia ich jakieś szaleństwo – on pędzi za nią na dworzec i obsypuje ją kwiatami, ona nie śpi po nocach, potem oboje walczą z przeciwnościami, by móc być razem, wreszcie padają sobie w ramiona i tu pojawiają się napisy końcowe. A co dalej? Niestety, bezustanne powielanie tego scenariusza. Co jest bardzo obciążające dla relacji i niemożliwe do wykonania. Nie da się utrzymać takiego poziomu pozytywnego napięcia.
Jedno i drugie podejście jest zgubne, bo obciąża związek oczekiwaniami, których nie może on spełnić?
W dodatku jeśli nałoży się na zwichrowane czy niedojrzałe jednostki, to doprowadza do wzrostu tych oczekiwań – od partnera i od relacji. Obciążających nie tylko tę drugą osobę, lecz także osobę, która je ma. W rezultacie partnerzy podejmują różnego rodzaju zachowania, które mają na celu albo utrzymanie sielanki i unikanie konfliktów, albo podporządkowanie sobie drugiej osoby. Rozpoczyna się gra, która już u zarania związku oparta jest na braku autonomii partnerów. I dochodzi do uwikłania.
Czym jest to uwikłanie? Zawieszaniem siebie i całego swojego życia na partnerze?
Tu nawet nie chodzi o zawieszanie, ale o to, że związek staje się podstawą mojego funkcjonowania, samopoczucia, dążeń, a nawet motywacji do pracy. Przeciwieństwem związku uwikłanego jest związek zdrowy, czyli opierający się na dużej autonomii obydwu stron. Z jakichś przyczyn, których nie jesteśmy nawet w stanie nazwać, jest nam ze sobą dobrze. Nie musimy być razem, ale chcemy. Lubimy z tą drugą osobą pić herbatę, lubimy siedzieć z nią przed domem i patrzeć na przejeżdżające samochody, czasami lubimy uprawiać z nią seks, a czasami wyjechać w Bieszczady albo nad morze. Ale żadna z tych rzeczy nie jest warunkiem istnienia naszego związku.
To znaczy…?
To znaczy, że jeżeli mam ochotę pojechać z moją żoną w Bieszczady, to mówię jej: „Marzą mi się Bieszczady. Chcesz ze mną pojechać? Będzie mi bardzo miło”. I ona może chcieć pojechać w te Bieszczady, a może też nie chcieć. Wspomniana autonomia polega na tym, że zarówno odmowa, jak i akceptacja wyjazdu w Bieszczady nie ma większego znaczenia. Partner, który chce jechać w Bieszczady, kiedy słyszy odmowę lub po prostu odpowiedź: „Wiesz, na Bieszczady akurat nie mam ochoty” – nie czuje się odrzucony, nie czuje, że żona powinna z nim jechać, bo na tym przecież polega bycie w związku.
A teraz weźmy inną sytuację: załóżmy, że żona lubi, jak mąż tankuje jej samochód. Miły gest, który jej i jemu sprawia przyjemność. Ale jeżeli mąż czuje się w jakiś sposób zobowiązany, by to stale robić, na dodatek wie, że jeśli o to nie zadba, to ona będzie niezadowolona (bo zatankowanie samochodu znaczy dla niej, że on się o nią troszczy, że jest silny i ją obroni) – to ten miły gest zamienia się w czynnik bardzo obciążający dla relacji. I znów oboje tracą swoją autonomię czy inaczej niepodległość.
Uwikłanie jest związane z tym, że jednostki oddziałują na siebie w sposób zobowiązujący do różnego rodzaju poświęceń i danin, rezygnacji lub nadmiaru – ograniczających wzajemnie partnerów. I kluczowe jest tu słowo „wzajemnie”. Zachowanie autonomii w związku to podstawowa, ale naprawdę bardzo trudna sprawa. Znacznie łatwiej jest przekierowywać odpowiedzialność za swoje poczucie ważności, miłości i bezpieczeństwa na partnera, niż samemu definiować i realizować swoje potrzeby ze świadomością tego, że niektóre mogą nie zostać zaspokojone.
Wracając do par, które są dla siebie i partnerami, i rodziną, i przyjaciółmi – czy ograniczenie całego świata do związku też jest uwikłaniem?
Uważam – i zaznaczam, że to moja prywatna opinia – że tak, jest to jakiegoś rodzaju uwikłanie. Z wyjątkiem okresu biologicznej gonitwy, czyli gdy ona wydziela wabiące hormony, a on lata, żeby ją zapłodnić, a bardziej kulturowo: ona się maluje, a on kupuje kwiaty itd., czyli w okresie tzw. makingu, nad którym w zasadzie nie panujemy i który spełnia kryteria dla epizodu maniakalnego z perspektywy psychiatrii, gdzie wszystko jest różowe i wspaniałe – bycie ciągle razem nie jest dobre dla relacji. Choć niektórzy etapowi zauroczenia, zakochania przypisują największą wartość, to jest on jedynie wstępem do związku, nie jego kwintesencją.
Para, która robi absolutnie wszystko razem, nawet do kibla razem chodzi, tak naprawdę okopuje się we wzajemnych zależnościach, czym zwiększa ryzyko destrukcyjnego wpływu różnych czynników, niezależnych od nas. Bo może się okazać, że mąż zachorował i żona nie jest w stanie spłacać sama kredytu. I nagle się budzi z ręką w nocniku, bo nie ma od kogo pożyczyć pieniędzy – odcięła się przecież od wszystkich grup wsparcia.
Jeśli ktoś uważa, że jego związek jest dla niego wszystkim, odbiera sobie własną niepodległość. To widać bardzo wyraźnie w tekstach piosenek Andrzeja Zauchy, który ewidentnie miał problem w relacjach. Że wspomnę choćby „Byłaś serca biciem”. Oczywiście bardzo miło słyszeć takie słowa, ale w zdrowych związkach pełnią one jedynie funkcję budowania pewnego zobowiązania na zasadzie: „Obiecuję, że cię nie opuszczę, że wychowam z tobą potomstwo”. Natomiast jeśli ktoś je wyraża i rozumie dosłownie, to jest to bardzo uwikłujące.
Jak więc nazwać więź, coś w rodzaju zobowiązania, powstającą między partnerami, którzy są razem? Coś, co każe im trwać przy sobie, nawet kiedy jest trudno, gdy pojawiają się choroba, kryzys.
Przeciwieństwem uwikłania jest lojalność w relacji. I to lojalność rozumiana kulturowo, tzn. skoro żyjemy w kulturze monogamicznej, to znaczy, że nie mam kochanek, bo to byłoby krzywdzeniem mojej partnerki. Lojalność oznacza też, że nie mieszam się w sprawy mojego partnera i jego znajomych, nie okradam go, nie manipuluję nim. Lojalność jest pewnego rodzaju zobowiązaniem, ale nie zależnością. I jest to zobowiązanie nie tyle wobec drugiej osoby, ile wobec całej społeczności.
Załóżmy, że jestem w związku z Panią – to wtedy jestem lojalny, ale nie wobec Pani, tylko na zewnątrz naszego związku. Na przykład poprzez to, że noszę obrączkę, która sygnalizuje innym kobietom: „Nic z tego, nie zapłodnię cię, samico”, żeby już tak to biologicznie ująć.
Czy autonomia w związku może być zbyt daleko posunięta? Mówi się, że współcześnie mamy silny nacisk na indywidualizm. Skrajny indywidualizm też może szkodzić związkowi?
Wtedy nie jest to żaden indywidualizm, tylko wykorzystywanie relacji, by czuć się indywidualnie. A to zasadnicza różnica. W przeszłych czasach było tak, że z różnych przyczyn między partnerami istniała bardzo duża ekonomiczna zależność. I ta zależność niejako zmuszała ludzi do tego – zwłaszcza w niektórych krajach i kręgach kulturowych – żeby nad relacją pracować. Bo jeśli wyjdę z tego związku – zdradzę, oszukam, nie będę dbał o niego – to mnie wyrzucą z wioski na pustynię i tam bez innych umrę. Obecnie mamy coraz częściej do czynienia z sytuacjami, w których ludzie są w zasadzie skrajnie od siebie niezależni. Czyli jednostka jest w stanie wytrwać bez partnera. Ten wypaczony indywidualizm sprawia, że są takie osoby, które wchodzą w związki na zasadzie kontraktów, tzn. jestem autonomiczny pod każdym względem, więc jeśli nasza relacja będzie mi przeszkadzała czy nie będzie spełniała moich potrzeb, to ja sobie z niej pójdę. W efekcie ona jest jakby u fundamentów zbudowana na grożeniu odrzuceniem.
Niedawno napisał Pan, że radzenie sobie z kryzysem nie jest testem dla małżeństwa, tylko jego głównym zadaniem. I że dzisiaj coraz częściej jesteśmy razem, dopóki jest fajnie, a kiedy przestaje być, to się rozstajemy. Lojalność zakłada chyba, że są takie momenty w relacji, w których nie stawiam siebie na pierwszym miejscu.
Tak, choć zwykle stawiam na pierwszym miejscu siebie i swoje potrzeby – ty możesz być ich towarzyszem, do czego cię zachęcam, a ty zachęcasz mnie do bycia towarzyszem twoich potrzeb.
W kwestii kryzysów – wyobraźmy sobie taką sytuację, że w trakcie trwania związku nagle zmieniły mi się upodobania i od teraz postanawiam być biseksualny. I informuję o tym partnerkę. A ona może powiedzieć tak: „W ogóle mi to nie przeszkadza, rób, co chcesz”. Albo: „Wiesz, jest to dla mnie problem, wolałabym, żebyś tego nie robił”. I wtedy możemy zdecydować, co jest ważniejsze. Ja mogę powiedzieć, że jednak dla mnie możliwość realizacji jako osoby biseksualnej jest ważna i jeśli tobie to nie odpowiada, to się musimy rozstać. Bo lojalność jest też zgodą na to, że ktoś może chcieć odejść – jeśli bycie razem więcej nam zabiera, niż daje, jeśli jesteśmy gdzie indziej, niż byliśmy kiedyś, jeśli nasze cele zaczynają być sprzeczne. Oczywiście będzie mi z tego powodu smutno, będę cierpiał, ale zrozumiem. Dlatego w modelu zdrowego związku w zasadzie nie powinny powstawać kryzysy. Jeśli już, to kryzysem będziemy nazywać właśnie taką rozmowę. Z tej perspektywy jest to jedno z zadań związku – że stale renegocjujemy naszą lojalność, a elementem tej renegocjacji jest ewentualne odejście od siebie. Które nie oznacza, że świat ma się zawalić, a my mamy się wręcz pobić.
A co z lojalnością wobec siebie? Jest ważniejsza od lojalności wobec partnera?
Co ma Pani na myśli, mówiąc „lojalność wobec siebie”?
Pozostanie sobie wiernym. Nierobienie niczego wbrew sobie.
Ja lojalność wobec siebie rozumiem jako na przykład zadanie sobie pytania: „Czy ja chcę usiąść na tym czerwonym krześle?”. I jeżeli chcę, to na nim usiądę. A jeśli mój partner mówi: „Nie siadaj na nim”, to lojalność wobec siebie każe mi odpowiedzieć: „Rozumiem, że ci się to nie podoba, ale ja usiądę na tym krześle”. A lojalny partner powinien powiedzieć: „No dobrze”.
Ale można na to spojrzeć i w ten sposób, że oprócz mojego „chcę”, biorę pod uwagę też to, czy spodoba się to mojemu partnerowi, czy będzie to dobrze widziane przez otoczenie… I to jest czasem ważniejsze niż to, co ja chcę.
Ale to bardzo dobrze, że się Pani nad tym zastanawia, bo jeżeli ktoś mówi, że to, co ja chcę, jest ważniejsze, niż to, co sądzą inni, to powiedziałbym delikatnie, że jest osobą niemyślącą. Ponieważ definiują nas ograniczenia wobec innych. Nie ich brak. A tzw. indywidualizm oznacza brak ograniczeń. Jeśli na sztandarze noszę moje „chcę”, to wtedy zaburzam społeczność. Zmuszam ją do dostosowania się do mnie.
Ale jeśli jestem w związku, to każda moja decyzja będzie miała też jakieś konsekwencje dla mojego partnera.
Każdy związek jest autoograniczeniem. I oczywiście, że może Pani wpaść na pomysł, że chce sobie Pani wytatuować na czole smoka. I do tego zabarwić na niebiesko białka. Ale jeśli pozostaje Pani w relacji i jest Pani lojalna wobec swojego partnera – nie uwikłana, a lojalna – to Pani powie do niego tak: „Chcę sobie wytatuować smoka na czole”. Pani lojalny partner może odpowiedzieć: „A proszę bardzo, wytatuuj sobie, jeśli chcesz”. Co znaczy: „Kocham cię taką, jaka jesteś, będzie mi z tobą dobrze, nawet jak wytatuujesz sobie całe ciało. Bo jestem z tobą dla siebie, nie dla ciebie”. Może też odpowiedzieć: „No wiesz co, oszpecisz się. To chyba lekka przesada” i ponieważ, jak już powiedzieliśmy, jest lojalny, doda: „A możesz mi powiedzieć, dlaczego chcesz sobie takiego smoka wytatuować?”.
„Nudzę się i chciałabym coś zmienić…”
„A to może jakoś inaczej tę nudę zagospodaruj, co?”. Jeśli jednak Pani odpowie: „Chcę sobie go wytatuować, bo ma dla mnie silne znaczenie symboliczne”, to wtedy ten sam lojalny partner powinien odpowiedzieć: „A skoro tak, to OK, rób, jak uważasz”.
A jeśli powie: „Nie będziesz mi się już podobać. Nie rób tego”.
To Pani to rozważy i na przykład odpowie: „Jestem lojalna wobec ciebie, więc skoro chcę wprowadzić zmianę, której ty nie akceptujesz, rozumiem, że możesz nie chcieć ze mną dłużej być. I jestem gotowa żyć bez ciebie”. Oczywiście podaję tu trochę trywialny przykład, czasem problemy wyboru pomiędzy byciem wiernym sobie a zrobieniem czegoś, czego partner nie akceptuje, są poważniejsze. Chcę jednak podkreślić, że najwyższym wyrazem niepodległości i lojalności w związku jest pozwolić komuś odejść. To najbardziej ludzi wiąże i jest najzdrowsze.