Ludzie dojrzali godzą się na pewną dozę samotności po to, żeby dokonywać wewnątrz niej odpowiedzialnych rozstrzygnięć. Samotność może być egzystencjalnym ciężarem, ale nie musi być cierpieniem – mówi psychoterapeuta, profesor Bogdan de Barbaro.
Mówi się, że samotność to choroba naszych czasów. Jest aż tak źle?
O rzetelne uogólnienie można byłoby się pokusić wtedy, gdyby się żyło w różnych czasach. W tym sensie nadaję się do rozmowy na ten temat, bo żyłem w różnych epokach, doświadczyłem moderny i postmoderny. Może to powierzchowna diagnoza, ale za tak zwanej komuny więzy międzyludzkie były silniejsze, ludzie odwiedzali się bez zapowiedzi, pomagali sobie. Teraz są mniej otwarci, a więzi międzyludzkie słabną. Taką cezurą zmiany wydaje się rok 1989. W tym okresie zbiegły się różne rewolucje: polityczna, społeczna, technologiczna, obyczajowa. Zachłysnęliśmy się wtedy wolnością, technologiami…
…i skupiliśmy na walce o różne dobra, zaniedbując relacje.
Patrząc na współczesność z perspektywy socjologicznej czy kulturowej, można powiedzieć, że niewątpliwie żyjemy w czasach konsumpcjonizmu, hedonizmu. Wartość szybko egzekwowanej przyjemności jest znacznie większa niż niegdyś. Możliwe, że w czasach ponowoczesnych trudniej jest odróżnić wolność od swawoli, że zatarła się różnica między tymi pojęciami. Tymczasem prawdziwa wolność jest sprzężona z odpowiedzialnością, a swawola, choć przecież rdzeń słowotwórczy w tych pojęciach jest podobny, to wolność bez odpowiedzialności. Do tego dochodzi wzmacnianie podziałów na MY i ONI. Ten podział istniał od dawna, ale w komunizmie więcej ludzi konsolidowało się wokół MY, tego głębszego, ufundowanego na wartościach.
Samotność to cierpienie spowodowane poczuciem, że nie jestem w żadnym MY?
Można tak powiedzieć. Przy czym krąg MY może mieć różny promień: może być diadą, na przykład dwojgiem partnerów, może być rodziną, a nawet, jak to przywołał w amerykańskim Kongresie Lech Wałęsa, narodem.
Może być też MY facebookowym.
MY facebookowe jest zapośredniczone przez technologię. Widziałem fotografię przedstawiającą grupę nastolatków w muzeum na tle obrazu Rembrandta. Przyszli oglądać dzieła mistrzów, a siedzą i esemesują, każdy zapatrzony w swoją komórkę. Wydawałoby się, że przeżywają MY podwójnie: w grupie, w której przyszli do muzeum, i z osobami, z którymi esemesują. Ale to MY może być wtedy spłaszczone, powierzchowne. Bo trudno jest zastąpić bezpośredni, żywy kontakt, jaki na przykład mam teraz z panią, kiedy rozmawiamy, patrzymy na siebie, wypowiedziana przez panią myśl dociera do mnie, rodzi jakąś moją myśl, którą się z panią dzielę. Natomiast kultura obrazkowa rozcieńcza to Buberowskie JA – TY. Ale nie chciałbym narzekać na dzisiejsze czasy. Nie chcę też, żeby powstało wrażenie, że MY ma wyprzeć JA. Chociaż MY, czyli ja-w-relacji, trzyma się mocno. Konstrukcjoniści społeczni, na przykład Kenneth Gergen, wyrazili kiedyś takie przekonanie: nawet jeżeli zaginie JA, to zostanie JA relacyjne. Teza, że JA istnieje tylko w relacji, wydaje mi się ciekawa. To oznacza, że tylu mnie, w ilu relacjach jestem, bo jestem kimś innym, kiedy rozmawiam z panią, kim innym, gdy za chwilę będę rozmawiał z synem itd.
A JA wewnętrzne?
Też nie jest jedno. Może być we mnie mój surowy ojciec, moja czuła matka, rywalizujący ze mną brat, oczekujący ode mnie heroizmu dziadek. We mnie są ich „głosy”. I tak jak palce gitarzysty mogą potrącić tę czy inną strunę, tak sytuacja, rozmowa z kimś mogą uruchomić ten, a nie inny głos. Czym innym jest zatem samotność w znaczeniu emocjonalnym, uczuciowym, a czym innym w znaczeniu społecznym. Można być społecznie niesamotnym, mieć dużą rodzinę, mnóstwo znajomych, a być wewnętrznie samotnym. I można być singlem, a nie być samotnym i być w dobrym kontakcie z samym sobą. Samotność jest więc pojęciem wieloznacznym, słów zaczynających się od rdzenia „samo-” w Słowniku języka polskiego jest chyba ze dwie strony. Czyli to ważne pojęcie.
Jednym ludziom łatwiej współtworzyć MY, innym trudniej. Gdzie tkwi przyczyna?
To, jacy jesteśmy, zależy między innymi od tego, co się z nami działo w dzieciństwie, czy mieliśmy bezpieczne więzi. Jeżeli czułem się kochany, to w dorosłości jestem nie tylko gotów do bliskości, ale także umiem wchodzić w związki. Jeżeli natomiast moje pierwsze doświadczenia z rodzicami były, jak to określają badacze więzi, pozabezpieczne, na przykład chaotyczne czy lękowe, to w moim dorosłym życiu mogę mieć trudność w relacjach, choć pewnie też tęsknotę za niesamotnością. Upraszczając – to, jak bardzo czuję się samotny w dorosłości, zależy od tego, jak bardzo byłem samotny w dzieciństwie, a to, jak bardzo byłem samotny jako dziecko, zależy między innymi od stylu wychowania, którego częścią jest bliskość. Bezpieczna lub nie.
Co jeśli rodzice nie dali nam tej bliskości?
Przestrzegałbym przed ich obwinianiem. Rodzi się pytanie: Czy opis trudnego dzieciństwa, wyrządzonych krzywd zostawię na poziomie opisu, czy będę go używał po to, żeby wejść w rolę skrzywdzonego? Jeżeli wejdę w rolę skrzywdzonego, na przykład przez surowego ojca albo zimną matkę, to wtedy będzie mnie krzywdzić ten opis, a nie matka czy ojciec. Niekiedy w psychoterapii pracujemy nad tym, że owszem, doznałeś krzywdy w dzieciństwie, ale teraz już tamtej krzywdy sprzed lat z tobą nie ma, tylko jest znaczenie, jakie temu nadajesz. Możesz się w tej krzywdzie rozgościć i schować. Ale to nic ci nie daje, tylko zabiera sprawczość. Może odbierać także gotowość do ryzyka wejścia w związek. Bo bywa, że rozpamiętujący krzywdy człowiek kieruje się przekonaniem, często nieuświadomionym, że skoro matka mnie skrzywdziła, to ty, kobieto, też mnie skrzywdzisz, no więc nie zaryzykuję związku. Natomiast jeśli oddzielę to, co było, od tego, co jest teraz, to mam szansę zobaczyć, że, owszem, matka nie dała mi czułości, że boję się kobiet, ale też że zależy mi na bliskości, więc zaryzykuję, zrobię krok ku. Oczywiście, to bardziej złożone, bo niewykluczone, że taki mężczyzna będzie szukał kobiety, która mu przypomina chłodną matkę. W każdym razie bardzo ważne jest, aby odróżniać przeszłość od teraźniejszości. W przeciwnym razie zachowujemy się jak ktoś, kto nie zdjął kamizelki kuloodpornej, którą założył na wojnie, gdy świszczały kule, mimo że już dawno nastał pokój.
Wielu młodych ludzi żyjących na maksa twierdzi, że samotność to ich wybór.
Życie w pośpiechu, intensywne może być satysfakcjonujące, jeśli ktoś lubi ekscytację, wyścig. Nie można takiemu komuś powiedzieć: „Nie rób tego”. Ale można go przestrzec przed niebezpieczeństwem spłycenia życia, przed zmniejszeniem szansy na głęboki związek. Wierzę, że głęboki związek ma wartość niezwykłą. Może single tak bardzo miłują wolność jako fundamentalną wartość, bo według nich perspektywa więzi jest perspektywą więzienia. Więź i więzienie mają wspólny rdzeń. Jako mąż, a jeszcze bardziej jako ojciec, mam mniej wolności, niż miałem jako narzeczony. Ludzie się na to nie godzą i pewnie dlatego w Europie około 30 procent małżeństw się rozwodzi, a we Francji czy w Kalifornii – nawet ponad połowa.
Samotność z wyboru to nie pójście na łatwiznę?
Zamieniłbym „pójście na łatwiznę” na „lęk przed głęboką więzią”.
Skąd ten lęk?
Między innymi stąd, że w dzieciństwie nie zaznaliśmy bezpieczeństwa, a jak już o tym wspomniałem – wtedy rodzi się wzorzec więzi. Jeżeli byłem bity przez rodziców, to nie wchodzę w bliski związek, bo boję się, że będę bity.
Taka samotność nie wydaje się do końca wyborem.
Raczej, jakby powiedzieli psycholodzy, racjonalizacją. To znaczy – mówię, że to mój wybór, ale pod spodem jest lęk przed bliskością. Inna przyczyna obawy przed wchodzeniem w bliski związek może być związana z tym, że dzisiaj w zasięgu ręki jest przyjemność bezpośrednia i krótkotrwała. Tymczasem długotrwały związek wymaga trudu. A po co mam się trudzić, skoro mogę korzystać z przyjemności?
Socjolog José Ortega y Gasset powiedział, że miłość to samotność we dwoje.
Można rozumieć to zdanie na dwa sposoby. Pierwszy – że czasem dwie osoby tworzą diadę, do której nikogo nie wpuszczają, jest MY i reszta świata. A drugi – że ludzie mogą być razem, spać razem i czuć się samotni. W każdej parze niezbędna jest równowaga między razem a osobno. Są ludzie, którzy wolą to „razem”, i jeżeli trafią na partnera, który lubi „osobno”, to toczą grę polegającą na tym, że jedno goni, bo chce bardziej razem, a drugie ucieka, bo chce bardziej osobno. No i obydwoje mają poczucie krzywdy, jedno, bo czuje się osaczane, a drugie, bo czuje się opuszczane. W wersji optymalnej dobrze byłoby uzgodnić, ile ma być tego razem, ile osobno, czyli mówiąc górnolotnie: ile miłości, a ile wolności.
Ludzie tego nie uzgadniają.
Myślę o behawioralnym uzgodnieniu. To znaczy, że jedno ustąpiło drugiemu albo polubiło to, co lubi drugie. Albo znaleźli jakieś wyjście pośrednie, obustronnie satysfakcjonujące. Ale to rzeczywiście duży problem, z mojej praktyki wynika, że wątek „gonię – uciekam” jest obecny w ponad połowie par, które są w terapii. W tych związkach nie ma zgody co do proporcji między razem a osobno. Bo jak jest za blisko, to jest za duszno, jak jest za daleko, to jest zbyt samotnie. To uciekanie i gonienie ma często postać wahadła: ten, kto goni, doprowadza do tego, że uciekający jeszcze bardziej ucieka. Wtedy goniący się obraża, no to uciekający wraca, potem znów ucieka. Jeżeli ludzie nie włączą refleksji na temat ich relacji, ten taniec może trwać latami.
Jak się dogadać?
Najwięcej szans ma dogadanie się jest na początku, kiedy związek ufundowany jest na energii pragnienia, czy to erotycznego, czy uczuciowego. Kłopot pojawia się często wraz z przyjściem na świat dziecka. Oto najczęstszy schemat: Kobieta, która pragnie bliskości z mężczyzną, a tego nie dostaje, zagarnia dziecko. Mąż czuje się opuszczony, więc chowa się na przykład w komputer albo w pracę zawodową, no to ona jeszcze bardziej idzie w związek z dzieckiem. A mąż jeszcze bardziej się wycofuje, jest zły na żonę, która śpi teraz z dzieckiem, i na dziecko, co mu zabrało żonę. Pojawia się sprzężenie zwrotne, które może tę negatywną wersję rozwijać.
Kobiety chyba częściej czują się samotne.
Nie znam na ten temat statystyk ani badań, spodziewałbym się, że więcej jest samotnych mężczyzn. Przewagą kobiet jest to, że mają kontakt z uczuciami i dysponują większą empatią. Niektórzy wiążą to z oksytocyną, której kobieta ma więcej niż mężczyzna. Ale mężczyźnie trudniej o bliskość, czułość nie tylko z powodów hormonalnych, ale także kulturowych, bo gdyby okazał uczucia, a zwłaszcza swoją delikatność, to uważany byłby za mięczaka. Chodziło pani o to, że kobiety mogą czuć się częściej samotne w tym sensie, że nie dostają tego, czego chcą?
Tak, ale myślę, że i kobiety, i mężczyźni chcą teraz mieć wszystko natychmiast.
Taka w nas, dorosłych, dziecinność. Bo jedną z cech ludzi niedojrzałych jest właśnie to, że chcą natychmiastowego zaspokojenia potrzeb. Natomiast osoba dojrzała potrafi odroczyć to spełnienie.
Może więc dzisiaj ludzie nie są tak samotni, tylko tak niedojrzali?
Możliwe, że jedno pociąga za sobą drugie, że człowiek niedojrzały będzie sobie radził z samotnością poprzez rozrywkę albo bliskość powierzchowną, albo poprzez ucieczkę w świat wirtualno-narkotykowy.
Parafrazując Fromma, można powiedzieć, że samotność bywa ucieczką OD czegoś albo DO czegoś. Można uciec OD związku, a można uciec DO idei, pracy, pasji.
Rzeczywiście. Jeśli osoba, która realizuje się DO, na przykład w pasji, ma partnera, który to rozumie, ich związek może dobrze funkcjonować. Ale czasem ludzie nie chcą zrozumieć partnera, wolą go wymienić na nowego. Kiedy jakieś urządzenie nie działa tak, jak byśmy chcieli, to albo staramy się je naprawić, albo je wyrzucamy i kupujemy nowe. A żeby całość znów zadziałała, czasem wystarczy wymienić małą część. Warto rozróżniać elementy wymienialne od niewymienialnych. Związek może być niewymienialny, tylko trzeba nad nim pracować.
Ale przed samotnością do końca się nie uchronimy.
To prawda. Samotni jesteśmy w obliczu śmierci, cierpienia, pytań ostatecznych. Niekiedy ma znaczenie to, że ktoś bliski trzyma za rękę. Ale ten ktoś nie przeżyje za nas choroby, śmierci. Są sytuacje graniczne, w których decyzja musi być podjęta przez nas samych. Gdy ktoś mnie pyta o radę, czy powinien zrobić tak, czy inaczej, mówię: „Odpowiedź musisz znaleźć w samotności, nikt nie może wziąć odpowiedzialności za twoją decyzję”. Do odpowiedzialnej wolności potrzeba samotności, ludzie dojrzali godzą się na pewną dozę samotności po to, żeby dokonywać odpowiedzialnych rozstrzygnięć. Bez tego się nie da. Samotność może być egzystencjalnym ciężarem, ale nie musi być destrukcyjnym cierpieniem.
Sposobem na samotność może być po prostu wyjście do ludzi?
To niełatwe. Między tęsknotą za kontaktami a kontaktem jest poważna przeszkoda w postaci blokady emocjonalnej, na przykład takiej, że boję się ludzi, nie ufam im, obawiam się wyśmiania, bo na przykład nie cenię siebie. Czasami zachęcamy człowieka, żeby zrobił coś, co mu pozwoli zrealizować potrzebę, ale zapominamy, że między frustracją z niezrealizowanej potrzeby a zrealizowaną potrzebą są różne emocjonalne trudności, na przykład lęk przed ludźmi.
Wtedy trzeba zacząć od pracy nad sobą?
Tak, od zorientowania się, skąd ten lęk pochodzi. Możliwe, że powstał w dzieciństwie i dzisiaj nie jest już adekwatny do kontekstu.
Bogdan de Barbaro, profesor, psychiatra, psychoterapeuta, superwizor psychoterapii i terapii rodzin