Modlitwa często kojarzona jest z prośbą, taką ubraną w konkretne słowa. Z religijnymi rytuałami, obrzędami, czasem sztywnymi formułami. A przecież mogą być nią też: taniec, śpiew, spacer, kołysanie dziecka, tworzenie mandali…
Albo wpatrywanie się z zachwytem w dzieło sztuki. To pewien rodzaj uniesienia, obcowania, kontaktu. Ufności, że to, co powierzamy przestrzeni, nie trafia w próżnię. Że mamy wpływ na nasze życie. Że ktoś/coś nad nim czuwa.
Podobno nie ma niewysłuchanych modlitw. Po prostu odpowiedź nie zawsze brzmi „tak”. Może jest to „nie”, bo to, czego pragniemy, niekoniecznie nam służy; bo jest dla nas coś lepszego. Może jest to „jeszcze nie” – bo czas (albo proszący) musi dojrzeć. Chyba że – jak twierdzą niektórzy – warto przyjrzeć się samej modlitwie i coś w niej zmienić…
Gregg Braden, amerykański nauczyciel łączący naukę z duchowością, w książce „Tajemnice zagubionej modlitwy” opowiada, jak ze swoim przyjacielem (umownie zwanym Davidem) pojechał kiedyś wymodlić deszcz. Miało to miejsce w północnej części Nowego Meksyku, gdzie panowała skrajna susza. Po kilkugodzinnej wędrówce mężczyźni dotarli do kamiennego kręgu. David wyjaśnił, że to szamańskie koło uzdrawiającej mocy – tak stare, że było tam chyba od zawsze. „Sam krąg nie ma żadnej mocy. Służy za miejsce skupienia dla kogoś, kto inwokuje modlitwę” – dodał. Po czym zdjął buty i wszedł do kręgu. Pozdrowił wszystkie strony świata, przodków, złożył dłonie na wysokości twarzy, zamknął oczy… no i skupił się. By stwierdzić po chwili: „Sprawa załatwiona”. I rzeczywiście – niedługo potem spadł niezwykle rzęsisty deszcz. Przypadek? Nie da się tego rozstrzygnąć. Warto jednak pochylić się nad wyjaśnieniem Davida.
Tajemnicę modlitwy poznał jeszcze jako mały chłopiec – od starszyzny ze swojej wioski. Dowiedział się, że kiedy prosimy o coś, czego nam brakuje, pogłębiamy uczucie braku. W tym rozumieniu typowa modlitwa o deszcz wzmacniałaby tylko suszę. Co w takim razie zrobił David? Wywołał w sobie uczucie, jakby stał w strugach deszczu, poczuł jego zapach. Poczuł, jak krople spływają po jego ciele, jak stopy nurzają się w błocie. Przywołał doznania, jakie znał ze spacerów przez pole kukurydzy, sięgającej mu po ulewie do piersi. Aha – oprócz tych różnorodnych odczuć zmysłowych – czuł też wdzięczność. W końcu to nie byle co uczestniczyć w akcie stworzenia!
Co na to nauka? Jak tłumaczy Gregg Braden w „Boskiej matrycy” i „Tajemnicach zagubionej modlitwy”, od kiedy badacze potwierdzili istnienie wszechobecnego pola energetycznego łączącego wszystko, stało się jasne, dlaczego najpotężniejszą modlitwą są nasze uczucia. Uznano, że wspomniane pole – zwane też matrycą Plancka, Polem Jedności, Kwantowym Hologramem, a nawet Boskim Umysłem – nie tylko ma inteligencję, lecz także reaguje na ludzkie emocje! „Zarówno nauka, jak i starożytna tradycja mówią to samo” – triumfuje Braden. „To, czego chcemy doświadczyć w świecie zewnętrznym, musi najpierw zaistnieć w nas samych”.
Co do tradycji, nauczyciel dzieli się intrygującym odkryciem. Otóż najnowsze tłumaczenia dawnych manuskryptów wykazują, że znana powszechnie wersja biblijnego „Proście, a będzie wam dane” jest niepełna. W porównaniu z wersją oryginalną brakuje w niej znaczącego fragmentu: „I bądź otulony swoją odpowiedzią – bądź otulony swoim pragnieniem, aby twoje zadowolenie było pełne”.
Gregg Braden opowiada też o pielgrzymce do Tybetu, którą odbył przed 20 laty. Chciał odnaleźć formę modlitwy zapomnianą z powodu zmian, które Kościół wprowadził do Biblii w IV wieku. W każdym klasztorze pytał mnichów o to samo: Co właściwie robisz, kiedy się modlisz? Kiedy widzimy, jak intonujesz po kilkanaście razy dziennie pieśni, kiedy używasz dzwonów, mis, gongów, mantr i mudr, co dzieje się w twoim wnętrzu? Wreszcie przyszedł dzień odpowiedzi, która – gdy padła – wywołała w badaczu potężny dreszcz. „Nigdy nie widzieliście naszych modlitw – modlitwy nie można zobaczyć. To, co widzieliście, służy nam do wywoływania uczuć w ciele. To uczucia są modlitwą!”.
Czyli uczucia – podstawowy składnik modlitwy. Ale ważna jest też intencja. Oscar Wilde twierdził, że w życiu są tylko dwie tragedie: niedostanie tego, o co się modlisz, i otrzymanie tego. Gregg Braden podkreśla, że by uczucie miało moc tworzenia, musi być pozbawione ego i osądu. Zweryfikowałeś swoją intencję? Jesteś pewien, że chodzi o pragnienie płynące prosto z serca? Że nie działa ono na czyjąś szkodę? W takim razie oddychaj głęboko i czuj: radość, satysfakcję, przyjemność, lekkość… wdzięczność. Czuj, jakby twój cel był już osiągnięty, twoje modlitwy wysłuchane. Emanuj tym, czego chcesz doświadczać w swoim świecie. To klucz do spełnienia.
Wygląda na to, że uczucia, zwłaszcza gdy przyjmują formę modlitwy, stanowią najpotężniejszą siłę we wszechświecie. Czasem jednak, gdy przeżywamy trudne doświadczenie, niełatwo nam dostrzec w nim sens, wzbudzić w sobie pozytywne odczucia. A co dopiero wdzięczność! Co wtedy?
Gregg Braden zaprasza nas do przestrzeni „pomiędzy”: miejsca, w którym możemy na chwilę odsunąć od siebie cierpienie, zawiesić osąd (zanim pojawią się zrozumienie i akceptacja). Jak tam trafić? Jak choćby na chwilę przerwać spiralę wściekłości czy rozpaczy? Oto kolejny sekret: błogosławieństwo. „Kiedy błogosławimy ludzi lub rzeczy, będące przyczyną naszego cierpienia, chwilowo zawieszamy ten bolesny cykl” – pisze nauczyciel. I zapewnia, że nie ma znaczenia, czy to zawieszenie potrwa cały dzień, czy jedną nanosekundę. Ważne, by przed modlitwą oczyścić się ze złości, lęku i cierpienia, wpuścić do serca i umysłu coś innego…
Zdaniem Gregga Bradena błogosławieństwo ma wielką moc transformującą. Jest swego rodzaju katalizatorem pozwalającym uwolnić bolesne emocje i je przekształcić. W tym celu błogosławimy wszystkich uczestników, wszystkie elementy doświadczenia – włącznie z jego przyczyną. Nie oznacza to, że usprawiedliwiamy kogoś, kto wyrządził nam krzywdę czy wyrażamy aprobatę dla zaistniałej sytuacji. Nie! Po prostu uznajemy, że stało się to, co się stało; pozwalamy sobie na dożycie bólu. To pierwszy krok do odzyskania własnej siły.
Czy gotów jesteś wyjść poza instynktowne reakcje, poza przekonania na temat kary, pragnienie odwetu? Jeśli tak – zrób to. Udziel błogosławieństwa. Zwykle są trzy aspekty bądź grupy ludzi, które go potrzebują. W pierwszym rzędzie cierpiący (możesz to być ty sam bądź mogą to być twoi bliscy). To łatwa część procesu, zazwyczaj przechodzimy przez nią bez oporu. Najtrudniej jest pobłogosławić przyczynę cierpienia – kogoś, kto zawiódł nas, oszukał, okradł, zdradził. Żywioł, który nam coś odebrał. Życie, które nie spełniło naszych oczekiwań… Jest taki wiersz Rumiego: „Pomiędzy tym, co słuszne, a tym, co błędne, rozciąga się wielka przestrzeń. Tam się spotkamy”. Tak, to właśnie to miejsce – możemy się w nim spotkać za sprawą błogosławieństwa. Trzecia grupa, do której je kierujemy, to świadkowie cierpienia – tę część łatwo z kolei przeoczyć, zignorować. A przecież ci, którzy byli świadkami tragicznych zdarzeń (agresji, katastrof), niosą w sobie ich pamięć, określone emocje. To ważne, by ich też objąć błogosławieństwem – tym bardziej że znów może chodzić o nas.
Jak wygląda takie błogosławienie? Wycofujesz się w bezpieczne miejsce i wypowiadasz na głos słowa: „Błogosławię (wymieniasz tych, którzy cierpią bądź cierpieli). Błogosławię (wymieniasz szczegółowo przyczyny cierpienia – ludzi, rzeczy, sytuacje). Błogosławię (wymieniasz świadków cierpienia)”.
Czasem na efekty trzeba poczekać, powtórzyć błogosławieństwa kilkakrotnie. To zrozumiałe: umysł będzie się opierał, bronił przed tą dziwną procedurą, przed emocjami. Ale to właśnie ich pojawienie się (choćby szloch) uwalnia cierpienie. „Powtarzaj swe błogosławieństwo tak długo, aż poczujesz ciepło w dołku. Wkrótce zacznie się ono rozlewać po całym ciele” – zapewnia Braden. Twierdzi, że zna ludzi, którzy – zafascynowani mocą tej praktyki – błogosławią wszystkich wokół (włącznie z kierowcami zajeżdżającymi im drogę i wydarzeniami w programach informacyjnych). Przychodzi im to niemal automatycznie – jak mówienie „na zdrowie”, gdy ktoś kichnie.
Sam wykorzystał siłę błogosławieństw w bardzo trudnym dla siebie momencie – kiedy odkrył, że jego kot padł ofiarą grasujących w okolicy kojotów. Najpierw błogosławił ukochane zwierzę, wspominając chwile, które z nim przeżył. Potem przyszedł czas na kojoty. „Wkrótce naprawdę zacząłem odczuwać dziwnego rodzaju więź z nimi” – wyznaje. „Wiedziałem, że to, co się stało, nie miało na celu skrzywdzenia mnie. One po prostu zrobiły to, co robią kojoty”. Pobłogosławił też siebie – za próbę zrozumienia praw natury. Trochę to potrwało, zanim poczuł zmianę w ciele, ale jeszcze tego dnia wiedział, że „błogosławieństwo zostało dopełnione”. Że dotarł do miejsca w sobie, które rdzenni Amerykanie nazywają „dobrym miejscem”. Tego, o którym pisał Rumi.
Czy akt błogosławieństwa zmienia świat? Tego do końca nie wiemy. Liczy się zmiana, jaka za jego sprawą dokonuje się w nas. Podobnie zresztą jest z modlitwą. Soren Kierkegaard ujął to krótko: „Modlitwa nie zmienia postanowień Boga, ale zmienia tego, kto się modli”. Wtórował mu XX-wieczny kaznodzieja-wizjoner chrześcijański Samuel Shoemaker:
„Być może modlitwa nie zmienia świata dla ciebie, ale na pewno zmienia ciebie dla świata”
Gregg Braden idzie dalej: jego zdaniem modlitwa jest czymś znacznie więcej niż tym, co mówimy, robimy. Ona jest tym, czym jesteśmy! Stań się więc tym, czego pragniesz. Stań się swoją najpiękniejszą modlitwą.