1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Katarzyna Miller o tym, jaką lekcję daje nam choroba, ból czy nadwaga

Kiedy nie słuchamy naszego ciała albo wręcz je ignorujemy, ono mówi do nas coraz głośniej, dobitniej. (Fot. iStock)
Kiedy nie słuchamy naszego ciała albo wręcz je ignorujemy, ono mówi do nas coraz głośniej, dobitniej. (Fot. iStock)
Kiedy nie słuchamy naszego ciała albo wręcz je ignorujemy, ono mówi do nas coraz głośniej, dobitniej. O to, jaką lekcję dają nam choroba, ból czy nadwaga – Joanna Olekszyk pyta terapeutkę Katarzynę Miller.

Jaki jest najczęściej nasz stosunek do ciała? Jako kogo je traktujemy? Moim zdaniem najczęściej traktujemy nasze ciało jako etykietkę, nalepkę, fasadę, delegata do pokazywania innym. Czyli najpierw idzie ciało, a dopiero potem reszta. Chyba że go nie lubimy, to wtedy ciało ukrywamy, chowamy, przykrywamy. I bardzo często mówimy do niego brzydko.

Ci, którzy traktują je jako wizytówkę, autentycznie się nim zajmują? Zajmują się, a i owszem. Na przykład dla pięknych kobiet, które żyją ze swojej piękności i są modelkami albo kochankami, jest to wręcz podstawowe zajęcie.

Ale czy to jest tylko podkreślanie albo konserwowanie urody, czy autentyczna troska o ciało? Na przykład te kobiety chodzą na masaże dla przyjemności? Myślę, że chodzą, tyle że jedne chodzą i mają z tego przyjemność, a inne nie. Masażysta to czuje. Kiedy dotyka ciała, wie, czy ono przyjmuje jego dotyk, oddycha nim, odpręża się, czy wprost przeciwnie – jest cały czas spięte, mimo że gładkie i wypielęgnowane. Nie chcę powiedzieć, że te wszystkie piękne istoty traktują swoje ciało jedynie jako narzędzie, myślę i mam nadzieję, że wiele z nich traktuje je czule. Już kilkanaście lat temu pisałam, żeby – kiedy się kąpiemy lub wcieramy w siebie różne balsamy – wykorzystać tę sytuację do tego, by to swoje ciało dopieścić: głaskać, masować, przemawiać życzliwie do niego. Nie myśleć: „muszę być gładka dla niego” – to głównie nam nasze ciało ma dawać przyjemność. Jest ogromna różnica w tym, czy jesteśmy zadaniowe wobec ciała, czy też mu oddane, serdeczne. Wtedy wiemy, czego ono nie lubi, czego potrzebuje. Choć trzeba też dodać, że różne uzależnienia blokują nasz dobry kontakt z ciałem i prawdziwą intuicję. Sama służę za przykład na to, że w pewnym momencie się w tym zagubiłam. Z jednej strony dałam sobie prawo do tego, żebym jadła wszystko, co lubię, bo mi to dobrze robiło i nie miałam do siebie pretensji o to, że coś zjadłam – jak wiele kobiet, które sobie wiecznie czegoś odmawiają; z drugiej, przesadziłam.

Twoje ciało dawało ci jakieś sygnały, że przesadzasz? Trzeba zacząć od tego, że ono już w dzieciństwie zostało źle potraktowane, bo rodzice powojenni, a zwłaszcza tata po obozie koncentracyjnym, zmuszali mnie do tego, żebym zjadała wszystko, co dostawałam na talerzu. Przestałam więc słyszeć to kliknięcie, kiedy ciało daje sygnał, że już zaspokoiło głód. Od zawsze trudno mi było sobie poradzić z tym stanem, kiedy nie czujesz wprawdzie głodu, ale jeszcze byś coś zjadła. Ostatnio jest mi łatwiej, bo uczę swoje ciało, żeby wiedziało, kiedy jest to „już”. Jestem też na diecie ketogenicznej.

I co ciało na to? Że to jest moja dieta. Ono mówi wręcz: „ja chcę takiego jedzenia”. Żal mi kartofli i chleba, z których zrezygnowałam, ale cała reszta rzeczy jest dla mnie tak pyszna, że wcale nie czuję, żebym jakoś się ograniczała. Cukru w ogóle nie jest mi żal, bo nigdy nie „leciałam na słodycze”, choć zwykło się mówić, że jeśli ktoś jest gruby, to pewnie przez cukier. Dla mnie słodycze to był śledzik i befsztyk. Albo kiedy niania zrobiła dla mnie i dla taty zrazy z polędwicy wołowej z grzybami suszonymi w sosie, a do tego były kartofelki wyciskane przez specjalną praskę… To była esencja raju. Byłam wychowywana w czasach, kiedy dzieciom okazywało się miłość właśnie poprzez jedzenie.

Jesteś na diecie, by schudnąć? Tak, chcę schudnąć, bo jest mi zwyczajnie za ciężko, zwłaszcza dla mojego kręgosłupa. No i chcę coś naprawić. Za mało słuchałam sygnałów z ciała mówiących, że jest mnie coraz więcej.

Nasze ciało jest jak niemowlę. Kiedy płacze, czyli daje sygnały, i od razu do niego przychodzisz, to ono czuje się kochane i bezpieczne, a jeśli nie przychodzisz raz i drugi, to po jakimś czasie po prostu przestaje płakać. Najpierw jeszcze próbuje powrzeszczeć, wściec się, ale potem poddaje się i rezygnuje z siebie. Staje się niewidzialne i po cichu sobie choruje.

Dziś zdajemy już sobie sprawę z tego, że choroba to sygnał od ciała, ale nie zawsze tak było. Dawniej chorobę postrzegano przede wszystkim jako coś z zewnątrz. Jako zarazę. Poza tym kiedyś ludzie o wiele częściej żyli w strasznych warunkach sanitarnych, jak powiedzielibyśmy dziś. Chodzili brudni i niedożywieni, jedli to, co mieli, a więc bardzo często rzeczy zepsute, bo nie najlepiej przechowywane; lód był tylko dla bogaczy. No i zarazy szły przez świat.

Choroba była zarazą, plagą, a często i karą boską. Siłą, wobec której jesteśmy bezbronni. Wystarczy przypomnieć, że bardzo długo nie leczono przecież zębów, a te psuły się na potęgę. Wyrywano je obcęgami, i już. Do tego, jakie cery wtedy mieli ludzie… Wiesz, kto uchodził za piękność? Dziewczyna, która nie miała na twarzy krost. Teraz wszystkie jesteśmy przepiękne.

Ale kiedy to się zmieniło? Bo choć medycyna rozwija się prężnie od XIX wieku, to dopiero od kilku, kilkunastu lat traktuje się chorobę jako ważną informację. Ze zrządzenia losu stała się nieomal darem od niego. Ma to oczywiście duży związek z myśleniem psychoterapeutycznym, które pokazało, że w człowieku dzieje się wiele rzeczy, które mogą wywołać chorobę. Ona już nie przychodzi z zewnątrz, a jest spowodowana albo zaniedbaniem, albo tym, że nasza chwilowo obniżona odporność spotkała się z wirusem zewnętrznym. Co więcej, medycyna udowodniła, że mamy w sobie wirusa, mamy też i  raka, tylko on się uaktywnia bądź nie. No właśnie, jeszcze raka traktujemy jako coś w rodzaju plagi, jak dżumę czy cholerę.

Ciężko wziąć na siebie odpowiedzialność za „wyhodowanie sobie” raka, tym bardziej że dotyka on często też i osoby, które prowadziły wręcz wzorowy tryb życia: dobrze się odżywiały, uprawiały sport, pozytywnie myślały… To jest bardzo trudny temat, zachęcam do poczytania o nim w  książce „Śmiertelni nieśmiertelni” Kena Wilbera: Treya, która umiera na raka, mówi, że nie życzy sobie, aby jej mówiono, że ona tego raka sama sobie zrobiła. Bo to jest niesprawiedliwe. Przez całe życie zajmowała się tym, jak w zdrowiu dożyć późnej starości, a tu wzięła i zachorowała. Dlatego w tym całym nowoczesnym podejściu do choroby nowotworowej nie chodzi o to, by mówić: „sama sobie zrobiłaś”, bo to jest okrutne i przykre, ale by zrozumieć, że rak jest chorobą autoagresywną. Dla mnie bardzo jasne stało się od pewnego czasu, szczególnie odkąd sporo pracuję z ludźmi, że choroba ostrzega, przywołuje do porządku, daje nam szansę. Ona się eskaluje właśnie dlatego, by zwrócić naszą uwagę. Jeśli człowiek nie odbiera pierwszych delikatnych sygnałów, to ciało je wzmacnia, by nie zaprzepaścić okazji do zajęcia się sobą i wyzdrowienia. Czyli najpierw delikatnie puka, a kiedy nie słyszysz, puka mocniej, woła: „halo, halo”, i jeśli nadal nie słyszysz – wywala drzwi.

Dlatego tak ważne jest, by słuchać i obserwować swoje ciało. Jeśli szanujemy swoje ciało i zaczynamy się w nie wsłuchiwać, to staje się dla nas jasne, co nam służy, a co nie. No, chyba że, tak jak mówiłam, jesteśmy uzależnieni od różnych rzeczy. Na przykład bardzo dużo ludzi jest uzależnionych od słodyczy. Dlaczego? Bo nas się nimi nagradza od dziecka. Potem słodycz robi nam słodko. Szczególnie kiedy ktoś jest smutny, samotny, biedny, kiedy go nie zauważają albo kiedy na niego krzyczą – to go słodycz strasznie raduje. Pamiętam mojego pacjenta, który pochodził z bardzo biednej i wielodzietnej rodziny, więc kiedy na święta była u nich czekolada, to każde dziecko dostawało po małym kawałeczku. „Teraz moje dzieci mają czekolady w bród” – mówił. Do dzisiaj też pamiętam, bo było to przeżycie niewiarygodne, jak po raz pierwszy byłam na obozie jogi i przez parę tygodni jadłam tam bardzo zdrowe rzeczy, po czym ktoś mnie poczęstował kawałkiem czekolady. To były czasy PRL-u, więc ta czekolada nie była taka dobra, jak dzisiaj się już zdarza, ale gdy zjadłam ten kawałeczek, to poczułam się zatruta. Całe moje ciało wrzeszczało: „won  z tym”. Musiałam przeczekać, aż to mi w ogóle przejdzie. I pomyślałam, że kiedy jem zdrowo cały czas i tego pilnuję, to muszę wciąż uważać, bo każda toksyczna rzecz wywołuje wstrząs. A kiedy jem tak zwane wszystko, co popadnie i do czego jestem przyzwyczajona, to przestaję dostawać sygnały, że coś jest dla mnie niedobre, i mogę się zatruwać do woli. Wydaje się wtedy, że złe samopoczucie nie jest związane z dietą, tylko z mnóstwem innych, „zewnętrznych” powodów. Przyzwyczajamy się źle czuć. Tak samo jest z alkoholem. Moi pacjenci alkoholicy mówili: „Nienawidziłem smaku alkoholu, ale wszyscy koledzy pili. Nie mogłem być gorszy, boby mnie nie wzięli do paczki”. I wiesz, co taki facet robił? Przychodził do domu, kupował sobie wódkę, zatykał nos, żeby mu nie śmierdziała, i trenował. No i się przemógł. A przecież jego organizm krzyczał: "Nie pij tego, to trucizna!”.

Pewnie wszyscy po raz pierwszy alkoholu czy papierosów spróbowaliśmy jako nastolatkowie i pewnie wszyscy pamiętamy, jak zareagowało nasze ciało. Dla mnie to było jak szok. No, moje ciało zareagowało na papierosy tak, że od tamtego czasu, czyli od siódmej klasy ani razu nie wzięłam ich do ust.  Strasznie mi nie smakowały. Jedzenie za to smakowało, więc jadłam. Ale też nie wszystko, tylko to, co lubiłam.

Ty szłaś za tym, co lubiłaś. Jaką presję trzeba na sobie czuć, by iść za tym, czego się nie lubi, a wręcz nie cierpi. Jak dobrze, że dziś w kwestii palenia ta presja już powoli znika, co do picia alkoholu jeszcze nie minęła. I nie minie. Po pierwsze, państwo na tym zarabia, na papierosach zresztą też. Po drugie, ludzie alkoholem się otumaniają. Papierosami mniej, oczywiście zaciągnięcie się „dymkiem” tłumi emocje, ale alkohol daje rozluźnienie, dla wielu osób nieosiągalne w inny sposób.

Coraz więcej jest jednak ludzi zdrowych i wolnych od uzależnień. Mają też bardziej świadomy stosunek do choroby? Ludzie z tzw. kręgów oświeconych uważają, że choroba jest nauczycielką i nie chodzi nawet o to, że uczy nas, jak z nią wygrać, ale pokazuje nam, jak siebie prowadzić przez życie, by umrzeć ze starości – ze zużycia organizmu.

A co z chorobami, które dotykają malutkie dzieci – czego nas mają nauczyć? Kiedyś choroba, zwłaszcza u małych dzieci, była po prostu biologiczną eliminacją. Współczesna medycyna, która daje nam przedłużenie życia, umożliwia też ratowanie życia słabego. Wiele dzieci, które dziś są odratowywane niedługo po urodzeniu, kiedyś by tej szansy nie miało. Kiedyś rodziło się dziesięcioro dzieci i normalne było, że troje z nich prawdopodobnie umrze. Nawet początkowo nie nadawano im imion, by się nie przywiązywać, tylko dopiero kiedy najgorsze, pierwsze trzy-cztery lata minęły, można było być pewnym, że nic go nie zeżre. Dziś już na sześciomiesięcznych szkrabach przeprowadza się skomplikowane operacje, przetacza się krew, operuje, no i te dzieci żyją, tylko zwykle trzeba się nadal nad nimi trząść. Do tego dochodzi nieprawdopodobna ilość chemii w naszym otoczeniu, poważne choroby u małych dzieci często się też z tego biorą, bo ich organizmy nie są uodpornione na tak brutalny i szkodliwy wpływ środowiska. Czasem jednak choroba w tak wczesnym wieku oznacza, że te maleństwa nie są po prostu przeznaczone do życia.

To chyba jedna z trudniejszych życiowych lekcji. Wróćmy na chwilę do tych prostszych. Weźmy przeziębienie. Informacja, jaką nam daje, jest prosta: za krótko spałaś, źle się odżywiałaś, za bardzo goniłaś i cię gdzieś przewiało… …albo się przepracowałaś czy czymś tak się przejęłaś, że ci siadła odporność.

Albo tak. No i wiadomo też, co trzeba zrobić. Poleżeć, odpocząć, ugotować sobie zupy, wypić herbatkę z miodem. Podoba mi się to, że lekarze wprost zalecają, by leżeć, a nie tylko siedzieć w domu, bo kiedy leżysz, to ciało wie, że się nim opiekujesz. I nie ma, że nie poszłam do pracy, to sobie przepierkę zrobię albo poprasuję. Albo przy komputerze siądę i popracuję z domu. Moja droga, komputer wyżre cię do cna.

Na szczęście często zaczyna nas wtedy boleć głowa i trudno się skupić na pracy.  Zmierzam do tego, że taką lekcję jesteśmy w stanie odczytać i pomyśleć: „OK, rozumiem. Mam o siebie zadbać”. Ale – i tu znów wytoczę cięższe działo – gdy dokucza nam ból, uporczywy i naprawdę silny – czego to ma nas nauczyć? Są książki, które część osób uważa za nawiedzone kretyństwa, a inni korzystają z nich od lat i się na nich uczą – w nich jest czarno na białym napisane, co oznacza ból konkretnej części ciała. Mamy takie metody jak recall healing, mamy totalną biologię, co prawda większość książek z tych dziedzin jest napisanych fatalnym językiem, ale zawierają one też wiele rzeczy wstrząsających w swojej głębi i mądrości.

Co na przykład? Na przykład to, jak duży jest związek między tym, co nas boli w ciele, a naszą relacją z rodzicami, ze stosunkiem do siebie. Jeśli kobieta ma problemy z narządami rodnymi, to często ma to związek z jej relacją z matką, może też wynikać z zaburzonej seksualności wskutek molestowania albo strachu, jaki jej matka przekazała wobec tej sfery życia. Albo wstrętu, jakiego doznała, gdy zobaczyła tatusia i mamusię w intymnej sytuacji – i to był taki szok, że ten cały kawałek jej się wyłączył, a w dodatku jeszcze zachorowała, żeby go nie używać. Ja na przykład mam często chore gardło. Kiedyś, jak myślę, mogło mieć to związek z rzeczami niewypowiedzianymi mojej matce. Teraz w dużej mierze wynika z tego, że za dużo mówię i mam ten organ nadwerężony. Ale podczas jednego ze specjalistycznych badań wyszło, że rzeczywiście czakra gardła jest u mnie najsłabsza. Czyli coś tam ciągle jest nadwerężone, niedoopiekowane. Ciekawe, co się zmieni, jak moją pierwszą płytę wyśpiewam, bo właśnie nagrywam.

Płyta? Świetny pomysł! Ciało chyba lubi śpiew. I taniec. Ono to uwielbia. Ciało w ogóle lubi się ruszać, lubi być używane, lubi endorfinki. Trzeba mu więc ich dostarczać, ale też mu dziękować. Czasem zapytać, czego mu potrzeba, a czego nie chce, przeprosić za różne rzeczy, ale też poprosić.

Poprosić? Tak, poprosić: "jeszcze wytrzymaj troszkę, przepraszam, jeszcze cię nadwerężę, ale potem sobie odpoczniemy, odeśpimy, pójdziemy na masaż, zjemy coś dobrego". I dotrzymać tej obietnicy.

Katarzyna Miller, psycholożka, psychoterapeutka, pisarka, filozofka, poetka. Autorka wielu książek i poradników psychologicznych.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze