1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Co utraciliśmy, odchodząc od tradycji i obrzędów?

Tradycja powitania nowożeńców chlebem i solą ma zapewnić nowożeńcom dobrobyt, szczęście i wieczną miłość. (Fot. iStock)
Tradycja powitania nowożeńców chlebem i solą ma zapewnić nowożeńcom dobrobyt, szczęście i wieczną miłość. (Fot. iStock)
Jak ważne wartości możemy odzyskać dzięki tradycjom i obrzędom – mówi psychoterapeuta dr Tomasz Srebrnicki w rozmowie z Beatą Pawłowicz.

Czym są tradycje?
Tradycja odwołuje się do uświęconego wielopokoleniowym przekazem systemu zachowań, poglądów i wierzeń. Nie chodzi o to, żeby ślepo naśladować dawne rytuały, lecz odzyskać ich znacznie. Na przykład w dawnej Polsce zrękowiny poprzedzało spisywanie przedślubnej intercyzy. Gdy wszystko było już ustalone – i posag, i wiano – ręce narzeczonych związywano szarfą nad bochnem chleba i błogosławiono. Panna otrzymywała pierścionek, a kawaler sygnet. Zaręczyn nie można było zerwać bez ważnego powodu.

Czy do tego mamy wrócić? Do zrękowin i związywania szarfą rąk przyszłych małżonków?
Do implantowania wprost tego, co stare, służy Jarmark Dominikański. Jeśli mówimy o tradycji w ujęciu psychologicznym, to interesuje nas, co nam te zachowania dają, znaczenie, jakie im przypisywano. Po co przewiązywano ręce młodych nad bochnem chleba, błogosławiono, a potem wspólnie biesiadowano? Był to sygnał dla świata i dla pary: „teraz będziemy żyć razem”. Rytuał przejścia, wchodzenia do nowej rodziny, przekaz dla pary młodej: „Nie jesteście w życiu sami. Wyrażamy zgodę, byście razem z nami, w systemie naszych dwóch rodzin, dalej wspólnie żyli”. To naprawdę było pomocne i ważne. A dziś zamiast tych wszystkich znaczeń, on tylko wrzuca pierścionek do lodów, a ona jest zachwycona, bo ma być fajnie, a pierścionek w lodach jest fajny.

Ale żyjemy w innym świecie. Kobiety pracują, rodziny wielopokoleniowe zanikają!
A co mamy zamiast nich? Komunikujemy tylko rodzinie: „We wtorek o 11.15 biorę ślub. Nie spóźnijcie się, bo to potrwa 10 minut. Potem jedziemy do Maroka na miesiąc miodowy”. No i jak taki związek ma być trwały? Małżeństwo to instytucja, która wymaga nadania jej wyższej rangi. A pomagają w tym właśnie rytuały, ustalona kolejność zdarzeń. Mają wielką siłę, która zabezpiecza związek przed kryzysem. Dzięki nim wiadomo, do czego się odwołać, gdy zaczną się kłopoty. Do celu wyższego – bycia razem.

Ale bycie razem prowadziło przez wieki nade wszystko do nadużyć, zwłaszcza wobec kobiet.
Patologiczne rodziny zmuszają kobiety, by w imię źle pojętego dobra bliskich czy zasad religijnych pozwalały się krzywdzić. Ale to nie znaczy, że stawianie wysoko w swojej hierarchii wartości bycia razem jest złe. Myślę, że w idealnym modelu tradycyjnym, zakładającym miłość i dobrą wolę rodziców, wciąż warto się do niego odwoływać. Obecnie to siebie stawiamy na pierwszym miejscu. Wystarczy banalny kryzys i od razu widać, o co naprawdę obojgu małżonkom chodzi – żadne nie wykracza poza swój egoizm. Razem jest przecież czymś wyższym od „ja” i „ty”. Ale oni wolą myśleć, że sytuacja kryzysowa to sygnał, że ich uczucie się wypaliło. Więc mówią sobie „pa!” i przeskakują na inny kwiatek. To zaś nikomu, a już na pewno im samym, nie służy.

Tak? A monogamia seryjna? Ludzie żyją w dwu-, trzyletnich związkach i dobrze im z tym.
Naprawdę? Ile można mieć związków dwu-, trzyletnich? I czy na pewno obie strony się na to godzą? A może jedna z nich wychodzi z tej relacji poraniona? Każdy związek ma etapy i nie da się ich przeżyć w dwa lata. W związku uczymy się tolerancji, empatii, opieki nad dziećmi i partnerem, ale też nad sobą. A więc żyjąc w parze rozwijamy się społecznie, a to zupełnie inny typ rozwoju osobowości niż ten ukierunkowany wyłącznie na zaspokajanie swoich potrzeb. Ten ostatni jednak dominuje i dlatego co trzecia para rozwodzi się w ciągu pierwszych lat małżeństwa. Czy nie jest to efekt niefunkcjonalności tego, co zamiast tradycji proponuje związkom konsumpcyjna, narcystyczna kultura współczesna?

Czyli czego?
Choćby tego, by karierę zawodową, czyli pracę, traktować jak cel sam w sobie. No i mamy zastępy samotnych, rozwiedzionych pracoholików. W ujęciu tradycyjnym praca była tylko narzędziem, które miało służyć rodzinie i jej rozwojowi. Stawiając ją ponad bliskimi, zachowujemy się jak małpa z brzytwą. Nie mamy dzieci, bo mamy pracę. Nie mamy rodziny, bo mamy kontrakt na drugiej półkuli. Dzieci postrzegamy jako kolejny dowód sukcesu, są trochę jak duże lalki dla dorosłych, bo można im kupować superubranka i zabawki. Proszę mi wierzyć, ani razu nie słyszałem w swoim gabinecie: „po to wzięliśmy ślub, żeby mieć dzieci”. Słyszę tylko „ja” odmieniane przez różne przypadki: „ja chcę mieć syna” czy „mój zegar biologiczny tyka”. A z perspektywy dziecka to straszne mieć rodziców, którzy myślą tylko o sobie.

Czy powrót do tradycji ma polegać na rezygnacji z ambicji zawodowych?
Z tego, co dobre, nie musimy rezygnować. Wystarczy, byśmy zadali sobie proste pytanie: „po co to robię?”. Zbyt często działamy ślepo, bezrefleksyjnie, bo inni tak postępują. Przestańmy też być egoistyczni. Rzeczy, które służą tylko do zaspokajania swoich potrzeb, szybko tracą znaczenie. Mylimy narzędzie – wygodę, ładny wygląd... – z celem, poczuciem więzi ze światem, z innymi ludźmi, rozwojem wewnętrznym. Bo sensem życia nie może być wspinanie się po szczeblach kariery czy kupowanie, lecz poczucie pełni, bezpieczeństwa. Podobnie seks. Każda para, która żyje w długim związku, wie, że jest tylko dopełnieniem. Prześcieradło wywieszane po nocy poślubnej miało znacznie dlatego, że w większości kultur seks był początkiem małżeństwa. Zwieńczeniem jednego etapu i początkiem drugiego.

Zalecamy wstrzemięźliwość seksualną do ślubu?
Wystarczy, jeśli zastanowimy się, po co chcę się kochać z tą osobą? Czy widzę w niej kandydatkę na żonę? Czy tylko mnie podnieca? Jeśli myślę jedynie o przyjemności, to na niej się zapewne ta znajomość skończy. Jeżeli żyję z kimś tylko po to, żeby spełniać się seksualne albo zawodowo, to wtedy wspólnota nie istnieje. Nic mnie nie łączy z partnerem.

Może to wyraz ewolucji. Może wchodzimy nie w erę Wodnika, ale w erę singla?
Nie wierzę w singla, który nie szukałby drugiej osoby. Nie mamy wcale tak silnej potrzeby bycia autonomiczną jednostką, jak nam się wmawia. To sztuczna potrzeba, którą wykreowano, by służyła konsumpcji. Bo kupowanie to nic innego, jak próba zakorzenienia się w rzeczach zamiast w ludziach. Ma zastąpić poczucie bezpieczeństwa, jakie dawały więzi. A człowiek dla samorealizacji i rozwoju musi wchodzić w interakcje.

Czyli wybierzmy życie w stylu bohaterów Bollywood i błogosławieństwo całej rodziny, by z kimś zamieszkać?
Dziś mówi się: „Jeśli rodzina nie akceptuje twojego partnera, to olej rodzinę”. Ale tak naprawdę oszukujemy się, sądząc, że jesteśmy aż takimi indywidualistami. Taki model małżeństwa to bomba, która wcześniej czy później eksploduje. Znajdziemy się bowiem w nieustającym konflikcie pomiędzy lojalnością wobec rodziny i partnera. Utracimy poczucie bezpieczeństwa. Jeśli nie chcesz poznawać swojego partnera z rodzicami, zastanów się, dlaczego nie chcesz tego zrobić. Może nie widzisz siebie zakładającego rodzinę z tym mężczyzną czy z tą kobietą? Wyobrażasz sobie, że z nim czy z nią spędzisz starość, że cię nie opuści w chorobie?

Sami siebie nie podejrzewamy o zdolność do poświęceń, a więc może na innych też nie liczymy?
I oto kolejne źródło niepokoju i lęku współczesnego człowieka. Kiedyś mogliśmy liczyć na obie rodziny i to już po ceremonii zaręczyn. Zdarzało się, że jeśli narzeczony ginął, jego niedoszłą żonę traktowano jak wdowę po nim. Metodą zapobiegania ryzyku było dobieranie ludzi z rodzin o podobnym statusie, wykształceniu. Pomagało to zmniejszyć ilość konfliktów. Różnice w wykształceniu małżonków mogą pchać w górę, ale też stać się alibi dla porażek: „kłócimy się, bo pochodzę ze wsi!”. Są też sposobem na emocjonalny szantaż: „już mnie nie kochasz, bo nie mam dyplomu!”, albo skupienia na sobie uwagi partnera: „ja taka biedna”. Mają destrukcyjny wpływ, maskują realne problemy. Zresztą, nieraz nie dochodzi do ślubu, bo okazuje się, że jeden teść ma audi, a drugi nie ma wcale auta, że jedna teściowa to pani profesor, a druga gospodyni.

Przecież żyjemy w globalnej wiosce! Awans społeczny nie jest czymś codziennym?
Nie wierzę w mit Kopciuszka. Bohaterka tej bajki to ofiara przemocy w rodzinie. Książe nie jest jej wybrankiem, tylko kimś, kto ją uratował, a więc już zawsze będzie musiał się opiekować – zapominając o sobie. Ale ona i tak będzie wyczulona na to, że on za chwilę każe jej przebierać mak… Jestem przeciwnikiem mezaliansów, bo osoba, która wchodzi do rodziny, a ma gorsze karty, staje się albo jej maskotką, albo dzieckiem, które zaczyna się wychowywać. Bywa też jawnie odrzucona. Zauroczenie, fascynacja, zakochanie w końcu mijają i wtedy para musi znaleźć wspólną tożsamość, wspólne korzenie, a te tkwią zazwyczaj w środowisku, w którym wyrośliśmy.

Romeo i Julia to ofiary zakazanej miłości?
Nie chodzi o to, by czekać na pozwolenie rodziców. Ale pomyśleć, dlaczego kiedyś w tworzenie związku była zaangażowana większa ilość ludzi: swaci, świadkowie… Po to, by młodzi mogli skorzystać z doświadczenia starszych przy wyborze kogoś, kto będzie z nimi w zdrowiu i w chorobie. Teraz nie ma im nawet kto pomóc poradzić sobie z kryzysem. Para dwudziestolatków zamyka się w domu i próbuje sama to zrobić. Może warto zadać sobie pytanie: „Po co nam świadkowie i dlaczego wybraliśmy właśnie tych?”. Oni nie mają ładnie wyglądać na zdjęciu, tylko pomagać nam w sytuacjach kryzysowych, zamiast rodziców. Nam się wydaje, że po ślubie będzie zawsze fajnie. Ale czasem nie jest. Dla własnego dobra lepiej wcześniej zdać sobie z tego sprawę. Kiedyś sens wszystkiemu nadawała tradycja. Teraz jest trudniej. Musimy sami tego sensu poszukać i o niego zawalczyć.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze