Czy ideał faktycznie jest taką wartością, że warto gonić za nim przez całe życie? Nie. Z prostej, brutalnej przyczyny: nie istnieje.
Był sobie raz człowiek. Nie wiemy, czy mężczyzna, czy kobieta, ale nie ma to dla wiarygodności tej opowieści najmniejszego znaczenia. Będzie prawdziwa w obu przypadkach. Ten człowiek, jak pewnie wielu czytających te słowa, bez wytchnienia szukał idealnego związku, marzył o miłości doskonałej... I nic w tym dziwnego, bo to jedna z najbardziej nieodpartych życiowych pokus! Naprawdę trudno znaleźć powód, by jej nie ulec. Przecież – myślał sobie ów człowiek i pewnie myśli tak wielu z nas – nie jest to chwilowa przyjemność, która przynosi kaca, debet na koncie czy raka płuc (czytaj: litry wypitego alkoholu, pieniądze wydane na niepotrzebne gadżety czy niezliczone paczki wypalonych papierosów). Przeciwnie, idealny związek to wkład w dobro świata, najlepsza międzypokoleniowa inwestycja, gwarancja szczęścia po grób!
Mimo wielokrotnych rozczarowań, za nic nie chciał zrezygnować z kuszącej wizji. Próbował z różnymi partnerami – z tym i tamtym, tu i tam. Wspierał go wspaniały doping – pożądanie doskonałości. Nie raz czuł, że jest już naprawdę blisko, ale za każdym razem partner, a co za tym idzie związek, okazywał się... nieidealny. Nasz bohater spędził wiele bezsennych nocy, przeczesując umysł w poszukiwaniu rozwiązania tego dylematu. I nic. Zrozumiał wreszcie, że sam na nie nigdy nie wpadnie.
Kiedy dowiedział się, że w mieście przebywa jeden z najmądrzejszych ludzi świata, użył wszelkich wpływów, by się z nim spotkać. Zarezerwował w grafiku dwie godziny, przyjechał odpowiednio wcześniej. Nie mógł wręcz opanować przepełniającej go ekscytacji. Kiedy znalazł się twarzą w twarz z najmądrzejszym człowiekiem świata, zadał mu to najważniejsze dla siebie pytanie. Mędrzec patrzył na niego krócej niż minutę, ale swoim spojrzeniem sprawił, że poszukiwacz miłości doskonałej rozluźnił się nieco, zaczął spokojniej oddychać, mógł też w końcu wysiedzieć spokojnie, bez dziwacznego ruszania nogami, które ktoś nazwał kiedyś syndromem szycia na maszynie. Mistrz uznał, że nasz bohater jest gotów, żeby usłyszeć odpowiedź, więc zaczął: – Człowiek nic o sobie nie wie, a sądzi, że siebie zna. Bardzo się myli. Z biegiem lat coraz mniej rozumie osobę, w której imieniu wypowiada się i działa. Jeśli chcesz znaleźć idealnego partnera, musisz najpierw w sobie odnaleźć cechy, których w tym człowieku szukasz.
To powiedziawszy wstał, poklepał tamtego po ramieniu, z troską, ale silnie, jakby chciał się upewnić, że go przebudził. I wyszedł. Człowiek siedział i toczył wewnętrzną walkę. Jak cykle wróciły obrazy kolejnych związków: wiosna, lato, jesień, zima – zachwyt, zakochanie, idealizacja i zawsze, zawsze rozczarowanie… Ciągłe szukanie – kogo? Swojej ułudy, braków czy potrzeb? To musiał być bardzo mądry mistrz.
Skąd się bierze łaknienie nieskazitelnego związku, noszące znamiona uzależnienia? Pierwszy mechanizm, który je karmi, to idealizacja. Żeby zrozumieć ten proces, musimy odnieść się do faz dziecięcego rozwoju – do fazy snucia fantazji na temat własnej omnipotencji (czyli wszechmocy). Dziecko jest wtedy pewne, że nad wszystkim sprawuje kontrolę, na wszystko ma wpływ. Kiedy to przekonanie, nieuchronnie konfrontowane przez rzeczywistość, legnie w gruzach, pojawia się okres fantazjowania na temat omnipotencji rodziców. Maluch wierzy wówczas, że są w stanie ochronić je przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Traktuje rodziców jak boskie istoty, demiurgów. Bogu ducha winny np. tata może się spotkać z pretensją: „Dlaczego nie ma słońca, skoro teraz mieliśmy wypróbować nowe, fantastyczne rolki?”. Dla dziecka jest oczywiste, że to kwestia dobrej woli wszechmocnego rodzica. Wiara w omnipotentną sprawczość dorosłych służy na tym etapie rozwoju do redukowania lęku przed groźnym światem. Mały człowiek przekonał się przecież przed chwilą, że sam nie jest wszechmocny, więc lepiej, żeby był nim ktoś, kto go kocha. Bo dziecko idealizuje rodzica czy rodziców.
Ten mechanizm zachowuje w pakiecie swoich kompetencji każdy z nas. Pielęgnujemy pozostałości dziecięcej potrzeby przypisywania szczególnej wartości i mocy ludziom, od których zależymy emocjonalnie. Niektórzy z nas zanim zaangażują się w związek, pragną poczuć tę szczególną wartość czy moc drugiej osoby, inaczej zależność staje się niebezpieczna.
Idealizacja jest zapewne elementem dojrzałej miłości, lecz niektórzy niesłusznie skupiają się tylko na niej. Lęk przed życiem zwalczają przekonaniem, że ich partner jest wszechmocny. Psychiczne zlanie się z drugą osobą daje im poczucie bezpieczeństwa i wolności. Efekty uboczne postawy podtrzymującej wiarę w ideał nietrudno przewidzieć. Wśród nich pojawi się zapewne problem z zaakceptowaniem własnych niedoskonałości, za to zjednoczenie się z ukochanym lub ukochaną może wydać się jedynym lekarstwem. Aż dojdzie do uzależnienia, nieumiejętności dalszego życia bez swojego „idola”. Jaki jest dalszy ciąg tej opowieści? Łatwy do przewidzenia.
Jak pozytyw ma brata w negatywie, a reszka w orle, tak idealizacja tworzy parę z dewaluacją. Najogólniej oznacza to tyle, że to, co uznaliśmy za idealne, lub ten, kogo obsadziliśmy w roli wzoru cnót wszelakich, spada z piedestału. Zwykle z hukiem. Prędzej czy później okazuje się bowiem, że partner nie jest tak omnipotentny jak myśleliśmy, nie daje poczucia bezpieczeństwa, nie otwiera przed nami świata... Idealizacja nieuchronnie prowadzi do rozczarowania, a im większe iluzje, tym silniejsza dewaluacja.
Związki oparte na gloryfikacji partnera kończą się zwykle rozstaniem. Czasem sporo ich musi się rozpaść, byśmy pojęli, że jeszcze żaden ideał nie stąpał po tej ziemi. Bycie obiektem „kultu”, wręcz boską istotą, jest dla wielu z nas kuszące. Niestety, potem nieuchronnie stajemy wobec nierealnych oczekiwań partnera. Jesteśmy stawiani na świeczniku tylko po to, żeby zostać z niego strąconymi przez naszego eksfanatyka. Przy czym rozmiar jego nienawiści i wściekłości jest równie olbrzymi co wcześniejszy zachwyt. Za nic nie przyzna się, że to on ma problem. Przyczynę widzi w swoim idolu, a teraz potworze, który doprowadził go do takiego stanu.
Jeśli nie wydostaniemy się z pułapki wiecznej idealizacji, to przez całe życie będzie wymieniać partnerów, przechodząc też przez te same, kolejne fazy: rozczarowania i dewaluacji. Kiedy ukochany (lub ukochana) nie okazuje się wcale ideałem, a tylko człowiekiem – cóż prostszego niż rzucić go i poszukać nowego obiektu? Ten mechanizm przekłada się zresztą na pozostałe sfery naszego życia. Wciąż pragniemy tego, co najlepsze – szkoły, uczelni, marki... Ustalamy hierarchię wszelkich aspektów rzeczywistości, od najbardziej do najmniej wartościowych, dążąc do tego, żeby otaczało nas jedynie to, co na szczycie listy.
Niemowlę do pewnego momentu nie posiada zdolności różnicowania: siebie od innych osób, swoich doświadczeń od cudzych. Stan jego umysłu jest mniej więcej taki: ja i świat to jedność. Dziecko w tym czasie nie wie na przykład, czy ból, który odczuwa, płynie z wewnątrz (wyrzynanie się zębów) czy jest spowodowany czynnikami zewnętrznymi (mokra pielucha). Wtedy rodzi się mechanizm projekcji, czyli odczytywania tego, co pochodzi z naszego wnętrza – jak cechy czy postawy zarówno negatywne, jak i pozytywne – jako sygnałów z zewnątrz. I tak dochodzi do zniekształcenia rzeczywistości.
W sferze relacji z partnerem niesie to różne zagrożenia. Po okresie idealizacji ukochany może stać się obiektem, na który zaczynamy przenosić cechy, jakich nie akceptujemy u siebie. Jeśli jest to skąpstwo, nagle widzimy, jak paskudnie jest skąpy. Jeśli nieczułość – błyskawicznie jawi się on nam jako zimny i zdystansowany. I zostawiamy go, szukając kogoś lepszego. Idealnego! Nie zauważamy, że tak naprawdę to my jesteśmy „niedoskonali”.
Okazuje się, że jakimś „magicznym” sposobem kolejny partner posiada te same cechy i prezentuje podobne co poprzednik postawy! Nie uznając ich w sobie, skazujemy się na frustrację i porażki dalszego poszukiwania, a związek wyrzucamy na śmietnik.
Tak samo często projektujemy na drugą osobę cechy pozytywne. Żywimy wtedy przekonanie, że ma ona coś, czego ja jestem pozbawiony! Jak to się dzieje?
U wielu osób, w odpowiedzi na doświadczenia z dzieciństwa, obniżeniu uległa ich samoocena a wzrósł podziw dla innych ludzi. Nie dostrzegają swojego potencjału. Ich życie obfituje więc w następujące po sobie cykle: najpierw oceniają innych zbyt wysoko, potem się z nimi porównują i pomniejszają swoje „ja”. Następnie poszukują kompensacji w wyidealizowanych obiektach, wskutek czego pojawia się poczucie niższości. Idealizacja może u różnych ludzi skupiać się na innych treściach: moralności, statusie, władzy, urodzie, mądrości, inteligencji... Przykładem jest żona, która przerzuciła na męża swoją potencję do zarabiania. Przecież on sobie świetnie z tym radzi, a ona nie byłaby w stanie sama się utrzymać i dlatego musi z nim być. Tym uzasadnia tkwienie w związku, nawet bardzo frustrującym.
Drogą do prawdziwej katastrofy jest przekonanie, że ktoś ma to, czego mi brak, a czego bezwzględnie potrzebuję do szczęścia. Jeśli wchodzę w relację, bo ta druga osoba ma służyć uszczęśliwianiu mnie, automatycznie oddaję część swojej siły, własnych możliwości i talentów, które na pewno mam, a których decyduję się z jakiegoś powodu nie odkrywać. Bez tego partnera czy partnerki jestem niejako od początku wybrakowany, niekompletny. To z kolei rodzi niezdrowe emocje, takie jak zazdrość, zawiść, gniew, podejrzliwość. Kiedy ludzie czują, że są na siebie skazani, pozbawiają się szansy na dokonanie wyboru swojego miejsca w życiu. Omija ich szansa na codzienne doświadczenie patrzenia na swojego partnera z przekonaniem: „jestem z tobą, bo tak chcę”. Zamiast tego pojawia się myśl: „muszę z tobą być, nie mam innego wyboru...”.
Ludzie spotykają się po to, żeby przestać siebie potrzebować. To być może najpiękniejszy cel wejścia w relację z drugim człowiekiem. Jeśli czegoś potrzebuję od partnera, to znak, że najpierw muszę znaleźć to u siebie. Bycie z nim może mi pomóc to sobie uświadomić i zabrać się za rozwój w owym „wybrakowanym” obszarze. Jeśli np. chcę, żebyś zarabiał pieniądze, to znaczy, że to, czego naprawdę potrzebuję, to nauczyć się zarabiać. Jeśli jesteś czuły i pragnę, byś dawał mi ciepło, to znaczy, że najbardziej na świecie potrzebuję odkryć źródło ciepła w sobie.