Wiek to coś więcej niż numer PESEL w dowodzie osobistym. Można być starym w środku jeszcze przed ukończeniem szkoły średniej albo mieć radość i energię dziecka mimo kolejnego krzyżyka na karku. Bo młodość jest w głowie! Do jej zachowania potrzebujemy jednak kilku niezbędnych elementów.
Miałam w życiu przywilej być blisko doświadczonych ludzi, którzy pokazali mi, co to znaczy być wiecznie młodym. Oto trzy filary niezbędne do osiągnięcia tej sztuki i trzy postaci, które były moimi nauczycielami.
Kiedy urodziła się moja mama, babcia Elżbieta, zwana Lusią, miała 43 lata – jak na tamte czasy (lata 50.) wiek zupełnie szalony, by decydować się na dziecko. Kiedy przyszłam na świat ja, kończyła siedemdziesiątkę. Razem przeszłyśmy przez moje dzieciństwo i lata nastoletnie; towarzyszyła mi w rozterkach w wyborze studiów i przy pierwszych dorosłych miłościach. Odeszła w pięknym wieku 94 lat, gdy byłam już mężatką. Żegnając się z nami, powtarzała: – Miałam dobre życie. Naprawdę dobre życie…
Babcia przeżyła dwie wojny światowe. Pierwszego męża straciła w Katyniu, drugiego – dziadka Stasia – jeszcze przed moim urodzeniem. Przeszła dzielnie przez historyczne i osobiste zawieruchy. Była doświadczona jak mało kto, ale nigdy nie miałam wrażenia, aby czuła się zmęczona życiem. Pozostała młoda do końca: pełna energii, ciekawości świata, przede wszystkim jednak – ciepła i serdeczności. Od niej wiem, że jedną ze składowych młodości jest dbanie o relacje, bo to ich jakość przekłada się bezpośrednio na stopień naszego zadowolenia z codzienności. A babcia znajomości pielęgnowała jak mało kto.
Jednym z ważniejszych wspomnień z mojego dzieciństwa jest powtarzający się obrazek babci zasiadającej na wersalce do długiej sesji rozmów telefonicznych. Wykręcała po kolei numery: bratowej, przyjaciółek, dalekich krewnych w innym mieście. Dzwoniła… a potem słuchała. Robiła to regularnie – nie po to, by poplotkować, ale by okazać zainteresowanie ważnymi dla niej osobami. Podobnie było z korespondencją – zawsze pamiętała, aby wysłać kartkę z życzeniami na urodziny i święta, by napisać kilka zdań do dawno niewidzianej znajomej albo sąsiada leżącego w szpitalu. Rozumiała, że dbając o wyższą temperaturę w związkach z innymi, sama otacza się ciepłem i dobrą energią. W wieku lat 80. czy 90. nadal była młoda, bo wiedziała, że radość życia jest zaraźliwa – i trzeba ją sobie dostarczać przez kontakty z ludźmi, którzy podobnie ją celebrują. Znała też inny sekret: sama nie patrzyła na swoją metrykę, na to, co wypada, a czego nie – po prostu dobrze się bawiła, ciesząc obecnością życzliwych osób. Przez lata słuchała ze mną rockowych piosenek autorstwa rozmaitych muzycznych idoli, zawsze malowała paznokcie na jaskrawe kolory i mimo coraz bardziej zaawansowanego wieku uwielbiała daleko podróżować, najlepiej z całą rodziną, dużą grupą, w towarzystwie, z którym mogła wymieniać obserwacje i uwagi, dyskutować, czasem polemizować. Współobecność, wymiana myśli i doświadczeń z innymi dawały jej to, co nazwała potem „dobrym życiem”.
Aby pozostać młodym, trzeba także mieć cel i poczucie bycia potrzebnym. Młodość kojarzy nam się z wigorem, siłą, mocą sprawczą – jednym słowem: z aktywnością. Aktywni jesteśmy zaś najbardziej wtedy, gdy czujemy, że nasze działania pozwalają na osiąganie celów, które sami sobie wyznaczamy; że prowadzą nas do czegoś ważnego.
W latach 60. ubiegłego wieku wybitny amerykański psycholog Martin Seligman przeprowadził słynny eksperyment, podczas którego psy zamknięto w klatce rażącej je prądem. Po kilku próbach zwierzęta zaprzestawały wysiłków wydostania się z pułapki i zrezygnowane kładły się bez ruchu na podłodze, pogrążone w apatii. Po przeniesieniu do innej klatki, z której uciec mogły łatwo i bez specjalnego wysiłku, nie podejmowały próby. Stan ten, występujący także u ludzi, Seligman określił pojęciem „wyuczonej bezradności”. Do dziś oznacza utrwalenie przekonań o braku związku przyczynowego między własnym działaniem a jego konsekwencjami. Bo aby działać, potrzebujemy poczucia, że nasza praca doprowadza do czegoś ważnego. I podobnie, aby podchodzić do życia z młodzieńczą pasją i energią, musimy widzieć, że nasze decyzje, idee i czyny prowadzą do realnych zmian, dają efekt, przynoszą rezultaty. Potwierdza to pani Wanda – rocznik 1932, aktywistka, społeczniczka, od dziesięcioleci zaangażowana w rozwój dzielnicy, w której mieszkam. Porusza się z trudem, bo szybkie chodzenie uniemożliwiają jej chore kolana, jednak codziennie punktualnie i z uśmiechem pojawia się w biurze spółdzielni mieszkaniowej, którą zarządza. Ustawy i nowelizacje ma w małym palcu; zna marzenia i bolączki sąsiadów i wie, jakim dobrym słowem najlepiej obłaskawić nieprzychylne urzędniczki. Z zapałem rozprawia z ogrodnikami o roślinach do zasadzenia na klombie przy naszej kamienicy, analizuje raporty finansowe i zestawienia księgowe. Bez przerwy się dokształca – prenumeruje branżową prasę, śledzi spółdzielcze wiadomości w telewizji i w Internecie. Wielu młodych mieszkańców naszego bloku nie potrafi dotrzymać jej kroku – brakuje im nie tylko czasu i cierpliwości do pracy na rzecz małej lokalnej społeczności, lecz przede wszystkim samozaparcia wynikającego z przekonania o istotności takich działań. – Ja wiem, że moja praca ma głęboki sens – podkreśla pani Wanda, gdy raz po raz komplementuję jej zaangażowanie i niesłabnącą werwę. – Wiem, że warto jest przeżyć swoje miejsce zamieszkania świadomie, doświadczyć go. Docenić wolność wyboru, która nie zawsze i nie wszystkim bywała dana; przypomnieć sobie, że miejsce też może być materiałem, z którego będziemy tworzyć i lepić.
Ma rację – kiedy czujemy się twórcami, znużenie mijającym czasem staje się mniej dotkliwe, prawie niezauważalne.
Aby pozostać twórczym, aktywnym i zadowolonym z życia, potrzebna jest z kolei wola nauki i głód nowych doświadczeń. Potwierdza to psychologia narracyjna, jeden z najważniejszych obecnie nurtów teoretycznych nauki o człowieku, według której umysł operuje historiami. Do zachowania zadowolenia z życia kluczowa jest narracja, jaką opowiadamy sobie o sobie samych, ma bowiem moc samospełniającej się przepowiedni. Jeśli dostarczymy umysłowi historii, w których jesteśmy bohaterami ekscytujących zdarzeń, obrazów, w których bierzemy czynny udział w tym, co świat ma do zaoferowania najpiękniejszego, pobudzimy apetyt na życie i nowe doznania. Bez względu na to, które urodziny celebrować będziemy za chwilę. Nauczył mnie tego Gino, którego poznałam, gdy zbliżał się do osiemdziesiątki. Był dziadkiem mojego włoskiego znajomego – stał się przyjacielem, który pomógł mi w najtrudniejszych życiowych chwilach: podczas rozstania z wieloletnim partnerem i zmagań z głęboką depresją. Kiedy przebywałam na stypendium naukowym w Rzymie, słyszeliśmy się telefonicznie prawie codziennie, wymieniliśmy setki listów, kilkakrotnie spotkaliśmy się osobiście. Ja, dwudziestokilkuletnia doktorantka, czułam się zmęczona życiem, ludźmi i własnymi emocjami; on, emerytowany profesor, lubił słuchać i dzielić się życiowym doświadczeniem. Przede wszystkim jednak zarażał entuzjazmem, z którym witał każdy kolejny dzień. Dawno zakończył już pracę na uniwersytecie w Wenecji, gdzie przez lata wykładał; pisał jednak książki, biegał z wystawy na wystawę, z kina do teatru, podróżował po Europie, pomagał młodym uzdolnionym ludziom w trudnej sytuacji finansowej.
Kiedy, porzucona przez najbliższą osobę, a jednocześnie niezadowolona z pracy zawodowej, pogrążałam się w rozpaczy, namówił mnie na prowadzenie zeszytu marzeń. Przysłał mi pocztą piękny, kolorowy notes, w którym codziennie miałam zapisywać rzeczy – czasem przyziemne i proste, czasem niesłychane i szalone – warte spróbowania, zrealizowania, doświadczenia. Kolejne strony zapełniały się nazwami egzotycznych potraw do skosztowania, adresami w dalekich krajach, które miałam ochotę odwiedzić, tytułami książek do przeczytania i pytaniami, które chciałam zadać mądrzejszym ode mnie. Gino dzwonił do mnie każdego ranka, sprawdzając, czy dodałam kolejny punkt w notesie i czy udało mi się zrealizować któryś z poprzednich. Dzień po dniu uczył mnie, że apetyt na życie bierze się z ciekawości. Kim jeszcze mogę się stać, czego mogę spróbować, do czego dążyć? – oto pytania, które warto zadawać sobie bez względu na datę urodzenia. Zeszyt prowadzę do dzisiaj; od sześciu lat, niestety, bez troskliwego zaangażowania Gina. Od czasu, gdy zapisałam pierwszą stronę, minęło 13 lat, a ja wiem, że z upływem czasu mam szansę czuć się coraz młodsza i szczęśliwsza. Gino pokazał mi jak. Dzięki niemu zrozumiałam, że aby być młodą, trzeba zmieniać zwyczaje, modyfikować opinie, rozglądać się wokół. Zrobić czasem coś, co nas przeraża – czy będzie to spróbowanie smażonych skorpionów podczas wyprawy do Azji, skok ze spadochronem, czy prozaiczne wyjście z domu, gdy chcemy schować się pod poduszką. Trzeba pielęgnować ciekawość. To ona, choć niewymieniana w słownikach, jest najważniejszym synonimem młodości.