Większość ludzi nie żyje marzeniami, a codziennością. A teraz jest idealny moment, by to odwrócić. – Ze snuciem marzeń wiąże się wiele bardzo istotnych doświadczeń: odczuwamy nadzieję i obawę, radość i gorycz, samotność i wsparcie innych, pustkę i pełnię. Już wiemy, co jest ważne, a co nie – mówi w rozmowie z Joanną Olekszyk mówca motywacyjny Jacek Walkiewicz.
Artykuł archiwalny
Jest pan wsparciem i inspiracją dla wielu osób, które chcą spełniać swoje marzenia. Bo często właśnie tych dwóch rzeczy brakuje nam w najbliższym otoczeniu. Ciężko robić swoje, niezależnie od tego, co mówią inni. Jeśli się nie ma wsparcia, trzeba chyba mieć mnóstwo samodyscypliny?
W opowieściach o spełnianiu marzeń jest mnóstwo skrótów, które dobrze brzmią, ale często nie oddają całej prawdy. Kiedy czytamy o kimś, kto wszedł na Kilimandżaro albo jak Adam Bargiel zjechał na nartach z K2, to nie widzimy wszystkiego, co było przed i co zdarzyło się po drodze – widzimy tylko finał, który – jeśli jest szczęśliwy – zawsze dobrze wygląda. Nie widzimy prób i podejść, które nie zakończyły się sukcesem. W sformułowaniu „rób swoje, niezależnie od tego, co mówią inni” też jest pewien skrót myślowy. Kompletne oderwanie się od innych jest bowiem mało możliwe.
Czyli nasze marzenia nigdy nie są tylko nasze?
One nie dzieją się w próżni, zawsze dotykają innych osób wokół nas. A najbardziej tych, dla których jesteśmy ważni: partnerów, rodziców, dzieci. Kiedyś czytałem o człowieku, który wyjechał na dwa lata do Indii, żeby poznać siebie. Kiedy wrócił, żona wyrzuciła go za drzwi, co go bardzo zdziwiło: przecież on to zrobił po to, by być lepszym człowiekiem, mężem i ojcem! Jego żonie jednak trudno było zrozumieć, że aby to się stało, ona musiała dwa lata mieć na głowie cały dom i dzieci. Nasze marzenia w większości są nasze, bo dla innych mogą być tylko mniej lub bardziej zrozumiałe, ale do ich realizacji musimy bezpośrednio lub pośrednio włączyć innych ludzi. I oni też muszą ponieść jakieś tego konsekwencje i koszty. Walt Disney ładnie to ujął – powiedział, że w życiu trzeba być jednocześnie marzycielem, krytykiem i realistą.
Czasem w roli krytyka lub realisty stają właśnie nasi przyjaciele albo partnerzy.
Aleksander Doba, który samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki, opowiadał, że jego żona nie była zachwycona tym samotnym podróżowaniem, ale wiedziała, że on i tak to zrobi. Ja mimo wszystko uważam, że marzenia to jest zawsze kwestia wyboru i słowa, które nie robi dziś kariery, ale jest bardzo ważne, czyli odpowiedzialności. Czy bierzemy odpowiedzialność za to, co robimy i za konsekwencje tych działań. Jeżeli człowiek jest w stanie wziąć odpowiedzialność za ewentualny rozpad związku czy rozluźnienie więzi, za smutek dzieci i ich tęsknotę, za potencjalne zdarzenia losowe – to jest to rzeczywiście świadoma decyzja. Nie wiem, jak to jest z kobietami, mogę mówić w imieniu mężczyzn, a oni zawsze byli nomadyczni, zawsze dokądś jechali, szli albo wędrowali. To jest w naszej naturze, ale też zawsze mieliśmy na to społeczne przyzwolenie. Potrzebujemy być w wędrówce, często samotnej. A dzisiejsi mężczyźni ciągle są z kimś: w pracy, w domu, po godzinach. Być może dlatego Aleksander Doba chce samotnie pływać kajakiem i ma z tego frajdę. Ale też zrozumiałe jest, że jego żonie może się to nie podobać. Chodzi o świadomość, co realizacja mojego marzenia robi mnie, ale też co robi lub może zrobić moim bliskim. Są ludzie, którzy rzucili się we własne marzenia głową w dół i zderzyli się z ziemią. Bo też nie wszystkie marzenia są proste w realizacji, a niektóre inaczej wyglądają z zewnątrz, a inaczej, kiedy już się je realizuje. Dlatego najistotniejsza jest świadomość, że za wszystko, także za marzenia, płaci się jakąś cenę. I po drodze pojawiają się często dodatkowe rachunki, których nie przewidzieliśmy.
Jakie?
Chyba największym rachunkiem jest to, że realizując swoje wizje, możemy się zmienić i w związku z tym przestać pasować do środowiska, z którego wyrośliśmy. Czyli ten świat, który nas otaczał, a który opuściliśmy, by zrobić coś ponad niego, a czasem wbrew niemu – przestaje być już naszym światem. Możemy zmienić miejsce zamieszkania, zakończyć jakiś związek i rozpocząć nowy, możemy stracić dawnych znajomych, ale możemy zatracić też pewną wizję świata i zmierzyć się z nową. Na przykład czyimś marzeniem czy misją było pojechanie w miejsca dotknięte wojną albo kataklizmem i pomoc tamtejszej ludności – takie osoby po powrocie już nigdy nie są tymi samymi ludźmi. Ich system wartości i potrzeby zupełnie się zmieniają. Dla ludzi, którzy cenią sobie spokój, przynależność i bezpieczeństwo, może to być wielkim zaskoczeniem. Zaskoczeniem może być również to, że marzenia rozczarowują. Wiele cudownych pomysłów zbankrutowało, bo na poziomie ekonomicznym okazały się porażką. Zobaczmy, że gdy patrzymy na tych, którzy opisują swoją drogę do spełniania marzeń, to zawsze jest tam upadek i podniesienie się z niego, znów upadek i ponowne podniesienie się. A moment upadku nigdy nie jest przyjemny. Dlatego marzenie to ciągłe mierzenie się ze sobą, z wyobrażeniem o sobie, o świecie, życiu, ale i z rozczarowaniem. Czasami trzymamy w sobie coś, co daje nam siłę, ale tylko na poziomie wizji, natomiast na poziomie realizacji nie okazuje się czymś fascynującym. Mimo to ludzie zawsze mieli i spełniali marzenia – i w ten sposób zmieniali świat, natomiast o tych niezrealizowanych nikt już nie pamięta.
Marzenia zmieniają nas samych, ale i ludzi wokół nas. Do niektórych zbliżają, od niektórych oddalają.
Cóż, nie wszyscy muszą nas rozumieć. Ludzie, którzy noszą w sobie wielkie marzenia i wizje, często wybijają się ze środowiska, w którym dorastają. Kolokwialnie można powiedzieć, że są postrzegani jako „nawiedzeni“ – mówią o tym w kółko, myślą tylko o tym. A większość ludzi nie żyje marzeniami, tylko codziennością. Narzekaniem na nią, poczuciem braku sensu. I być może z czystej zazdrości niespecjalnie lubimy ludzi, którzy realizują swoje wizje i potwierdzają w ten sposób, że one są realne, wystarczy tylko spróbować. Dlatego marzyciele i wizjonerzy szukają tych, którzy ich zrozumieją, czyli ludzi podobnych do nich samych.
Wystarczy mieć jedną osobę, która uwierzy w naszą wizję, żeby dostać wsparcie? Tak jak mówi się w terapii, że wystarczy mieć jednego dorosłego w dzieciństwie, który kocha i akceptuje nas takimi, jacy jesteśmy, żeby dać sobie radę w przyszłości.
Nie wiem, to trudny temat. Są ludzie, którzy przeszli traumy w dzieciństwie i potem dobrze funkcjonują w życiu, a są tacy, co nie przeżyli traumy, a nie mogą się odnaleźć. Nie ma jednego algorytmu. Generalnie żyjemy w świecie kultu jednostki, poczucie wsparcia jest według mnie trochę iluzoryczne – te lajki na Facebooku może i dają siłę i są lepsze niż hejt i krytyka, ale czy stanowią faktyczną podporę w momentach zwątpienia? To, że ktoś, kogo nie znamy, pisze miły komentarz, poprawia humor, ale czy bardziej znaczący byłby taki komentarz od kogoś bliskiego – trudno powiedzieć, pewnie to zależy od rodzaju relacji. Niewątpliwie obcą osobę o wiele mniej kosztuje napisanie: „Rzuć wszystko i podążaj za swoim marzeniem” niż kogoś, kto nas zna 20 lat. Bo ktoś bliski bierze wtedy pewną odpowiedzialność za to, co się dalej stanie.
No właśnie, trudno wspierać bliskich w realizacji ich marzeń, zwłaszcza jeśli wiąże się to z dużym ryzykiem, na przykład finansowym. Sama znam przypadki, gdzie cała rodzina ponosi koszty pasji męża czy córki.
Myślę, że wiele osób żyje w terrorze czyichś pasji. Oczywiście życie z kimś jest wyborem – jeśli kobieta wiąże się z alpinistą, to powinna zdawać sobie sprawę z tego, że nie tylko jego, lecz i jej życie będzie podporządkowane górom. Ale rodzi też dylemat – na ile mamy prawo realizować swoje marzenia kosztem innych. Gdyby wszyscy mieli podejście: „To moje życie i mogę zrobić z nim, co chcę”, to sądzę, że nie bylibyśmy w stanie funkcjonować jako rodziny, ale też jako społeczeństwo. Bo ktoś prowadzi pociąg po to, by inni mogli nim pojechać po swoje marzenia.
Może wszystko zależy od rozmiaru naszego marzenia? Większe wiążą się ze znaczniejszą odpowiedzialnością, a mniejsze – z mniejszą?
Większość ludzi znajduje w życiu czas, pieniądze i energię na zrealizowanie pomysłów, których pewnie nie nazwalibyśmy nawet marzeniem, raczej jakimś celem. Z kolei opowieści o realizacji naprawdę wielkich marzeń, którym jest podporządkowane całe życie człowieka, ogromnie uwodzą i są metaforą życiowego szaleństwa, ale dotyczą garstki osób, zwykle w pewnym wieku – okołostudenckim, jeszcze przed zobowiązaniami typu rodzina i dzieci. Są też ludzie, którzy wsiadają do łódki i płyną przed siebie z małymi dziećmi, mężem czy żoną, ale oni zawsze byli – kiedyś w większości mężczyźni, teraz to się już zmienia. Przecież nawet w Polsce lat 60. czy 70., kiedy trudno było dostać paszport, ludzie podróżowali po świecie. Obecnie jest to o wiele łatwiejsze i nie sądzę, by ktoś mówił o spełnianiu marzeń, kiedy kupuje tani bilet do Hiszpanii.
Takie też mam wrażenie, że dziś te marzenia przez wielkie M to projekty typu zjazd z K2 Andrzeja Bargiela, a te mniejsze — typu wyjazd do Hiszpanii postrzegamy bardziej jako życzenia, zachcianki, przyjemności.
Ja, kiedy mówię o marzeniach, to myślę o czymś, co jest trudne, wielkie i co czeka na właściwy moment – w nas czy w otaczającym świecie. To się oczywiście zmieniło, bo wychowałem się w czasach, w których największym marzeniem były markowe dżinsy, na przykład z Peweksu. Dziś dla większości ludzi to już abstrakcja, ale może nie dla tych, którzy mieszkają w mniejszych miastach i biedniejszych środowiskach. Natomiast sądzę, że kiedy ludzie mówią o marzeniach, to mają na myśli rzeczy, które wyrwałyby ich z codzienności, dodały kolorów ich życiu, dały inną perspektywę. I tu jest ryzyko wielkiego rozczarowania. Bo na przykład jeśli mówimy o podróży do jakiegoś wymarzonego zakątka, to często jest tak, że kiedy już tam docieramy, okazuje się, że morze jest wprawdzie błękitne, ale tak samo jak w innych miejscach, a ludzie mają w sklepach to samo co my. W związku z tym – aby uniknąć rozczarowań – niezwykle ważna jest motywacja. Dlaczego chcę to zrobić? Dlaczego chcę tam pojechać na przykład? Czy to jest motywacja płynąca z mojego ego: żeby się wykazać, poczuć się lepszym? Czy w jakiś sposób wiąże się z wizją rozwoju, poznania siebie i świata? Powiedziałem kiedyś, że podróże kształcą wykształconych ludzi, czyli tych, którzy traktują je jako element edukacji i zgłębiania siebie przez poznawanie świata. Wtedy nie muszą wcale jechać na drugi koniec globu, mogą pójść do pobliskiej galerii i obejrzeć wystawę malarstwa. Dlatego o wiele bardziej produktywna jest taka motywacja: „Chcę gdzieś jechać dlatego, że stamtąd pochodzą moi przodkowie” albo „Bo mieszka tam ktoś, kogo zawsze chciałem spotkać”. Bardziej niż pomysł, by objechać Polskę na rowerze do tyłu czy bić inne rekordy.
Porozmawiajmy chwilę o tych trochę zapomnianych marzeniach, nie tych, co buchają wielkim ogniem przez całe nasze życie, ale które tlą się gdzieś w środku i na przykład ożywają po 40. czy 50. Mamy już pewną stabilizację, ale też poczucie, że czegoś brak, coś domaga się, by dać mu szansę na realizację. Z jednej strony jest ogromna potrzeba, a z drugiej lęk, że może na to już za późno, ryzyko jest zbyt duże. Skąd brać wtedy siłę, by podążać za tym wewnętrznym płomykiem?
Trudno dać na to pytanie jednoznaczną odpowiedź, trudno się tu odnieść do jakiegoś wzorca. Bo jeśli mówimy o tych, którzy dziś mają 50 czy 60 lat, czyli o moim pokoleniu, to są to ludzie, którzy wcześniej nie mieli zwykle możliwości realizacji marzeń, a w tej chwili już tak. Tylko teraz nie mają sił, zdrowia i zapału 20-latka. Jest więc większa szansa, ale i większe ryzyko, a do tego, że znów powtórzę, nie mamy żadnych wzorców, jak postępować. Być może jesteśmy w ogóle pierwszym pokoleniem, które może sobie pozwolić na realizację młodzieńczych marzeń, bo jest niezależne finansowo, na dodatek ma całkiem dobre zdrowie. Pozostaje tylko zmierzyć się z pewną kwestią kulturową. Nasze babcie w naszym wieku już zbierały pieniądze na trumnę i praktycznie kończyły swoje życie, a dziś okazuje się, że mając tyle samo lat co one wtedy, można właściwie zacząć żyć na nowo. Tyle że jedyny wzorzec, jaki mamy, jest taki, że skoro mieliśmy dobre życie i mamy oszczędności, to teraz powinniśmy swój czas i pieniądze poświęcić wnukom, zostawić po sobie spadek, zamiast go trwonić. Bo już nie pora na to.
I co zrobić z tym brakiem wzorców lub jedynym wzorcem, który nam się nie podoba?
Pierwsza rzecz, to powiedzieć sobie, że nie musimy być kopią naszych dziadków. Bo każde pokolenie jest podobne do czasów, w których żyje. Nie ma sensu więc mówienie: „Ja w twoim wieku...”, bo mówimy o zupełnie innych realiach. Po drugie, przyda się pewna dawka zdrowego egoizmu. Na zasadzie: „Całe życie pracowałem, żeby mieć to, co mam teraz, więc nawet jeśli to roztrwonię, to mam do tego prawo”. Nie ma takiego wieku, w którym człowiek traci prawo do marzeń. Ale są indywidualne obiekcje, bo ciężko jest się zmienić. Jeśli ktoś przez całe życie był pragmatyczny i nagle poczuł chęć zrobienia czegoś szalonego, to tak naprawdę trochę występuje przeciw sobie – temu sobie, którego zna od 50 czy 60 lat. To może budzić obawę. Dlatego tak przydają się grupy wsparcia, wszelkie uniwersytety trzeciego wieku, ale też przykłady z życia publicznego, jak wspomniany już Aleksander Doba. Cóż, czasem trzeba będzie wejść w konflikt z najbliższymi, na przykład z dziećmi, które pod pozorem troski o ojca i matkę odradzają, a tak naprawdę mają swoje ukryte motywy – zależy im na spadku, a może po prostu nie chcą mieć kłopotów czy martwić się o rodziców.
A może nie chcą zadać sobie pytania: czy ja się w pełni realizuję?
Właśnie! Poprzez takie porównanie mogą bowiem odkryć, że sami nie żyją tak, jak chcieliby. Na szczęście dzisiaj można sobie dać radę i bez najbliższej grupy wsparcia. Jest wiele inspirujących książek i filmów, są blogi, wykłady na YouTubie, są ludzie dostępni na jedno kliknięcie myszki. Na wyciągnięcie ręki mamy przykłady i dowody na to, że może się udać, że jest sens realizować marzenia, niezależnie od wieku. A to, że rodzina ma inne podejście… To też kwestia dbania o swoją autonomię, o uniezależnienie się mentalne od tego, co myślą inni. Może potrzebujemy pomocy bliskich, ale to nie znaczy, że mamy być ubezwłasnowolnieni. Niemniej jednak wsparcie innych, dowód, sygnał z zewnątrz, że to, co robię, ma sens, że to żadna fanaberia ani szaleństwo – jest bardzo potrzebne. I to stałe wsparcie. Bo kiedy człowiek pójdzie na wykład motywacyjny, to wychodzi z niego z przekonaniem, że może wszystko. A potem wraca do domu i opowiada o tym ludziom, którzy tego nie doświadczyli, nie poczuli tych emocji, patrzą więc trochę dziwnie, niedowierzająco. Dwa, trzy dni potem zaczyna więc myśleć, że może to rzeczywiście jest bez sensu. Jeszcze zadzwoni w kilka miejsc po radę i usłyszy: „Oszalałeś?!“ – i po pierwotnym zapale nie ma śladu. Dlatego na wszystkie – być może płynące z autentycznej troski i rozwagi – obawy i zastrzeżenia innych trzeba mieć antidotum w postaci osób, które nie tylko były w takiej samej sytuacji jak my, ale też wiedzą, jakie narzędzia pomogą nam w osiągnięciu celu.
Warto żyć marzeniami?
Faktem jest, że to codzienność prowadzi do spełniania marzeń. Finał to jedynie deser, wisienka na torcie – w sumie najmniej istotny. Z drugiej strony potrzebujemy takich symboli, momentów domknięcia, bo dają nam energię do realizacji kolejnych celów. Dobrze jest mieć w życiu frajdę z realizacji wielkich wizji, ale i z prozy życia. Marzenia są zawsze tam, gdzie jest wolność. I jeśli tylko nie zostaliśmy ich niewolnikami – bo od marzeń też się można uzależnić – to one pełnią wiele funkcji, i terapuetyczną, i wspierajacą. A przede wszystkim dają coś, co jest bardzo istotne. Radość życia i poczucie sensu.
Szkoda tylko, że marzenia są dla nas odświętne. Ale może gdyby były codzienne, nie byłyby już marzeniami?
Ludzie, którzy narzekają na brak sensu w życiu, mają zwykle tak bajkową codzienność, w której spełniają się ich wszystkie życzenia, że nie mają już o czym marzyć. I to jest dla nich duży problem. Nie chodzi już nawet o to, że mają wszystko, tylko że zupełnie ich zadowala to, co już dostali od życia. I to jest moment, w którym trzeba pójść w stronę innych ludzi i pomóc im realizować ich marzenia. Przestać patrzeć w lustro, a zacząć patrzeć przez okno.
Ale aby to zrobić, trzeba nasycić się najpierw swoimi marzeniami. Zawsze pan zachęcał, żeby realizować nawet te dawne, młodzieńcze. Bo być może nie są już tak silne, ale dają nam przynajmniej poczucie, że my już swoje dostaliśmy. I wtedy możemy zwrócić się do innych.
I gwarantuję, że ten moment, kiedy człowiek patrzy na świat dookoła i nie ma już potrzeby go konsumować, jest bardzo przyjemny. Przestaje się być biorcą, a staje się dawcą. To bardzo transformujące. Ale do tego trzeba dorosnąć, w czym bardzo pomagają marzenia. Bo z ich snuciem i spełnianiem wiąże się wiele bardzo istotnych doświadczeń: odczuwamy nadzieję i obawę, radość i gorycz, samotność i wsparcie innych, pustkę i pełnię. Już wiemy, co jest ważne, a co nie. Poza tym nasze marzenia ewoluują, zmieniają się. Stopniowo przestajemy coś udowadniać sobie czy światu, a skupiamy się na drobnych przyjemnościach, na przykład na własnym hobby. Nie zależy nam już tak bardzo na opłynięciu świata, bardziej liczy się dla nas różany ogródek czy sklejanie modeli samolotów. Mój wujek w wieku 70 lat zajął się swoim drzewem genealogicznym. Wydał książkę o rodzinie i zorganizował wielki zlot krewnych z całego świata – w sumie nikomu więcej poza tymi 100 osobami to nie posłużyło, ale było dla niego wielką frajdą. Dlatego może dobrze mieć szalone marzenia, gdy się ma dwadzieścia parę lat, po 40. wrócić raz jeszcze do tych niezrealizowanych, koło 60. zająć się tymi może nie mniej szalonymi, ale mniej wyczerpującymi fizycznie czy finansowo, a potem przejść w stronę tych symbolicznych, niekoniecznie materialnych. Jak spotkanie z kimś ważnym, przeczytanie książki, zobaczenie miejsca, z którym mamy jakieś ważne wspomnienia. I tak można przeżyć całe życie.