Jeśli wkroczyłaś w wiek średni, prędzej czy później poczujesz
potrzebę zrobienia bilansu swojego życia, i to w każdej sferze.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Kurtuazyjnie zapytała, co robię, co u mnie słychać i takie tam. Czułam, że bardzo chce się ze mną podzielić czymś ważnym.
– Postanowiłam uporządkować swoje życie, od podstaw, od początku do końca – zaświergotała do słuchawki.
– Odchodzisz od Stefana? – spytałam przerażona.
– Od Stefana? Nie, ja i Stefan jesteśmy jak ten stary pan i jego wierny pies. Przez te wszystkie lata upodobniliśmy się jedno do drugiego i nic ani nikt już tego nie zmieni.
Uff! Odetchnęłam z ulgą.
– To, o co chodzi?
Małgosia zawiesiła głos, by nadać chwili stosownej powagi.
– Wyrzucam swoje stare ciuchy. Wszystkie, bez wyjątku. Zmieniam image. Koniec z pańciowatymi garsoneczkami w stylu mojej babci. Won szpilki i kozaki na obcasie. Precz z futrami: długim, krótkim i tym trzy czwarte albo siedem ósmych, które Stefan kupił mi z okazji rocznic ślubu. Do śmieci ze zwiewnymi koszulkami, peniuarkami i całą resztą…
– To w czym masz zamiar chodzić? Na golasa? – zapytałam naiwnie.
– Kochana, nie wiem, czy pamiętasz, ale za tydzień jest stypa z okazji moich 45. urodzin. W tym roku będzie dodatkowa atrakcja: mam zamiar zorganizować aukcję moich szmat, a pieniądze przeznaczyć na jakiś szczytny cel.
– Pochwalam, tylko zdradź, w czym wystąpisz na owej stypie? – przyznaję, że coraz bardziej byłam ciekawa nowego image przyjaciółki.
– Cierpliwości. Sama zobaczysz.
Zobaczyłam i… oniemiałam, a razem ze mną pozostałe kobietki z naszej paczki. Naprawdę byłam pod wrażeniem. Tylko Kaśka, seniorka naszej grupy, dostojna 55latka, z pobłażaniem skwitowała hinduskie szaty Gośki.
– To norma. Najpierw hinduskie szmatki, potem styl punk albo gotic, ewentualnie nastolatka, czyli dzidzia piernik, a w końcu i tak rzuci to wszystko i zacznie opłakiwać kolejną zmarszczkę.
Popatrzyłam na Kaśkę z wyrzutem. Wszystkie ceniłyśmy jej życiowe doświadczenie, byłyśmy wdzięczne, że wprowadza nas w tajniki wieku średniego, ale czasami przeszkadzał nam jej cynizm i bezlitosność.
– Nie bądź małpa i nie psuj jej urodzin – syknęłam.
– A czy ja coś mówię? – burknęła Kaśka.
Ten wieczór był naprawdę udany. Wszystkie podziwiałyśmy nowy styl jubilatki i aktywnie włączyłyśmy się do zabawy. Każda wybrała sobie z ciuchów Małgosi coś zupełnie niezgodnego ze swoim stylem. Ciekawe dlaczego? Ja na przykład wylicytowałam krwistoczerwone szpilki na
14centymetrowym obcasie. Byłam pewna, że nigdy ich nie włożę, ale idea radykalnej zmiany stylu bardzo mi się podobała.
Kiedy przyszła pora na babskie pogaduchy, opowiedziałam dziewczynom o pewnych kobiecych warsztatach, na których byłam kilka lat temu. Tydzień wcześniej prowadząca poprosiła, żeby na kolejne spotkanie każda kobieta przebrała się za Kopciuszka. Chodziło o to, by założyć na siebie coś, co do nas zupełnie nie pasuje, by przebrać się za kogoś, kim na pewno nie jesteśmy. Większość kobiet potraktowała to zadanie bardzo dosłownie. Poprzebierały się za ubogie dziewczyny, zupełnie jak bajkowy Kopciuszek. Ja wczułam się w rolę i… włożyłam na siebie
elegancką garsonkę, jedną z wielu, które wisiały w mojej szafie, niektóre ciągle jeszcze z metkami.
Moja mama uwielbia garsonki. Nawet teraz, na emeryturze, kiedy nie musi już codziennie rano wkładać służbowego uniformu, każdą rodzinną uroczystość celebruje gustowną garsonką. Do dziś też nie zrezygnowała ze zwyczaju selekcjonowania garderoby na: „do wyjścia” i „po domu”. Nie jestem w stanie zrozumieć, po co każdego dnia tyle czasu poświęca na przebieranie się, by zejść
na dół do sklepu po chleb czy warzywa. Wyciąga z szafy, w której zawsze wszystko było poukładane, „porządną” spódnicę i nieskazitelnie uprasowaną bluzkę, a pół godziny
później zdejmuje, starannie układa na półce i wskakuje w „domowy” strój.
Mnie uczyła tego samego. Codziennie rano obok łóżka znajdowałam czyściutkie ubranie do szkoły.
A gdy po południu pojawiałam się w domu, zamiast: „dzień dobry”, słyszałam: „Przebierz się, bo zniszczysz ubranie”. Kiedy nie było jej w domu, na stole w kuchni zostawiała kartkę: „Zmień ubranie, podgrzej sobie obiad, a potem odrób lekcje”. To był ten jeden z wielu domowych zwyczajów, z którego z nieukrywaną satysfakcją zrezygnowałam, kiedy tylko wyprowadziłam się do dorosłego życia. Na szczęście w rodzinie męża nikt nie przestrzegał rytuału ubrań „domowych”
i „od święta”.
Kolejnym, znienawidzonym od dzieciństwa obowiązkiem, była tzw. elegancja: garsonki i buty na obcasie. Na „obcasy”, ku rozpaczy mamy, nigdy nie udało jej się mnie namówić. Z garsonkami było gorzej. Najpierw sama mi je kupowała, potem ten obowiązek przejęła moja teściowa, a później jakoś weszło mi to w krew. Ilekroć na wyprzedaży widziałam jakąś markową garsonkę albo chociaż marynarkę w „okazyjnej” cenie, nie mogłam się oprzeć. Stąd w mojej szafie wisi pokaźna kolekcja owych atrybutów kobiecej elegancji.
Tak więc przyszłam na kopciuszkowe spotkanie wystrojona w gustowny garniturek. A kiedy rytualnie zrzuciłyśmy krepujące nas przebrania i włożyłyśmy „swoje” ciuchy, poczułam ogromną ulgę. Urodziny Małgorzaty ożywiły we mnie wspomnienia z przeszłości. Przed oczami, jak na filmie, stanęły mi te wszystkie falbaniaste sukienusie, w które z takim upodobaniem przebierała mnie babcia, dżinsy, te „od święta”, które choć już dawno miały niemodny krój, z racji dbania o nie,
ciągle jeszcze nadawały się do użytku. Powyciągane czarne swetry, w których jako nastolatka chowałam swoje nieproporcjonalne ciało. Przypomniałam sobie tamto uczucie sprzed lat, kiedy na przekór mamie, obcięłam swoje długie włosy, a ona przez tydzień się do mnie nie odzywała.
Byłam uparta i przez kolejne dwa lata obcinałam włosy na „chłopczycę”, aż do czasu, gdy mój ówczes ny narzeczony autorytarnie stwierdził, że jego kobieta musi być blondynką z włosami, przynajmniej do ramion. Zapuściłam, przefarbowałam na blond i… czułam się jak kompletna idiotka.
Kolejny narzeczony narzekał, że mam za dużo włosów i nie widać mojej twarzy. Więc obcinałam, cieniowałam, związywałam, prasowałam prostownicą. Która z nas tego nie robiła? A liczenie kalorii, wklepywanie kremów przeciwzmarszczkowych, malowanie paznokci, depilowanie nóg i bikini, wylegiwanie się na słońcu do omdlenia, bo „co ty masz taki blady brzuch?”. No cóż, bycie piękną i zadbaną, to nasz obowiązek. Tylko dla kogo to robimy? Dla mamy, narzeczonego, męża, przyjaciela, kochanka? A co robimy dla siebie? Kaśka miała rację, jak zwykle. Dwa miesiące później wyrwał mnie w środku nocy telefon od Małgosi.
– Mam wszystkiego dość! Podarłam te wstrętne hinduskie szmaty. Jestem stara, gruba i brzydka, buuu…
Wszystkie przez to musimy przejść, ale potem jest już
„z górki”.
Praca domowa
Weź kartke papieru i wypisz wszystkie zabiegi „dbania o urodę”, które robisz regularnie. Następnie podkreśl te, które sprawiają ci autentyczną przyjemność, są dla ciebie chwilą relaksu, odprężenia, myślisz o nich z radością. Pomyśl, jak mogłabyś je wzbogacić, by były jeszcze przyjemniejsze. Może potrzebujesz nowych, zupełnie innych kosmetyków? Może marzy ci się masaż, przynajmniej raz w miesiącu? Albo fryzjer, częściej niż do tej pory? Stań przed lustrem i powiedz na głos: „Tak, w pełni zasługuję na te wszystkie przyjemności. Jestem dla siebie ważna”. A co z pozostałymi? Co z farbowaniem włosów, bo mąż lubi blondynki? Depilowaniem nóg, malowaniem paznokci na krwistoczerwony kolor? Decyzja nalezy do ciebie.
Czytaj też: Powtórka z dojrzewania.
Weź udział w konkursie i wygraj książkę.
Fragment pochodzi z książki Ewy Klepackiej – Gryz, „Miłość przed 50″.Więcej o książce oraz informacja o jej kupnie TUTAJ.