„Jeżeli nie zaryzykujesz pokazania prawdziwej siebie – sobie samej i innym – to nie przekroczysz linii, za którą jest poczucie wartości i pewności siebie. Zostaniesz po tamtej stronie” – mówi psychoterapeutka Katarzyna Miller.
Zdarza ci się, że podchodzą do ciebie kobiety – na warsztatach, spotkaniach autorskich, a może i na ulicy – i mówią: „Pani Kasiu, chciałabym być tak pewna siebie jak pani. Jak pani to robi?”?
Zdarza mi się to, owszem. A jak ja to robię? Zabrzmi paradoksalnie, bo to nie tyle jest moja pewność siebie, ile moja zgoda na niepewność siebie. Na szczęście dotarło to do mnie już jakiś czas temu, bo już bardzo długo się rozwijam.
Kiedyś zrobiłam taki zabieg – niezwykle dla mnie trudny, ale też dlatego ogromnie ważny – że przed grupą osób, które nie miały dla mnie absolutnej akceptacji, przyznałam się, że jestem mała, słaba i że się boję. To był tak wielki krok i tak wielka zmiana w moim wnętrzu, że od tego momentu prawie w ogóle nie przejmuję się opinią innych.
Bo straszenie nas tym, co ktoś sobie o nas pomyśli, jest zabieraniem nam pewności siebie. Programuje nas na to, że zewnętrzna ocena jest najważniejsza. A one przecież bywają bardzo różne. Ci nas lubią, tamci znoszą, jeszcze inni nie znoszą wcale. Jedni się nami zachwycają, drudzy mówią: „A zabrać mi tu sprzed oczu tę babę!”. Polegać na cudzych opiniach o nas, to jak zdawać się na łaskę i niełaskę.
Nie można i chyba nie trzeba być lubianym przez wszystkich...
Jasne! Jeśli jesteś jakaś, to od czasu do czasu ktoś będzie miał do ciebie o to pretensje, bo mu to akurat nie będzie pasowało. Jeśli jesteś w miarę asertywna i w różnych sytuacjach odmówisz, to niektórzy się z tego ucieszą i będą cię szanować, a inni – przeklinać, bo chcieli sobie coś w ten sposób załatwić. Rozumiesz?
Rozumiem, rozumiem...
Kolejną ważną rzeczą było to, że w pewnym momencie pozwoliłam sobie na przeżycie niebywałej nawałnicy lęku, który był nie tylko mój, ale i mojej matki. Z tym lękiem w sobie chodziłam tak długo, że myślałam, że od tego umrę. Ale nie umarłam. I jak to przeżyłam, jak to uniosłam – bo wiedziałam, że ta nawałnica jest objawem mojego rozwoju – to było jasne, że przeszłam właśnie inicjację do życia bez lęku.
Od tej pory przekazuję ludziom: „Jeżeli nie zaryzykujesz pokazania prawdziwej siebie – sobie samej i innym – to nie przekroczysz tej linii, za którą jest poczucie wartości i pewności siebie. Zostaniesz po tamtej stronie”. Obserwuję to często na grupach terapeutycznych, które prowadzę. Nowa uczestniczka często najpierw bada: co można, czego nie można, za co tu chwalą, a za co ganią. Jest w niej taki koniunkturalizm, który oczywiście wyniosła z domu, bo przecież nie wymyśliła tego sama.
Zamiast być sobą, obserwujemy bacznie otoczenie i dopasowujemy się do niego.
Do tego nawykliśmy już w domu. Bo mama na przykład nie znosiła, gdy się płakało, a tata – kiedy się podnosiło głos. Albo odwrotnie. Dziecko, które nie jest buntownikiem – a wśród dziewczyn jest takich buntowniczek zdecydowanie mniej – się przystosowuje. To staje się jego niezbędną strategią. Kiedy więc wchodzi w nowe środowisko, na przykład taką grupę terapeutyczną, to najpierw się przygląda. No ale na grupie mamy przecież pracować nad prawdą, szczerością i rzeczywistym poznaniem siebie. Trzeba więc zrobić skok w przepaść. Dla wielu jest to groźne – boją się, że odkryją w sobie coś strasznego. A tak naprawdę wystarczy przeżyć to, co się w nas domaga przeżycia, co upchnęliśmy, bo nie można było tego pokazywać: bezradność małego dziecka; lęk o to, że mama umrze, bo jest chora; że rodzice wyrzucą z domu, bo tata powtarzał, że jeśli będę niegrzeczny, to odda mnie do domu dziecka...
Trzeba zamknąć oczy i skoczyć. Z jednej strony zrobić to w sposób spontaniczny, z drugiej – intencjonalny. Tak, wiem, to trudne połączenie. Muszę podjąć świadomą decyzję, że zachowam się nieświadomie. Czyli że puszczę swoje obrony i ujawnię się przed sobą i ludźmi. Na przykład będę wrzeszczeć albo kwilić jak małe dziecko. Albo wybuchnę złością na mojego tatusia, którą powstrzymywałam lat trzydzieści parę. I wtedy bardzo pomaga, że ktoś inny to zrobił przede mną. A może nawet parę osób. Bo okazuje się, że nie ja jedna mam taki żal, smutek czy taką wściekłość w sobie.
Na tym właśnie polega magia pracy w grupie. Poza tym tu wszyscy są skrzywdzeni, więc może ta moja krzywda nie musi być już taka straszna i taka ważna? Może mogę się z niej wyzwolić?
I znaleźć wewnętrzny spokój.
O właśnie, skoro pytasz o moją pewność siebie, to ona się wyraża poprzez spokój. Bierze się on głównie z doświadczenia. Już mi ludzie tyle różnych rzeczy narobili, ja im zresztą też… Paręnaście lub parędziesiąt razy mi coś nie wyszło... A to się zblamowałam, a to ktoś mnie zawstydził, a to zrugał… I żyję. Najważniejsze jest to, że nie daję za wygraną i się podnoszę. Jednocześnie, co znowu paradoksalne, czasem się poddaję. Kiedy mi przykro i źle, to mi przykro i źle. I nie mówię sobie wtedy: „Nic się nie stało”. Mówię: „Dałam dupy” albo: „To nie ja dałam dupy, tylko ktoś był niesprawiedliwy”. Potrafię się obronić i ochronić, ale też nie wymagam od siebie bycia doskonałą czy omnipotentną.
Wybaczmy sobie to, że jesteśmy ludźmi...
Polubmy to. Polub swoje grzechy, swoje błędy. Polub to, że się czasem rozjeżdżasz na swoich czterech nóżkach i walisz mordką w ziemię jak szczeniak. Pamiętam, jak wywaliłam się kiedyś na lodzie przy Alejach Jerozolimskich. Gruchnęłam jak długa na ziemię. Podchodzi do mnie jakiś pan, pyta, czy mi pomóc wstać, a ja na to: „Dziękuję, jeszcze sobie poleżę”. I poszedł sobie spokojnie dalej. No bo właściwie co takiego się stało? Może nawet ktoś znajomy jechał wtedy tramwajem i mnie widział – przynajmniej miał niezły ubaw. Trochę się potłukłam, ale poza tym... nic. Oczywiście ten mój upadek to taka metafora, którą kieruję do wszystkich dziewczyn bardzo przejmujących się tym, co im się przytrafia. „A bo tu się potknęłam, tam mi się podwinęło, a tu mi się pogniotło”... Po prostu bieda wewnętrzna pod tytułem „co bym zrobiła, to i tak się do mnie przyczepią”. Moja mama mi zresztą robiła to notorycznie, i też musiałam sobie z tym poradzić.
Świetnie sobie poradziłaś.
Dziękuję ci. Bo kiedy zdałam sobie sprawę, że od mojej mamy akceptacji nigdy nie dostanę – nigdy, trzeba sobie to jasno powiedzieć – to zrozumiałam, że muszę sobie na to sama zapracować. Być dla siebie dobra.
Bycie dobrą dla siebie – to jeden z fundamentów budowania pewności siebie. Tak uważają dwie amerykańskie dziennikarki – Katty Kay i Claire Shipman, które napisały książkę „Pewna siebie kobieta”. Tytuł jest właśnie taki, bo –jak pokazują badania – jest bardzo duża dysproporcja między pewnością siebie kobiet a mężczyzn. Autorki zwracają uwagę na to, co nam tej pewności siebie dodaje. Pierwsza rzecz to pieniądze. Przy czym nie do końca wiadomo, czy masz więcej pieniędzy, bo jesteś bardziej pewna siebie, czy jak masz pieniądze, to twoja pewność siebie od razu wzrasta...
Myślę, że to działa w dwie strony. Poza tym zawsze aktualne jest to, co powiedziała Virginia Woolf – że kobieta musi mieć własne pieniądze i własny pokój, a teraz: własne mieszkanie. Jeszcze fajnie je sobie urządzisz i wtedy cokolwiek się dzieje, jesteś u siebie. Nie jesteś od nikogo zależna i nic nie musisz.
Druga kwestia to wykształcenie, przy czym wystarczy, żebyś poszła na studia – nie musisz ich kończyć. Już samo to, że studiowałaś, podnosi pewność siebie. Trzecia rzecz to wiek. Według obserwacji autorek i badań dwóch współpracujących z nimi profesorów – Richarda Petty’ego i Kennetha DeMarree – pewność siebie wzrasta z wiekiem. U kobiet jest to skok wręcz ogromny. Ostatecznie wypłaszcza się w wieku 50 lat.
Ja miałam totalny przyrost poczucia pewności siebie w 35. roku życia. Poczułam, że zarabiam i że sama decyduję, na co wydaję pieniądze. Gdzie mieszkam i co robię. Nikogo nie potrzebuję i czy mamusia mi coś zostawi w spadku, czy nie, to i tak sobie poradzę. Ludzie mnie przeważnie lubią i szanują, więc radzę sobie zupełnie dobrze społecznie. W dodatku znalazłam zawód, który kocham.
To było fantastyczne uczucie. Tak jakby ktoś nożem odkroił niepewność i zwątpienie i powiedział: „Kasia, masz siebie”. A potem to już tylko szło coraz lepiej. A pięćdziesiątka przyniosła rzeczywiście nowy wzrost poczucia wartości i pewności. Oczywiście były też zapadki, bo one muszą być, jak się robią trudne sytuacje, ale kryzysy mnie właśnie uczyły, czego mam od siebie nie oczekiwać.
W książce „Pewna siebie kobieta” znajdujemy też przyczyny kobiecej niepewności. Wiele z nich wynika z wychowania – rodzinnego i społecznego – ale też z biologii. Przeszkadza w tym na przykład perfekcjonizm.
Jeszcze jak przeszkadza! Dlatego pierwszy tekst, jaki mówię w grupie, brzmi: „Dziewczyny, wy tu nie jesteście do poprawki”. Chodzi o to, by przestać siebie bez przerwy krytykować i od siebie wymagać, że jeszcze tylko to zrobię, to może będę wreszcie fajna albo coś udowodnię sobie, koleżankom, rodzicom... Kurde, żyjesz, jesteś i wystarczysz właśnie taka!
Druga przyczyna to ruminacje, czyli natrętne, powracające myśli.
Nazywam to, obśmiewając trochę, „głębokie życie wewnętrzne”... Niczym bohaterki romansów gotyckich dziewczyny usadowione na szczycie wieży patrzą z tęsknotą w dal i mówią: „Nigdy nie spotkam tego jedynego, chyba że przyjedzie na koniu i ten koń zakląska pod moją wieżą”. Takie dziewczyny przychodzą do mnie masami. Więc im mówię: „I ty tak będziesz tu siedziała i myślała? Może byś sobie trochę normalnie pożyła?”.
Trzeci powód to fakt, że programuje się nas na to, byśmy oceniały się poprzez wygląd zewnętrzny. Więc jak tam coś nie działa, to pewność siebie leci w dół. Ostatni powód to niedobór testosteronu – hormonu, który daje zamiłowanie do ryzyka. Za mało ryzykujemy, a tylko ryzykując, trenuje się pewność siebie i zaufanie we własne siły.
Zgadzam się z tymi wnioskami i jednocześnie widzę, że mnie jako dziewczynce bardzo pomogło to, że tata w sporym stopniu traktował mnie jak chłopaka. Wierzył w moją dzielność, bardzo doceniał mój rozum, traktował mnie po kumpelsku. Nauczył mnie bić się – w związku z tym, jeśli koledzy męczyli kotka, to ja męczyłam ich. A jednocześnie prowadzałam się z koleżankami, były lalki i sekreciki. Można powiedzieć, że poznałam spektrum obu płci. Łaziłam po płotach i drzewach i byłam dumna ze strupów na kolanach...
I nie słyszałaś: „Jak ty wyglądasz?! Coś ty zrobiła z tą sukienką?!”.
Jakie sukienki? Najpierw były dżinsy – i to jeszcze jako pierwsze na podwórku, więc był szacun. Dlatego bardzo bym chciała, żeby tatusiowie częściej dawali dziewczynkom poczucie mocy. Niestety, za mało mają wkładu we wzmacnianie swoich córek.
A wracając do wyglądu, to znam dziewczyny, które wiedzą, że się podobają, i to im bardzo podnosi pewność siebie.
No ale czy to nie jest jednak grząski grunt? Jak stracą urodę, pewność też pryśnie.
Ale one wcale nie muszą być bardzo piękne. Mają raczej coś w rodzaju wdzięku, uroku. Prawdopodobnie dlatego, że już od dziecka były akceptowane za to, jakie były. Dziewczyna, która się uśmiecha, która jest naturalna i pogodna, ma powodzenie, bo jest fajna. I pewna siebie.
Lubię taką radę: reaguj na swoje niepowodzenia i sukcesy tak, jakbyś zareagowała na porażki i wygrane swojej bardzo dobrej przyjaciółki.
Kochanej przyjaciółki, której w dodatku bardzo dobrze życzysz. Mów sobie więc: „Kochana, jesteś cudowna zawsze. Nie tylko w celofanie i z kokardką”. Nie na darmo w mojej książce „Nie bój się życia” jest rozdział pt. „Nie bój się rozmemłania”. A większość aż się wzdraga: „Rozmemłanie? Nigdy!”.
Ja bym jeszcze dodała: i nie bierz wszystkiego do siebie.
Tego akurat mogłybyśmy się nauczyć od mężczyzn. Zauważ, co faceci robią wewnątrz swoich grupek oraz w przyjaźni jeden na jeden. Oni sobie bez przerwy dokuczają. Wyśmiewają się z siebie, mówią: „Ej, stary, zabierz te krzywe nogi ze stołu”. No niech by tak powiedziała jedna dziewczynka do drugiej. A przecież mogłyby się trochę rozluźnić. Bo jeżeli mój kumpel, z którym spędzam całe dnie, mówi do mnie: „Ty stary idioto”, to ja wiem, że on to mówi z miłości i przestaję się tym w ogóle przejmować.
I jeszcze jedno: nie wyrzucajmy sobie, że dawno temu czegoś nie zrobiłyśmy. Gdybyśmy mogły, to zrobiłybyśmy. Widocznie nie mogłyśmy. Nie twórzmy scenariuszy jedynych do spełnienia – bo jeśli się nie spełnią, to nie ucieszymy się z tego, co przyjdzie, tylko będziemy się martwić, że nie ma tego, co sobie wymyśliłyśmy. W życiu trzeba być otwartym i elastycznym. Co nie znaczy, że mamy godzić się na wszystko. Ale wiele rzeczy trzeba sobie odpuścić. Zdecydowanie!
Katarzyna Miller: psycholożka, psychoterapeutka, pisarka, filozofka, poetka. Autorka wielu książek i poradników psychologicznych, m.in. „Instrukcja obsługi toksycznych ludzi” czy „Daj się pokochać, dziewczyno” (wydane przez Wydawnictwo Zwierciadło).