Co to właściwie znaczy dobry związek? Czy ten, w którym żyję, jest dobry? I najważniejsze: jak to sprawdzić? Nie ma jednej właściwej matrycy relacji, do której możemy przyłożyć nasz związek i sprawdzić, jak się sprawy mają. Ale dysponujemy narzędziami, które pomogą nam przeprowadzić indywidualną diagnozę, rozstrzygnąć wątpliwości. Tylko musimy nauczyć się z nich korzystać – mówi psychoterapeutka Agata Wilska.
Artykuł archiwalny
Bywa, że budzimy się i – jakby nagle, kompletnie zaskoczeni – stwierdzamy, że związek, w którym jesteśmy, nam szkodzi. A może szkodził nam od dawna? Czy jest sposób, aby uniknąć takiej niespodzianki? Co możemy zrobić, jakie pytania sobie zadać, by odpowiednio wcześnie dowiedzieć się, że relacja nam nie służy?
Niestety, zwykle musi zaistnieć wyraźny powód. Mówię „niestety”, bo zdecydowana większość z nas nie ma nawyku, by od czasu do czasu szczerze z samym sobą pogadać. Nie zadajemy sobie na co dzień różnych ważnych pytań, a nawet kiedy one przemkną nam przez głowę, raczej je przepędzamy, niż szukamy na nie odpowiedzi. Żyjemy z dnia na dzień, trochę po omacku i w biegu. A szkoda, bo „prewencja” w postaci w miarę regularnego bilansu w różnych obszarach życia jest cenna. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że pozwoliłaby nam uniknąć niektórych kryzysów, z którymi musimy się potem mierzyć. Do mnie, co oczywiste, trafiają osoby, które jakieś pytania dotyczące związku postanowiły sobie jednak zadać. Najczęściej są to trzy pytania: czy mój związek jest dobry, skoro się często kłócimy? Czy mój związek jest dobry, skoro się od siebie mocno różnimy? Czy mój związek jest dobry, skoro ze sobą nie sypiamy (lub mamy kiepski seks)? Ale jest też grupa, która trafia do mnie, bo coś te osoby w związku, albo nawet szerzej – w życiu, uwiera. Nie potrafią tego nazwać, ale czują, że coś dzieje się nie tak.
Rozumiem, że tym pretekstem do refleksji mogą być także przeczucie, intuicja – niekoniecznie fakty?
Oczywiście, i nie warto tego, jak mówią niektórzy, „tylko” przeczucia bagatelizować. My czasami potrafimy całe lata żyć w związku, o którym na własne potrzeby i na potrzeby rozmów z rodziną czy przyjaciółmi mówimy: „Jakoś jest”. Bo wiadomo, „życie to nie bajka”, dodajemy. Oczywiście, zgoda, ale czasem pod powierzchnią tego „jakoś” wcale dobrze nie jest… A my potrafimy zrobić naprawdę wiele, by tego źle przypadkiem nie poczuć.
Załóżmy, że mamy punkt wyjścia, pretekst. To jakieś zawahanie, czy aby na pewno mi tu, w tym, z nim dobrze? I co teraz mogę zrobić?
Zaczęłabym od postawienia sobie pytania, co znaczy dla Pani dobry związek i jak chciałaby się Pani w nim czuć. Od razu dodam, że te kobiety, którym przychodzi do głowy myśl, że istnieje przepaść między tym, co mają w swoich związkach, a tym, co chciałyby mieć, powinny dokonać tej analizy z jakimś wsparciem, czy to psychoterapeuty, zaufanego przyjaciela, czy choćby mądrej książki. Bo tu łatwo wpaść w pułapkę. Są nią nierealistyczne, romantyczne wizje, oparte na szkodliwych mitach, na przykład: dobra para się nie kłóci; w dobrych związkach ludzie się nie złoszczą; mężczyzna, który naprawdę kocha, potrafi „przeczytać” swoją kobietę itp. Tych fałszywych wyobrażeń krąży wiele. Czasem nie potrafimy same wyłapać w tym, co myślimy, niezdrowej iluzji.
Kiedy już zejdziemy na ziemię i odpowiemy sobie, co znaczy dla nas dobry związek, rozumiem, że następnym krokiem będzie ocena, jak to, czego chcemy, ma się do tego, co mamy…
I zapewniam, że jesteśmy doskonale wyposażone w narzędzia do dokonania takich pomiarów, ale… nie zawsze umiemy z nich korzystać. To właśnie źródło zapełnionych gabinetów terapeutycznych. Bo my naprawdę wszystkie odpowiedzi na ważne pytania mamy w sobie – narzędzia, by na nie odpowiadać, również. Tylko chodzi o to, by zdać sobie z tego sprawę i uzyskać do nich dostęp. Pierwszym ważnym narzędziem pomiaru jest intuicja. Ona najbardziej się przydaje, kiedy partner dopuszcza się subtelnych, trudnych do uchwycenia manipulacji czy mikroszantażu. Poczucie, że „coś tu nie gra”, jest informacją, której nie należy bagatelizować. Kolejnym narzędziem są emocje. Warto odpowiedzieć sobie na przykład na takie pytania: czy kiedy wracam do domu, czuję napięcie, czy spokój i radość? Czy kiedy coś zrobię, to czuję zaciekawienie, jak zareaguje na to mój partner, czy niepokój? Dalej: zmysły. Oczy, uszy – obserwujemy zachowanie partnera, słyszymy, co do nas mówi, jak zwraca się do innych w naszej obecności. Następne arcyważne narzędzie – to nasze ciało. Od niego powinnam zacząć. Bo ciało często zna odpowiedź, na której spokojnie mogłybyśmy się oprzeć i potraktować ją jako wiążącą. Ale z czytaniem znaków płynących z ciała współczesny człowiek ma ogromne kłopoty. Nie słuchamy ciała, jesteśmy od niego odcięci – nie rejestrujemy mikrosygnałów, które ono nam wysyła, a nawet jeśli rejestrujemy, to zwykle je ignorujemy. Już od dziecka się nas uczy, by te sygnały pomijać!
W jaki sposób?
Te przykłady można mnożyć. Małe dziecko podczas posiłku mówi: „Już, wystarczy” i słyszy: „Jeszcze jedną łyżeczkę”. Uczymy je w ten sposób, że nie może zaufać swojemu ośrodkowi głodu i sytości, bo „poprawna” odpowiedź płynie z zewnątrz… Pytamy dziecko: „Czy nie jest ci zimno w samej koszulce?”, ono odpowiada: „Nie”, wtedy rodzic mówi: „Ale wiesz, jednak jest chłodno, założysz sweter”. Albo jeszcze inaczej: „Włóż coś ciepłego, bo na pewno jest ci zimno”. Gdy dziecko się przewraca i zaczyna płakać, co słyszy?
„Nie płacz, przecież nic się nie stało, takie zadrapanie nie boli”.
I w taki sposób wtłaczamy mu przekaz: „Nie ufaj swojemu ciału”. Na przykład w sferze seksualności przekaz kulturowy przez lata wobec kobiet był (i nadal jest bardziej popularny, niż sądzimy) taki, by zamieniały pożądanie na miłość. Lub je z nią utożsamiały. Jeśli nastolatka czuje pożądanie, matka, ciotka czy ojciec zaczynają automatycznie, często nieświadomie, opowiadać o motylach w brzuchu, o zakochaniu. Czyli dopisują jej do czystego fizycznego pożądania „przyzwoite” uzasadnienie. To wywołuje w niej chaos. A potem, już dorosła, kiedy czuje pożądanie, myśli, że kocha… Ciekawe, ile związków zostało zawartych na podstawie takiego fałszywego przekonania. Dlatego te mikrosygnały płynące z ciała to kopalnia wiedzy. Mam pacjentkę, która dopiero po długich miesiącach terapii odkryła, że od siedmiu lat, kiedy przebywa w towarzystwie swojego partnera, ma – jak to w końcu nazwała – ściśnięty żołądek!
Co jeszcze – poza ciałem, zmysłami, emocjami i intuicją – stanowi nasze narzędzie, by zorientować się, czy relacja nam służy?
Odwołanie się do faktów. Mam pacjenta, który tkwi w toksycznym związku. Na którejś sesji usłyszałam od niego: „Ale ona mnie bardzo kocha”. Prosiłam, aby opowiedział, po czym poznaje, że ta kobieta go kocha. Długo myślał, aż w końcu stwierdził, że nie może podać przykładów… Chodzi mi więc o to, że czasem fakty wskazują na coś zupełnie innego niż to, co my sobie z różnych powodów wyobrażamy. Ostatnim narzędziem przydatnym w dokonaniu oceny są inni ludzie. Czasem to właśnie oni zwracają nam uwagę na rzeczy, których nie widzimy czy dostrzec nie chcemy. Przyjaciel, znajomy, ktoś z rodziny mogą powiedzieć: „Źle wyglądasz, masz mniej energii, jesteś smutna” czy: „On nie powinien zwracać się do ciebie w taki sposób”. Mamy więc sześć obszarów, narzędzi, z których warto skorzystać, by dokonać bilansu, z którego z pewnością da się wyciągnąć jakieś wnioski.
No właśnie, warto skorzystać ze wszystkich, bo tu pewnie zakradają się rozmaite mechanizmy obronne, które zakłócają odbiór z poszczególnych obszarów. Czasem siebie oszukujemy.
Dlatego wspomniałam też o obszarze „inni”. Bo ci inni czasem mogą nas urealnić. Nie od razu trzeba iść do terapeuty, ale rozmowa z kimś mądrym, z kimś, kto jest wprawnym obserwatorem, a nawet skorzystanie z fachowej wiedzy psychologicznej, dostępnej już dość powszechnie, może nam pomóc, by siebie nie oszukiwać. Choć, oczywiście, bywa to trudne. Bo oszukujemy się zwykle ze strachu. To lęk przed tym, co zobaczę, przed ewentualną zmianą, rewolucją w życiu, która bywa następstwem szczerej rozmowy ze sobą, czasem przed samotnością. Trzeba dużo odwagi, by zdecydować się zobaczyć rzeczy takimi, jakimi są.
Czasem człowiek, który jest na rozstaju dróg i chciałby podjąć decyzję, w którą stronę pójść, szuka czegoś na kształt szablonu dobrego związku. By móc ten swój przyłożyć do matrycy i wiedzieć, co robić. Większość z nas rozumie przy tym, że nie istnieje coś takiego jak wzór dobrej relacji, bo każdy związek jest inny. Ale może da się narysować ramy dobrej relacji, w której powinniśmy się mieścić, choć się od siebie różnimy?
Przede wszystkim chciałabym określenie „dobry związek” zastąpić określeniem „wystarczająco dobry związek”. To ważne dopowiedzenie. Twórcą pojęcia „wystarczająco dobra matka” był psycholog Donald Woods Winnicott. Jestem zwolenniczką rozszerzania tej koncepcji na inne role, które pełnimy w życiu: wystarczająco dobry partner, szef, przyjaciel. I wystarczająco dobry związek właśnie. To zdejmuje z nas i naszych relacji sporo ciężaru. Współczesna perspektywa wymagającego konsumenta przeniesiona na obszar relacji międzyludzkich bywa katastrofalna w skutkach. Podobnie zresztą jak głęboko zakorzenione przeświadczenie, że moment, w którym wiążemy się z drugim człowiekiem, tożsamy jest z nadaniem naszemu życiu największego i ostatecznego sensu. To pułapka, bo kiedy okazuje się, że związek nam nie służy, zaczynamy siebie właśnie oszukiwać. Bo jak zrezygnować z czegoś, co traktujemy jako przepustkę do świata pełnego sensu i znaczenia? Zauważam też na przykład, jak szkodliwe okazuje się to, że jedyną słuszną interpretacją określenia „ułożyć sobie życie” jest to, czy ktoś żyje już w związku albo czy jest w związku i ma dzieci. Tak jakby tylko to było sposobem na owo ułożenie sobie życia. Kiedy pytamy koleżankę: „Czy twoja córka ułożyła już sobie życie?”, nie interesuje nas, czy skończyła studia, realizuje marzenia, zwiedza świat, czy jest zadowolona. Nie, interesuje nas wyłącznie to, czy żyje w związku! I jeśli tak, to oddychamy z ulgą, bo teraz będzie już tylko dobrze. A przecież tak wcale być nie musi. Przychodzą mi teraz na myśl słowa pisarza Tomasza Piątka: „Ludziom się wydaje, że jak będą mieć żonę i dzieci, to będzie dobrze. A jak już mają żonę i dzieci, to okazuje się, że nie jest dobrze. I okazuje się, że tak naprawdę nie chcieli mieć rodziny, tylko chcieli, żeby było dobrze”.
To porozmawiajmy o kształcie wystarczająco dobrego związku.
Matrycy, oczywiście, nie ma, ale uważam, że są wskaźniki, które dobry związek wykluczają. Po pierwsze, nie może być mowy o dobrym związku, kiedy panuje w nim przemoc. Nie ma znaczenia, czy fizyczna, emocjonalna, seksualna, czy ekonomiczna. Każda jej forma jest niedopuszczalna. Trudno też o względnie dobrą relację, kiedy różnią nas w sposób skrajny kwestie fundamentalne, czyli światopoglądowe, zasadnicze wartości. One są bazą. A jeśli chodzi o wskaźniki wystarczająco dobrej relacji, to warto sprawdzić, jak nam się myśli o wspólnej przyszłości. Czy potrafimy ją sobie wyobrazić? Czy jesteśmy w stanie snuć plany i czy to rodzi w nas przyjemne odczucia, czy może budzi niepokój lub znudzenie? Kolejny obszar to wspólna codzienność. Czy jest znośna? Czy działa? Warto też przyjrzeć się obszarom przyjaźni i erotyki. W obszarze przyjaźni mieści się to, czy możemy na siebie liczyć, czy jesteśmy siebie ciekawi, czy lubimy ze sobą pobyć i pogadać. Sfera erotyki też ma znaczenie, choć na przestrzeni lat może mieć różną intensywność, a czasowe jej zaniki nie muszą od razu oznaczać, że relację należy pogrzebać. Ale dobrze mieć poczucie, że lubimy swoje ciała i że mamy ochotę raz na jakiś czas sprawić sobie przyjemność.
Myślę, że czymś trudnym dla wielu z nas jest sytuacja, kiedy rozum i serce dają nam sprzeczne sygnały. Bo może zdarzyć się tak, że powyższe wskaźniki wypadają całkiem blado, a serce ma swoje kryteria… I co wtedy?
Po to mamy tyle narzędzi, aby korzystać ze wszystkich i na tej podstawie wyciągnąć wnioski. Te narzędzia pochodzą zarówno z puli serca, jak i rozumu. Trudno powiedzieć, że któreś jest ważniejsze. No i oczywiście wiele zależy od konkretnej sytuacji. Na przykład kiedy mowa o przemocy, to ja zawsze powiem, że należy posłuchać rozumu. Ale teraz mam w terapii parę, w której partnerzy pochodzą z różnych kultur, i wszystko, co nazywamy fundamentem, ich różni. Rozum węszy problemy, zresztą one są, ale widzę, że jest też w tych ludziach dużo uczucia i dojrzałości, więc wspieram ich w tym, żeby podążali za sercem.
Ta odwieczna walka między sercem a rozumem nigdy nie jest łatwa. Zresztą my walkę prowadzimy na wielu frontach. I często miotamy się między skrajnościami. Na przykład z jednej strony dążąc do perfekcji, a z drugiej – godząc się na bylejakość. Obserwuję dwa trendy. Jeden to właśnie dążenie do bycia perfekcyjnym. Wszystkie hasła: „Bądź najlepszą wersją siebie” czy „Niemożliwe nie istnieje” – są jego wyrazem. Drugi trend to powszechny brak jakości czy też jej niedocenianie. Szczególnie u kobiet dostrzegam wręcz nadmierne godzenie się na rezygnację z pragnień i potrzeb w imię bycia w związku. Szanuję dziewczyny, które mówią: „Nie jest do końca dobrze, ale tak zależy mi na tym, by być w związku, że to akceptuję”. Ale szalenie ważne jest w takim przypadku, aby być ze sobą w stu procentach szczerą. Czy rzeczywiście akceptuję stratę w postaci życia, które nie wygląda tak, jak bym chciała, na korzyść zysku w postaci: jestem w związku, co daje mi, powiedzmy, poczucie bezpieczeństwa, możliwość posiadania dzieci itd. Jeśli tak – OK, to nie kapitulacja, a dojrzały wybór, ale jeśli choćby w minimalnym procencie siebie oszukujemy, przyjdzie dzień, kiedy zapłacimy wysoką cenę. Dlatego taką wartością są uczciwe rozmowy ze sobą i zadawanie sobie określonych pytań, bo to zbliża nas do siebie samych. A im bliżej siebie i prawdy o sobie jesteśmy, tym mniejsze ryzyko, że się pomylimy. Także w miłości.
Agata Wilska, psycholożka, psychoterapeutka. Przez 10 lat pracowała w Poradni Zdrowia Psychicznego w szpitalu MSWiA w Łodzi. Od kilku we własnym gabinecie prowadzi terapię indywidualną oraz terapię par.