Za bardzo jesteśmy oddaleni od naszych dzieci. A jak już staramy się być z nimi w kontakcie, to zbyt dużo w tych relacjach teorii, a mniej „patrzenia” na nasze dzieciaki sercem… Potrzebujemy w domach, w rodzinach przyzwolenia na emocje, po obu stronach – mówi psychoterapeutka Magda Augustyniak.
Rodzice bardzo często obwiniają się, kiedy dziecko zachoruje na przykład na depresję czy wpadnie w inne emocjonalne tarapaty. Słusznie? Czy jesteśmy w stanie w stu procentach temu zapobiec?
Rodzice na pewno są w stanie wspierać swoje dziecko i wyłapywać niepokojące symptomy. Bardzo polecam, by działać, kiedy tylko zobaczymy pierwsze oznaki depresji. Często zdarza się, że my, psychoterapeuci, psychiatrzy, odbieramy telefony z błaganiem, by natychmiast przyjąć rodzinę na skraju załamania. Terapia potrzebna na już, najlepiej jeszcze dziś. A ja wtedy pytam, co się takiego dzieje i przede wszystkim – jak długo to się dzieje. Niestety realia są przerażające. Z miejscami u psychologów, psychiatrów dziecięcych i młodzieżowych jest bardzo krucho. Psychiatria dziecięca jest w opłakanym stanie. Więc odpowiadając bezpośrednio – rodzice wielu rzeczom nie mogą zapobiec, bo to nie jest przecież wyłącznie kwestia domu, wychowania. Znaczenie mają też szkoła, grupa rówieśnicza, która w przypadku nastolatka odgrywa kluczową rolę. Warto wspierać, czujnie obserwować, być przy dziecku. Uprawomocnić jego emocje. To jest bardzo ważne. Dziecku trzeba pozwolić przeżywać emocje, różne, a nie tylko wybrane. I trzeba robić to od samego początku. To jest budowanie ochronnego pancerza.
A z Pani obserwacji wynika, że rodzice mają z tym problem?
Osiemdziesiąt procent rodziców jest unieważniających… Oczywiście uprawomocnienie jest bardzo trudne. Co my, rodzice, najczęściej mówimy dziecku, kiedy idzie na przykład na szczepienie?
Mówimy, że nic nie boli…
No właśnie. Wiem, rodzic chce jak najlepiej, chce dodać otuchy, ale ukłucie boli. I jeżeli tak powiemy, to co ten mały człowiek ma zrobić ze swoimi odczuciem, uczuciami – boli mnie, ale mama mówi, że nie boli, więc co ja właściwie czuję? Inna sytuacja – kilkuletnie dziecko krzyczy w nocy: „Mamo, boję się, bo pod łóżkiem są potwory”. Co słyszy od rodzica? „Nie ma się czego bać”. I znowu pojawia się wątpliwość: to co ja właściwie czuję? Dzieci mówią czasem, że jest im smutno, a w odpowiedzi słyszą, że przecież wszystko mają, więc o smutku nie może być mowy itd. To właśnie unieważnianie. Najłatwiej przychodzi nam uprawomocnianie złości. Wiemy z książek, prasy, Internetu i telewizji, że jest coś takiego jak bunt dwulatka, bunt nastolatka, więc to „normalne”. Poza tym ze złością też najłatwiej jest nam, rodzicom, sobie poradzić. Złość nie jest dla nas tak bardzo zagrażająca. A jeśli dziecko mówi „smutno mi” w rodzicu budzi się poczucie winy, z którym nie jest nam łatwo sobie poradzić.
A przecież to poczucie winy nie zawsze jest uzasadnione.
Oczywiście, że tak. A nawet jeśli jest, to warto dopytać o powód i popracować nad tym, a nie „zabraniać” dziecku odczuwać smutek, mówiąc, że „przecież wszystko ma”. Naprawdę robimy to bardzo często, wręcz masowo. Warto uczciwie przyjrzeć się sobie pod tym kątem, bo unieważnianie uczuć ma swoje konsekwencje.
Odkłada się w dziecku, zbiera i czym skutkuje?
To jest tak, jakby odkręcić wodę w wężu ogrodowym i jednocześnie zatkać odpływ. W pewnym momencie ten wąż eksploduje. I tak dzieje się też z emocjami naszych dzieci. W pewnym momencie nie wytrzymują „naporu”. Poza tym takie działanie sprawia, że nastolatki nie potrafią nazywać uczuć, nie potrafią ich w sobie akceptować, co za tym idzie – wyrazić, a bez tego nie ma regulacji emocji. Stąd mamy potem samouszkodzenia, alkohol, narkotyki – to one stają się narzędziem do regulacji. I bywa, że jesteśmy o krok od tragedii.
Czym zatem zastąpić te błędne komunikaty?
„Rozumiem, że się boisz, chodź wejdziemy razem pod łóżko i sprawdzimy, czy są tam rzeczywiście potwory”; „Jest ci smutno, rozumiem, pewnie coś się wydarzyło, porozmawiamy o tym?”; „Szczepienie trochę cię zaboli, ale to będzie trwało tylko chwilkę. Jeśli chcesz, będę cię trzymać za rękę, albo cię przytulę” itd.
Powiedziała Pani, że bardzo ważne jest zauważenie pierwszych symptomów depresji u swojego nastolatka – jakie one są?
Chciałabym najpierw zwrócić się do rodziców, bo oni często, tak jak pani wspomniała, bardzo się obwiniają. Powiem tak: ciężko jest tu mówić o winie, bo winni jesteśmy wtedy, kiedy robimy coś specjalnie, z rozmysłem. A proszę mi znaleźć rodzica (oczywiście wyłączając rodziny patologiczne), który nie kocha swojego dziecka i nie chce dla niego jak najlepiej. Nie ma takich. Chcemy dla naszych dzieci wszystkiego, co najlepsze, ale czasem zwyczajnie nie potrafimy… Naprawdę niewielu rodziców wie, że powiedzenie do małego dziecka: „Nie ma się czego bać” może być brzemienne w skutki. Maluch przewraca się na podwórku i płacze, bo rozbił sobie kolano, a mama, chcąc dobrze, mówi: „Zobacz, leci samolot”. Rodzic chce po prostu odwrócić uwagę, nie zdaje sobie sprawy z tego, że szkodzi, szczególnie kiedy mamy do czynienia z wrażliwym dzieckiem. Bo warto jeszcze wspomnieć o tym, że my „jacyś” się rodzimy, mamy określone predyspozycje – jedni są mniej, inni bardziej wrażliwi. Mówię to wszystko po to, by obwinianie się przez rodziców zostawić z boku, intencje mamy zawsze dobre, brakuje nam umiejętności i wiedzy.
To wróćmy do pierwszych symptomów, czyli wiedzy właśnie. Czego nie przegapić?
Uczulam na wszystkie zmiany w zachowaniu nastolatka. Z każdej dziedziny. Kiedy dziecko zamyka się w sobie, traci zainteresowanie. Do tej pory było „iskierką”, a nagle się wycisza albo odwrotnie – było bardzo spokojne, a nagle dostało turbo napędu. Jeżeli przestaje nam opowiadać, co się u niego dzieje. Choć oczywiście w przypadku nastolatka to też proces naturalny, jednak alarmujące jest zamknięcie się „ponad miarę”. Dlatego warto znać i w jakimś sensie obserwować rówieśników, kolegów i koleżanki naszego dziecka, wtedy też łatwiej wychwycić coś niepokojącego. Patrzmy na ciała naszych dzieci, czy nie ma blizn po samouszkodzeniach. Sprawdzajmy, czy nie piją alkoholu, nie biorą narkotyków. Powąchajmy oddech, popatrzmy w oczy, ale też nie w sposób agresywny, nadmiarowy czy osaczający. Obserwujmy, czy nie pojawiają się zaburzenia snu, apetytu. Trzeba być bardzo uważnym, bo dzieci zakładają maski, potrafią ukrywać, że coś się dzieje. Rozmawiajmy i jeszcze raz rozmawiajmy. Nawet kiedy dziecko zamyka się w swoim pokoju, próbujmy się do niego „dobić”, nie dajmy się zbyć rzuconym w przelocie: „Nic się u mnie nie dzieje”. Nie zadawajmy pytań typu: „Co w szkole?”, „Jakie oceny dziś dostałaś/łeś?”. Pytajmy o relacje z rówieśnikami, co u przyjaciółek, u kolegów.
Wspomniała Pani o predyspozycjach, z którymi przychodzimy na świat. Czy są takie, które czynią nasze dzieci bardziej podatnymi na depresję. Czy tu nasza profilaktyka ma jakieś znaczenie?
Oczywiście, kiedy dziecko ma pewne predyspozycje, choćby jest właśnie bardzo wrażliwe, będzie nam trudniej je „zabezpieczyć”. Ale poważne problemy emocjonalne zawsze mają jakiś czynnik spustowy, możemy chronić, ale wydarzy się coś, co wywoła lawinę. To może być na przykład śmierć kogoś bliskiego, rozpad ważnej przyjaźni itd. To są momenty newralgiczne.
Jak się wtedy zachować?
Dać przeżyć ból, nie proponować od razu zakupów, kina, wyjazdu, nie odwracać uwagi od uczuć. Aktywizować małymi krokami. I modelować, czyli pokazać, że my też mamy emocje – kiedy nam, rodzicom, chce się płakać, mamy powód – płaczmy, nie chowajmy się ze łzami po kątach.
I znowu – chcemy chronić, żeby się nie martwiło…
A czego uczymy w ten sposób? Tłumienia emocji. Dziecko potem zrobi to samo, co my – ukryje się, nie pokaże, a w konsekwencji nie przeżyje.
Co przede wszystkim, najczęściej, leży u podłoża depresji u nastolatków? Co wynika z badań?
Depresja i zaburzenie osobowości typu borderline mają bardzo zbliżone objawy. Jeśli chodzi o ten drugi przypadek, jasno opisuje to teoria amerykańskiej psycholog Marsha M. Linehan. Według niej rodzimy się „jacyś” i mamy „jakiś” układ nerwowy. Ten układ w przypadku osoby z borderline spełnia trzy warunki: musi być wrażliwy – więcej widzę, więcej mnie dotyka; reaktywny – jak już coś zobaczę, to moje emocje poszybują w kosmos; wolno wracający do punktu wyjściowego – emocje bardzo wolno opadają, „zalegają” we mnie. Układ nerwowy takiej osoby jest non stop napięty, w gotowości. Na taki rodzaj układu nakładają się czynniki płynące z zewnątrz, ze społeczeństwa, czyli na przykład: unieważnienia, kłótnie w domu, rozwód rodziców. Z depresją jest podobnie – czynniki zewnętrzne plus podatność, duża wrażliwość.
Z którą się rodzimy, tu rodzic nic nie może „nabroić”.
Nabroić nie, ale właśnie może zapobiegać, czyli obserwować, przyglądać się i reagować odpowiednio wcześnie. Nie jest tak, że u każdego wrażliwego nastolatka rozwinie się depresja, nie u każdego z reaktywnym i wolno wracającym do punktu wyjścia układem nerwowym rozwinie się zaburzenie osobowości typu borderline. Potrzebne są jeszcze wspomniane czynniki zewnętrzne.
Czy wychowywanie się w domu rodziców malkontentów, w atmosferze ciągłego marudzenia, zrzędzenia i pesymizmu, może mieć wpływa na to, że dziecko „pójdzie” w kierunku depresji?
Bardzo wiele zależy od osobowości dziecka, ale powtórzę, że siłę ma także modelowanie. Jeśli wrażliwe dziecko obładujemy dodatkowymi zajęciami (czyli obciążymy jego układ nerwowy, mózg), a do tego będziemy powtarzać, że świat jest zły, ludzie niebezpieczni, niczego dobrego nie należy się spodziewać z zewnątrz, wszystko to beznadzieja itd., to z pewnością bliżej niż dalej będzie mu do depresji.
Jak rozpoznać, że nasze dziecko jest wrażliwe?
Zaproszeni do badania rodzice dzieci ze stwierdzonym wrażliwym układem nerwowym opowiadali, że ich dzieci od samego początku miały bardzo rozregulowany sen: pieluszka choćby tylko lekko wilgotna wywoływała płacz, każde, nawet najmniejsze wybicie z rutyny powodowało ogromny dyskomfort. Jako kilkulatki dzieci te bardzo wiele dostrzegały w emocjach innych ludzi, potrafiły wyczuwać i opisywać, na przykład że chłopiec w piaskownicy jest smutny. To są symptomy, które powinny dać rodzicom do myślenia, uświadomić, że mają wrażliwe dziecko. Wrażliwe, czyli takie, na które trzeba bardzo uważać, wzmóc czujność. Inna przesłanka to reaktywność. Można na przykład na próbę upuścić długopis na podłogę – będą takie dzieci, które wtedy podskoczą, i takie, które nie zwrócą na to uwagi.
Przy czym ważne zastrzeżenie: jesteśmy w stanie to wszystko zobaczyć, jeżeli w naszej rodzinie jest przyzwolenie na okazywanie emocji. W innym wypadku dziecko bardzo szybko, czyli już w wieku kilku lat, zacznie ukrywać swoją wrażliwość. A potem słyszymy w gabinetach: „Ona była zawsze taka uśmiechnięta”. No była, ale tylko na zewnątrz…
Czy z Pani doświadczenia zawodowego wynika, że nastolatków z depresją czy zaburzeniami emocjonalnymi jest coraz więcej?
Tak, dzieje się źle… Za bardzo jesteśmy oddaleni od naszych dzieci. A jak już staramy się być z nimi w kontakcie, to zbyt dużo w tych relacjach teorii, sprawdzania niemal z podręcznikiem w ręku występowania potencjalnych symptomów depresji, a mniej „patrzenia” na nasze dzieciaki sercem… Potrzebujemy w domach, w rodzinach przestrzeni, przyzwolenia na emocje – po obu stronach.