1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA

Co przejąć, co odrzucić - cykl "Rodzice na nowe czasy", rozmowy z Wojciechem Eichelbergerem

CWarto się zastanowić, jak przywrócić instytucję podwórek– w pełni demokratyczną, łączącą dzieci z różnych rodzin, o różnym statusie społecznym, a nawet z różnych krajów,
które tworzyły zróżnicowaną społeczność. (Fot. Getty Images)
CWarto się zastanowić, jak przywrócić instytucję podwórek– w pełni demokratyczną, łączącą dzieci z różnych rodzin, o różnym statusie społecznym, a nawet z różnych krajów, które tworzyły zróżnicowaną społeczność. (Fot. Getty Images)
Zobacz galerię 3 Zdjęcia
Rozpoczynamy kolejny cykl wywiadów z Wojciechem Eichelbergerem, znanym psychoterapeutą, autorem kultowych książek o wychowaniu, na których uczyło się kilka pokoleń rodziców. Tym samym wracamy do początków jego terapeutycznej i edukacyjnej pracy. W pierwszym odcinku rozmawiamy o tym, jak zmieniło się w Polsce przygotowanie do bycia rodzicem i co z tych zmian wynika. 

Rozpoczynamy kolejny cykl wywiadów z Wojciechem Eichelbergerem, znanym psychoterapeutą, autorem kultowych książek o wychowaniu, na których uczyło się kilka pokoleń rodziców. Tym samym wracamy do początków jego terapeutycznej i edukacyjnej pracy. W pierwszym odcinku rozmawiamy o tym, jak zmieniło się w Polsce przygotowanie do bycia rodzicem i co z tych zmian wynika. 

Kiedyś nikt nie słyszał o przygotowywaniu się do rodzicielstwa. Dzieci pojawiały się nie wiadomo skąd, na spontanie, były naturalną częścią życia rodziców i tak je też traktowano – jako jedną ze składowych życia, a nie jego centrum.
To prawda. Wychowywanie dzieci odbywało się wtedy bezrefleksyjnie. Sam przechodziłem przez taki proces wychowawczy jako dziecko. Nie było wsparcia psychologicznego dla rodziców i dzieci, nie mówiąc o psychoterapii. Powstał co prawda Komitet Ochrony Praw Dziecka, w którym działała prof. Maria Łopatkowa, i spierano się tam o koncepcje wychowawcze w domach dziecka, więc jakaś refleksja i dyskusja pedagogiczna istniały, ale brakowało psychologicznej. Na początku lat 60. na polskich uniwersytetach nie było nawet wydziałów psychologii, ta była częścią pedagogiki, niemal całkowicie zideologizowanej, bo miała służyć wychowaniu „nowego socjalistycznego człowieka” według recepty ukraińskiego pedagoga Antona Makarenki. W USA i w Europie Zachodniej już wtedy wyglądało to zupełnie inaczej. Tam pedagogika została szybko podporządkowana burzliwie rozwijającej się psychologii i jej odkryciom, co sprawiło, że po raz pierwszy w historii zaczęto na tak wielką skalę myśleć o wychowaniu personalistycznie i indywidualistycznie.

Czyli?
Jak o procesie sprzyjającym rozwojowi potencjału dziecka jako osoby ludzkiej, a nie kształtowaniu monotypowych osobników idealnie dostosowanych do ideologicznych, systemowych i społecznych okoliczności miejsca urodzenia. Tymczasem w PRL i w krajach tzw. obozu socjalistycznego rodzice żyli w szczelnej izolacji od myślenia w kategoriach potrzeb rozwojowych dziecka i byli pogrążeni w błogiej ignorancji.

Jakie to miało konsekwencje?
Takie, że z punktu widzenia rodziców wychowanie dzieci w tamtych czasach było łatwiejsze.

Łatwiejsze?
Bo bezproblemowe i bezrefleksyjne. Także dzięki temu, że socjalistyczne państwo w dużej mierze uwalniało rodziców od ich wychowawczej odpowiedzialności, oferując dostępne dla wszystkich potrzebujących żłobki i przedszkola, powszechną, darmową – indoktrynującą, ale solidną – edukację dzieci i młodzieży aż do matury, powszechny, ale trudny dostęp do darmowych uczelni wyższych. W dodatku rodzice mieli dla dzieci więcej czasu, bo z reguły pracowali do czwartej po południu, więc także życie rodzinne, sąsiedzkie, społecznościowe było żywe i bogate.

To był jednak opresyjny system. Rodzicom ułatwiano życie, ale za cenę zdrowia psychicznego dzieci.
Po prawdzie to nie jestem pewien, czy tamten system szkodził psychicznemu zdrowiu dzieci bardziej niż konkurencja i konsumpcjonizm, w którym obecnie żyjemy. Myślę nawet, że mógł szkodzić mniej. Wówczas z pewnością wskaźniki depresji wśród dzieci nie osiągały dramatycznego poziomu 20–25 proc., a otyłości – 30 proc., tak jak to ma miejsce dziś. Demokratycznie dystrybuowana bieda sprzyjała niepowstawaniu wielkich różnic majątkowych, a także społecznej integracji i pomocniczości. Podobnie działał gratisowy dostęp do sportu, do kółek zainteresowań i organizowanych wakacji. No i były powszechne, w pełni demokratyczne podwórka, na których dzieci organizowały się w nieformalne grupy i zdobywały niezbędne umiejętności społeczne.

Tamci rodzice nie musieli więc specjalnie przygotowywać się do rodzicielstwa. Mieli poczucie, że jakoś to będzie, że system dużo za nich załatwi.
To, plus duża ilość wolnego czasu, poczucie podstawowego bezpieczeństwa ekonomicznego – czyli świadomość, że państwo nie pozwoli nikomu umrzeć z głodu – i generalnie mniej stresujący tryb życia z pewnością przyczyniły się do dynamicznego przyrostu naturalnego w latach 50. i później. Rodzice koncentrowali się tylko na tym, żeby spłodzić i urodzić dziecko, a resztą w dużej mierze zajmował się rozbudowany i wydajny system edukacyjno-wychowawczy.

No i można było liczyć na pomoc dziadków.
To też było ważne. I dla rodziców, bo mieli wsparcie, i dla dzieci, które uczyły się szacunku dla starszych, oswajały ze starością i śmiercią, z naturalnym cyklem życia. Tak więc z punktu widzenia wygody posiadania dzieci, kosztów z tym związanych oraz poziomu i odpowiedzialności, i stresu, słusznie miniony system miał swoje niewątpliwe zalety.

Ale i mnóstwo wad. Rodzice o innym podejściu do wychowania, inaczej myślący byli napiętnowani.
To prawda, choć działania wychowawcze niezgodne z ideologią państwa łatwo było zakonspirować. Pamiętam, jak matka szeptem uczyła mnie zakazanej pieśni „Czerwone maki na Monte Cassino”.

Kwitły przemoc, alkoholizm, brak szacunku dla podmiotowości dzieci.
Ten system był z pewnością w większym stopniu korzystny dla rodziców niż dla dzieci. Psychoterapia ani prawa dziecka nie istniały. Pokolenie powojennych rodziców mogło więc bezrefleksyjnie i bezkarnie odreagowywać na dzieciach swoje wojenne traumy.

Bicie dzieci było powszechne, uznawane za normę.
To prawda. Sam dostawałem czasami upokarzające lanie od matki, a w szkołach dozwolone były kary cielesne. Ale tak naprawdę nie wiemy, co wtedy się działo w polskich rodzinach i jak to się odbijało na dzieciach, bo nie robiono wówczas takich badań ani nie prowadzono odpowiednich statystyk.

 Ilustracja Katarzyna Bogucka Ilustracja Katarzyna Bogucka

Dzisiaj wychowanie zmieniło się o 180 stopni, już na etapie przygotowań do bycia rodzicem. Dla młodych ludzi dzieci są kolejnym projektem życia, po zdobyciu wykształcenia, kupnie domu, samochodu. Widzę w takim podejściu do rodzicielstwa wielką odpowiedzialność młodych, choć często jest ono wykpiwane. A ty jak je oceniasz?
Wzięcie odpowiedzialności za swoje i dzieci życie to niewątpliwie wyraz dojrzałości. Współcześni ludzie żyjący w kapitalizmie, czy tego chcą, czy nie, są kowalami własnego losu.

Czy jednak nie za bardzo kalkulują?
Rynkowa kalkulacja w odniesieniu do rodziny ma, oczywiście, także negatywne strony. Większość specjalistów twierdzi, że to główny powód ujemnego przyrostu naturalnego. Obecnie mnóstwo kobiet pracuje zawodowo i doświadcza komfortu niezależności finansowej, ale nie decydują się rodzić, gdy budżet macierzyńskiego projektu się nie spina, a państwo nie pomaga. Poza tym decyzja o rodzicielstwie wymaga obecnie nie tylko finansowego namysłu. Rodzice mają do wyboru wielką różnorodność metod wychowawczych, systemów edukacyjnych i kontekstów światopoglądowych. Decyzja o wysłaniu dziecka do tej, a nie innej szkoły może nieść dzisiaj ogromne, długofalowe konsekwencje dla całego jego życia. Poza tym szkoły o lepszej reputacji i szkoły alternatywne, czyli wolne od systemowej indoktrynacji, są z reguły drogie, a więc niedostępne dla wszystkich. Bogaci mają więc większe szanse lepiej wykształcić swoje dzieci.

Często to pozorna przewaga, bo ci bogaci czasem fundują dzieciom piekło.
Tak, ale nie zawsze przesadzają z edukacyjną presją na dzieci, natomiast potencjalnie mają tę przewagę, że mogą wybierać z szerszej oferty. W sprawie edukacji są mi bliskie lewicowe poglądy, czyli troska o wyrównywanie szans środowiskowych m.in. poprzez wspomaganie rodziców przez państwo czy samorządy – chociażby w postaci darmowych, dostępnych żłobków i przedszkoli.

Małe dzieci oderwane od mamy i taty? Powinny być z rodzicami do trzeciego roku życia. Tak przynajmniej sądzą zwolennicy wychowania w bliskości.
Pytanie tylko, jak to pogodzić z emancypacją kobiet, z ich potrzebą budowania karier zawodowych. Bo nie ma już powrotu do tego, co postuluje prawicowa doktryna rodzinno-wychowawcza, że mąż zarabia na rodzinę, mama zostaje z dziećmi w domu, a państwo się nie wtrąca.

Z moich obserwacji wynika, że nie tylko w konserwatywnych rodzinach matki chcą być z dzieckiem w pierwszych latach życia, wychowanie w bliskości to dość powszechne zjawisko. Dobre?
Absolutnie tak. Zgadzam się, że małe dziecko powinno być blisko matki i ojca, a zwłaszcza matki, mieć z nimi fizyczny kontakt. Pod warunkiem że okresowo ojciec może bez ryzyka utraty pracy i dochodów zastąpić mamę. Trzeba więc wspierać pomysły zmierzające do tego, żeby ojcowie dzielili z matkami trudy wychowania dziecka od pierwszego okresu życia.

Planując dziecko, młodzi chcą być z nim i jednocześnie nie rezygnować z kariery. Myślisz, że to możliwe?
Ten scenariusz już realizuje się na naszych oczach, został wypraktykowany w dobie pandemii pod pojęciami home office i zdalna szkoła. Mogą one skutecznie pomóc rodzicom w dzieleniu się obowiązkami.

Młodzi chcą mieć dziecko, ale jednocześnie niczego nie chcą stracić: wolności, możliwości robienia kariery. Nie chcą za dużo?
Nie chcą. Powinny istnieć systemowe rozwiązania, które będą wspierać takie potrzeby. Kobiety, które stoją wobec wyboru, czy zadbać o swoją karierę, czy o dziecko, powinny mieć możliwość naprzemiennej z ojcem opieki nad dzieckiem przez pierwsze trzy lata jego życia, czyli do przedszkola, a matki samotnie wychowujące dzieci – jeszcze więcej systemowego wsparcia.

O jakich rozwiązaniach myślisz?
Np. żeby można było zabierać dzieci do pracy. Takie możliwości mają rodzice we Francji, Anglii, tam są przedszkola w tym samym budynku, w którym matki pracują, rodzice nie muszą wieźć dzieci do przedszkola na drugi koniec miasta, a poza tym mogą zobaczyć je w czasie pracy. Myślę o wszystkich rozwiązaniach, które sprzyjają temu, żeby dziecko miało poczucie wsparcia, zakorzenienia w środowisku pierwotnym, czyli w rodzinie pojmowanej niekoniecznie jako małżeństwo. Decydując się na nieposyłanie dziecka do przedszkola, trzeba pamiętać, żeby miało ono inne okazje do budowania umiejętności społecznych. To duży problem w edukacji domowej, ale także zdalnej.

Przygotowując się do roli rodziców, nie można zapominać, jak ważny jest kontakt dziecka ze światem.
Dlatego warto by się zastanowić, jak przywrócić instytucję podwórek. To dobre zadanie dla jakiegoś think tanku. Podwórko było instytucją w pełni demokratyczną, łączącą dzieci z różnych rodzin, o różnym statusie społecznym, a nawet z różnych krajów, które tworzyły zróżnicowaną społeczność.

Czy to nie paradoks, że w nowych czasach powinniśmy więcej czerpać z czasów słusznie minionych?
Tak, to paradoks. Ale model państwa wspierającego rodziców jest nadal obecny w lewicowym czy socjaldemokratycznym myśleniu o społeczeństwie. Niestety, przyszyto mu łatkę lewackiego, rozrzutnego i antyrynkowego, a także antyfeministycznego, bo uważa się, że wypycha kobiety z rynku pracy.

Czy przygotowanie do bycia rodzicem nie powinno polegać także na tym, żeby zadać sobie pytanie: Co z dawnego modelu przyjąć, a co odrzucić? Chcemy oboje pracować czy tylko jedno, a drugie zajmie się wychowaniem? Ważne, żeby każda rodzina miała prawo do własnych wyborów.
Oczywiście, to bardzo ważne, żeby w sferze kultury, wychowania, polityki społecznej wszystkie opcje były równoprawne. Aby w zależności od sytuacji konkretnej rodziny czy momentu, w którym ta rodzina się znajduje, ludzie mogli swobodnie wybierać najlepszą dla siebie wersję bez presji środowiskowej czy ideologicznej. I żeby feminizm walczył nie tylko o prawo kobiet do samorealizacji zawodowej, lecz o prawo wyboru takiej drogi, która jest w danej sytuacji dla danej kobiety najlepsza, i żeby żaden wybór nie był uznawany za niewłaściwy.

Może rodzice planujący potomstwo powinni odłożyć decyzje dotyczące kształtu rodzicielstwa do przyjścia dziecka na świat? Bo często dopiero wtedy okazuje się, jakimi chcą być rodzicami.
Warto o to zaapelować. Przygotowanie strategiczne i taktyczne na przyjście dziecka jest bardzo ważne, ale powinniśmy też przygotować się psychologicznie. Czyli przerobić traumy własnego dzieciństwa, żeby zrozumieć, w jaki sposób zostaliśmy skonfigurowani jako przyszli rodzice, na co musimy uważać, jakie mieliśmy wzorce rodzicielskie, jakie są nasze przekonania wyniesione z systemu rodzinnego. Naprawdę warto jest zdać sobie sprawę z tego wszystkiego w kontekście planowanego rodzicielstwa.

I właśnie o tym porozmawiamy w następnym odcinku.

Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta i trener, autor wielu książek, współtwórca i dyrektor warszawskiego Instytutu Psychoimmunologii ().

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze