1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Z ciałem trzeba postępować jak z dzieckiem: mądrym, wrażliwym, wymagającym szacunku i zrozumienia – przekonuje Wojciech Eichelberger

U kobiet stosunek do siebie w ogromnej mierze zależy od charakteru wczesnych doświadczeń związanych z ciałem – przede wszystkim ocen wyrażanych na różne sposoby przez ich otoczenie. (Fot. iStock)
U kobiet stosunek do siebie w ogromnej mierze zależy od charakteru wczesnych doświadczeń związanych z ciałem – przede wszystkim ocen wyrażanych na różne sposoby przez ich otoczenie. (Fot. iStock)
Mnóstwo kobiet ma problem związany ze stosunkiem do ciała, a w konsekwencji również do seksualności. Prócz fundamentalnego kulturowego narcyzmu przyczyniają się do tego walnie magazyny lifestyle’owe i modowe lansujące odrealniony, wyidealizowany obraz kobiecego ciała, któremu żadna normalna kobieta nie zdoła dorównać.

Artykuł archiwalny

Jakie są dzisiejsze Polki? Mam na myśli ich kondycję psychiczną i fizyczną.
To zbyt ogólne pytanie. Powinniśmy zapytać o to GUS albo OBOP, a nie psychologa. (śmiech) Bo ja na co dzień w mojej pracy obserwuję raczej niereprezentatywną grupę kobiet.

Czyli jaką?
Przychodzą do mnie kobiety, które albo potrzebują pomocy, bo im się zrobiło trudno w życiu, albo chcą się rozwijać, poprawiać swój los i swoją jakość życia. Więc to szczególna grupa i nie taka liczna.

Ale liczniejsza niż 5 czy 10 lat temu?
Wygląda na to, że ogólnie zwiększa się grupa ludzi poszukujących pomocy psychologicznej, co jest korzystnym zjawiskiem. To niekoniecznie znaczy, że pogarsza się nasza narodowa kondycja psychiczna. Choć są i takie sygnały. Chcę wierzyć, że po prostu więcej ludzi zdobywa się na krytycyzm wobec siebie i poszukuje pomocy w zmianie. Na szczęście dzisiaj kontakt z psychoterapeutą czy psychologiem już nie stygmatyzuje.

Z czym zatem przychodzą kobiety? Z jakimi kłopotami?
Jeśli pyta Pani o kondycję kobiet spotykanych podczas warsztatów, szkoleń, wykładów czy wieczorów autorskich – to powiedziałbym, że jest lepiej. Przede wszystkim kobiety chętniej i liczniej niż mężczyźni biorą udział w tego typu przedsięwzięciach, bardziej dbają o siebie, i nie tylko o wygląd, kondycję czy dietę, lecz przede wszystkim o swój rozwój wewnętrzny. Ale problemy, z którymi przychodzą do gabinetu, właściwie się od pokoleń nie zmieniają. Jednym z podstawowych trudnych obszarów pozostaje cała gama problemów związanych ze stosunkiem do ciała, a w konsekwencji również do seksualności. Wiele wskazuje na to, że może być to problem coraz bardziej powszechny. Prócz fundamentalnego kulturowego narcyzmu przyczyniają się do tego walnie magazyny lifestyle’owe i modowe lansujące odrealniony, wyidealizowany obraz kobiecego ciała, któremu żadna normalna, ciężko pracująca kobieta nie zdoła dorównać.

Według mnie to jest zwykłe oszustwo.
Niestety większość treści i obrazów funkcjonujących w przestrzeni publicznej jest oszustwem i mistyfikacją. Pytanie, czy się na to nabieramy, czy nie. Jeśli zdajemy sobie sprawę z konwencji, to możemy się tym nawet nieźle bawić. Niestety większość kobiet daje się nabrać i czuje się – że użyję popularnego epitetu – „gorszym sortem”. Tym bardziej się tak czuje, że podejrzliwy, negatywny i rozszczepiony stosunek do ciała wpisuje się w transgeneracyjne kobiece doświadczenie upokorzenia wyniesione z patriarchatu. Ale szerzej patrząc, w naszej judeochrześcijańskiej kulturze chyba wszyscy – również mężczyźni – mamy zaburzoną relację z ciałem. Nie bardzo wiemy, co z nim zrobić: czy je kochać, czy odrzucać, czy formować, czy troszczyć się o nie, czy karać i skazać na zaniedbanie i cierpienie. Mamy do czynienia z  ogromną różnorodnością przekonań i postaw związanych z ciałem, przy czym większość z nich jest, niestety, zdecydowanie negatywna. Dlatego od czasu do czasu – na zasadzie kompensacji – lecimy do drugiej ściany i uprawiamy z kolei odrealniony kult doskonałego, wyidealizowanego ciała i nieustającego nad nim zachwytu. A prawda jest taka, że ciało, także to wyjątkowo dobrej jakości, jest kłopotem wymagającym nieustannej troski, przeglądów, remontów, upliftingów, ubezpieczeń i zabezpieczeń, mimo których jego optymalna forma i tak trwa rozczarowująco krótko.

Czy my jesteśmy tego świadomi? Tej społecznie zaburzonej relacji z ciałem.
Rzadko się zdarza, żeby kobieta, która trafia do mojego gabinetu, od progu mówiła, że relacja z ciałem jest zarazem źródłem, jak i przejawem jej problemów. Na ogół pierwszą rzeczą, którą „kładzie na stole”, jest niska samoocena – innymi słowy wątpliwość granicząca z pewnością, dotycząca takiej kwestii, jak: „Czy ja nadaję się do kochania?”, „Czy mogę być przez kogoś wybrana i liczyć na jego lojalność?”. A ponieważ wiadomo, że u kobiet stosunek do siebie w ogromnej mierze zależy od charakteru wczesnych doświadczeń związanych z ciałem – przede wszystkim ocen wyrażanych na różne sposoby przez ich otoczenie – to nieuchronnie po jakimś czasie tematem terapii staje się ciało.

W dorosłym życiu nadal określa nas głównie to, jak wyglądamy?
Chyba większość kobiet tak, niestety, uważa. Mężczyźni znaczne rzadziej się tym martwią. Za to bardzo przyczyniają się do kobiecej fiksacji na ciele. Niezwykle trudno jest bowiem przekonać mężczyzn do tego, że związek z kobietą nie jest związkiem z ciałem, lecz z osobą.

Wszystko, co słyszymy na temat swojego ciała, odnosimy do siebie?
Niby wszyscy wiemy, że „nie suknia zdobi człowieka”, ale jednocześnie uważamy, że „moje ciało świadczy o mnie”. I jest w tym pewna doza prawdy. Tylko nie wolno nam zapomnieć, że to nie uroda ciała o nas świadczy, bo przecież nie może o nas świadczyć coś, na co nie mamy wpływu. Tu decyduje odziedziczone DNA. Natomiast świadczy o nas to, na co mamy wpływ, a więc: forma, sprawność, wygląd, sposób poruszania się oraz noszenia ciała i w ogóle to, na ile troszczymy się o to, aby ciału nie szkodzić i rozwijać jego naturalny potencjał. „Trzymaj się elegancko w siodle, niezależnie od tego, na jakim koniu jedziesz” – upominał mnie kiedyś mój nauczyciel jazdy konnej. Ale i to nie pomoże, jeśli kobieta będzie hołdować upokarzającemu przekonaniu, że jej głównym zadaniem życiowym jest podobać się mężczyznom. Nazywam to „syndromem targu niewolnic”. Przekonanie, jakie za nim stoi, brzmi mniej więcej tak: „Jeśli się bardzo nie postaram, to nie kupi mnie żaden dobry, bogaty pan”.

A jeśli nikt mnie nie kupi, to jestem przegrana?
Mało przegrana – do niedawna nawet napiętnowana. Na szczęście ostatnio, ku rozpaczy mężczyzn, taka postawa wśród kobiet szybko zanika. Zwłaszcza wśród młodszych. Dla nich coraz ważniejszy staje się wymiar samodzielności i autonomii, zarówno ekonomicznej, jak i życiowej. Jakże ogromna musi to być ulga dla wchodzącej w życie kobiety, gdy wie, że nie potrzebuje mężczyzny, żeby żyć godnie i z satysfakcją, że nie musi już gorączkowo zabiegać o męskie zainteresowanie czy zachwyt. Wtedy rozsądna troska o siebie i własne ciało ma szanse stać się przyjemnością samą w sobie, a związek z mężczyzną wyborem, a nie koniecznością.

Czasem się zastanawiam, czy pewną szansą albo odskocznią nie jest dla nas mnogość problemów, z jakimi zmaga się dzisiejszy świat, począwszy od ekologicznych po gospodarcze, polityczne i społeczne. Przez to, że angażujemy się w te problemy, uczestniczymy w ich rozwiązywaniu, możemy na chwilę zapomnieć o obowiązku hodowania swojego ciała. Bo mam wrażenie, że to do tego zmusza nas cały przemysł kosmetyczny. Wystarczy przeczytać na pierwszym lepszym portalu spis rzeczy i zabiegów, jakie powinnaś zrobić, żeby wyglądać ładnie przed wielkim wyjściem.
Ma Pani rację, że zainteresowanie światem, losem innych ludzi czy rozwijanie jakiejś własnej – innej niż ciało – pasji dobrze nam robi. Ciało nie powinno być dla nas wartością samą w sobie, lecz wehikułem aktywnego i pożytecznego życia – jest po to, żeby go używać… i je zużywać.

A tymczasem ty cały czas wklepujesz, golisz, nawilżasz, ujędrniasz… I ta praca nigdy się nie kończy, nawet nocą pracujesz na swój wygląd.
Sam jestem przerażony tym, jak ogromny przemysł nakłania kobiety do ciągłego starania się o jeszcze lepszy wygląd, jeszcze lepsze nawilżenie, jeszcze lepsze ujędrnienie, jeszcze lepszą szminkę i jeszcze lepszą maszynkę do golenia nóg itd., itp. Ciało dzisiejszej kobiety ugina się pod kolosalną kulturową i marketingową presją. Bardzo wam współczuję. Gdyby chcieć sprostać tym wymogom, to z pewnością zabrakłoby czasu i energii na cokolwiek innego – włącznie z próbami skapitalizowania takiej inwestycji wystarczającą dozą męskiego zachwytu.

Ale czy ten ogromny przemysł nie zaczyna ostatnio trochę też wywierać presji na mężczyzn?
Zaczyna, zaczyna. Ostatnio szczególnie w sprawie pielęgnacji bród i wąsów – przy jednoczesnej presji na golenie nóg i genitaliów. Wyraża się w tym dramatycznie ambiwalentny stosunek do męskiego owłosienia i męskiej dzikości. Tu swoją  szczególną  rolę odgrywają kobiety. Tego lata w jakimś kobiecym magazynie przeczytałem list protestacyjny pewnej pani, która nie życzyła sobie oglądać w miejskiej przestrzeni publicznej męskich owłosionych nóg. Chodziło o mężczyzn masowo paradujących w szortach. Ale i tak presja, jaką w tych sprawach odczuwają mężczyźni, jest nieporównywalnie mniejsza niż ta odczuwana przez kobiety. Więc życzę kobietom, żeby do końca wyzwoliły się spod tego ogromnego nacisku oraz ucisku i dzięki temu miały więcej czasu i energii na zajmowanie się sprawami naprawdę ważnymi, na przykład na kreatywne działania zawodowe i rozwijanie swoich pasji.

W jakim stopniu ciało jest zależne od umysłu, a umysł od ciała?
Ludzkie ciała żyją w wirtualnej rzeczywistości umysłu, a ściślej mówiąc: w interpretacji rzeczywistości, jaką tworzy nasz racjonalny, dualistyczny umysł. Tak więc los ciała w ogromnej mierze zależy od tego, jaka jest wyuczona opowieść umysłu o świecie, w którym przyszło żyć ciału, a także opowieść o tym, czym jest ciało jako takie. Jeśli ta opowieść jest złowroga, mroczna i pełna podejrzeń – to ciało będzie cierpieć. Jeśli będzie przyjazna, optymistyczna i jasna – ciało ujawni cały swój cudowny potencjał, wszystkie swoje talenty. Dlatego można powiedzieć, że dla ciała wszystko zaczyna się w umyśle. Bo ciało, jak w transie, podąża za umysłem.

Z ogromu władzy umysłu nad ciałem można sobie zdać sprawę, oglądając seanse hipnotyczne czy studiując badania nad efektem placebo, zjawiskiem klątwy czy śmierci voodoo, także w biofeedbacku oraz w wielu innych badaniach i obserwacjach. Na szczęście władza ta nie jest absolutna, o czym prędzej czy później racjonalny umysł się przekonuje i to pomaga mu pojąć, że w relacji z ciałem jest w istocie uzurpatorem. Staje się to, gdy ciało wystawi mu rachunek za wcześniejsze niedbalstwo, zaniechania, nadużycia i upokorzenia. Czyni to na ogół w formie choroby, gwałtownego starzenia się, depresji bądź wypalenia. A wówczas dotychczasowy władca uzurpator musi się nauczyć słuchać woli i potrzeb ciała. Tak jak w życiu społeczno-politycznym prędzej czy później kłamliwy tyran uzurpator, jeśli nie dogada się z ludem, będzie musiał abdykować.

Czyli umysł biegnie, biegnie, a za nim powoli podąża ciało…
…czasem się potyka i nie nadąża. Aby ten ich wspólny marsz się udał, umysł musi szukać porozumienia z ciałem.

W jakich sytuacjach to ciało prowadzi umysł?
Taką sytuacją jest na przykład choroba. Wtedy ciało zaczyna rządzić, a racjonalny umysł pokornieje.

Choroba daje nam znak, że trzeba zmienić swoje myślenie?
Często całe nasze myślenie, czyli rozumienie siebie i świata, w tym ciała. Wtedy okazuje się, że konfliktu pomiędzy ciałem i racjonalnym, dualistycznym umysłem nie da się rozwiązać, że jedynym wyjściem jest ten konflikt przekroczyć. W tym przedsięwzięciu trzeba się odwołać do naszego innego umysłu. Do umysłu zwanego umysłem prawdziwym albo umysłem jedności, czyli takiego, który nie dzieli nam świata na chaotyczne, niepowiązane ze sobą części i fragmenty. Taki stan jest możliwy do osiągnięcia i warto do niego dążyć. Pojawia się np. w momentach medytacyjnej ciszy, intensywnego, skoncentrowanego działania lub spontanicznie w chwilach, które bez żadnych wątpliwości uznajemy za szczęśliwe. Nie jesteśmy wtedy właściwie ani ciałem, ani umysłem, tylko tym, co się dzieje.

Czy Pan – doświadczony psychoterapeuta i buddysta – takie stany odczuwa częściej niż inni?
Nie wiem, nie prowadzę takich porównań ani statystyk. (śmiech) Mogę mówić tylko o sobie. Więc porównując to, co dawniej, do tego, co teraz jest moim udziałem – widzę zmianę na korzyść.

Wielu ludzi szuka rozwiązania problemów osobistych, a zarazem problemów naszej planety, pokładając nadzieję w tym, że zarezerwowane dotychczas dla proroków, świętych i duchowych nauczycieli doświadczenie umysłu jedności stawać się będzie dostępne dla coraz większej liczby ludzi. Stąd narastająca popularność praktyk mindfulness, czyli uważności. Cała ich ogromna rozmaitość temu właśnie służy.

Oprócz praktyki mindfulness co Panu daje takie momenty szczęścia?
Intensywnie i z zapałem uprawiałem i nadal uprawiam różne dyscypliny sportu (teraz bardziej ruchu niż sportu). Przy tej okazji często można doświadczyć zjednoczenia umysłu i ciała. Bo ma ono większe szanse na pojawienie się, gdy bardzo intensywnie angażujemy się w jakiś ruch, jakieś działanie, jakąś sytuację – gdy dobrze przygotowane i wytrenowane ciało płynie, biegnie, gra, a umysł jest całkowicie na tym skoncentrowany. Wielu sportowców ma za sobą doświadczenia takich błysków jedności, którym często towarzyszy osiągnięcie zaskakująco dobrego wyniku. Mówią potem, że nie wiedzą, jak to się stało. Podobne przebłyski mogą się pojawić także podczas zaangażowanego spotkania seksualnego, gdy znika granica pomiędzy dwoma ciałami i nie wiadomo, gdzie się jedna osoba kończy, a druga zaczyna.

We wszystkich powyższych przykładach doświadczenie jedności pojawia się dzięki temu, że intensywna akcja ciała całkowicie pochłania umysł. Ale może być też odwrotnie, tak jak to się zdarza w trakcie długich okresów siedzącej medytacji. Wtedy nieruchome ciało znika z pola widzenia umysłu, a zarazem znika pozbawiony doświadczeń zmysłowych i  myślowych umysł. W podobny stan można wejść w sytuacjach deprywacji sensorycznej, czyli gdy wszystkie zmysły pozbawione są bodźców.

Ostatnio media obiegła dość sugestywna kampania społeczna mówiąca o tym, by dbać o swój umysł tak samo jak o ciało. Sugestywna dlatego, że zaniedbany umysł był pokazany jako otyłe, zaniedbane ciało. Te zdjęcia obudziły we mnie jednak sprzeciw, bo pomyślałam, że znów się czepiamy biednego ciała.
Ja odczytuję ją inaczej: jako przestrogę przed koncentrowaniem energii umysłu wyłącznie na poprawianiu i doskonaleniu ciała. Zachętę do tego, by umysł nie traktował ciała jako najważniejszego życiowego projektu. Bo taki umysł ciągle chce czegoś od ciała, ciągle mu się coś nie podoba, pilnuje go, kontroluje, ocenia. Czasami przybiera to formę obsesji, na przykład w postaci liczenia zmarszczek i fałdek skóry na brzuchu. Taki stosunek do ciała bardzo mu szkodzi. Żyje ono wtedy w nieustannym napięciu, lęku i smutku – jak niekochane dziecko. I tak jak niekochane dziecko – często choruje i marnieje. Nierzadko poddawane jest serii operacji plastycznych, drakońskim dietom i morderczemu treningowi fizycznemu. Dlatego zanim zajmiemy się ocenianiem, poprawianiem i udoskonalaniem ciała, zadbajmy o to, by je poznać, a potem zaakceptować, polubić, a nawet pokochać.

Oczywiście nie namawiam nikogo, aby narcystycznie i zmysłowo rozkochał się w swoim ciele, lecz by pokochał swoje ciało tak, jak kocha się własne dziecko, przyjaciela albo swego wiernego psa. Wielką sztuką jest patrzeć na innych, na świat, a także na nasze ciało tak, jak patrzy na świat lustro. Lustro bez wysiłku, bez oceniania, wybierania i emocji odbija w sobie wszystko – wiernie i dokładnie. Jest mu wszystko jedno, czy staje przed nim obfite czy szczupłe ciało. Odbije jedno i drugie, bezstronnie, cierpliwie, z szacunkiem – rzec można: z bezwarunkową miłością.

Więc jeśli chcemy zmieniać swoje ciało, to musimy je najpierw poznać, zaakceptować, a jeszcze lepiej pokochać. Wtedy dopiero rozkwitnie nam z wdzięczności i ze zrozumieniem, bez oporu przyjmie naszą mądrą troskę i dyscyplinę. Bo z ciałem trzeba postępować jak z dzieckiem: mądrym, wrażliwym, wymagającym szacunku i zrozumienia. Gdy już tak jest, to często okazuje się, że nic nie trzeba w ciele zmieniać, bo samo się będzie zmieniać i rozkwitać zgodnie ze swoimi potrzebami, możliwościami i talentami.

By pomóc ludziom, a szczególnie kobietom, osiągać taki stan ciała i umysłu i przywracać wysokie poczucie wartości własnej, jakiś czas temu udostępniłem w sieci warsztaty online „Pokochaj swoje ciało”.  Konieczny trening dla ludzi niemogących dogadać się z ciałem i pragnących być z nim w dobrej relacji.

Jak rozumiem, chodzi o to, by ciało nie było naszym głównym życiowym projektem.
Tak, a na głębszym poziomie chodzi o to, by wyzwolić się od przytłaczającej, często wręcz rujnującej życie, iluzji, że nikt nie zdoła nas pokochać. By zrozumieć sercem, że to ważne osoby w naszym życiu nie potrafiły kochać, że problem był po stronie nadawcy, a nie odbiorcy.

Zatem zacznijmy budować zdrową relację ze swoim ciałem – partnerską, przyjacielską…
Ciało zasługuje przede wszystkim na troskę i szacunek. Jeden z mędrców użył nawet takiej metafory, że ciało trzeba traktować jak ranę – rana sama w sobie budzi szacunek i wymaga troski, by się dobrze i bez powikłań goiła. Więc mniej zachwytu, a więcej troski w relacji z ciałem. Jak już powiedzieliśmy, ciało zawsze jest jakimś kłopotem, ale jeśli się o nie dobrze troszczymy, to może być kłopotem niewielkim. Aby tak się stało z twoim ciałem, doradzam traktować je tak, jak się traktuje wiernego użytkowego psa. Chodzi o psa, który nie wyleguje się na kanapie i nie jest karmiony przysmakami z pańskiego stołu, nie ma kokardki na głowie ani kolczyka w uchu, nie jest psem ozdobnym, który leży i ładnie wygląda. Za to ma swoje zadania, korzysta ze swoich możliwości – poluje, stróżuje, pomaga, ciągnie sanki, opiekuje się dziećmi i wyciąga panią na długie spacery. Jak traktujemy takiego psa? Przede wszystkim regularnie i dobrze go karmimy, dajemy mu dużo okazji do ruchu, dbamy o jego zdrowie, dajemy mu się wysypiać i wypoczywać – nawet w dzień. Nie każemy mu oddychać dymem ani pić alkoholu, bo wiemy, że mu to szkodzi.

Podobno psom szkodzi też czekolada…
Tak, dlatego z cukrem również uważamy. I sprawiamy mu inne przyjemności, np. pobawimy się z nim od czasu do czasu, pozwolimy pobyć wśród innych psów – i wreszcie: przynajmniej raz dziennie poklepiemy, pogłaszczemy i powiemy: „Dobry pies”. Wtedy relacja zarówno z  psem, jak i z naszym ciałem zacznie układać się coraz lepiej.

Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, w tym „Jak wychować szczęśliwe dzieci”, „Życie w micie” oraz „Męskie pół świata” (wszystkie wydane przed Wydawnictwo Zwierciadło). Współtwórca i dyrektor warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii (www.ipsi.pl), autor wielu szkoleń i warsztatów, w tym także online.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze