Kobieta wchodzi dziś do związku jak do restauracji, mówi: zamawiam to i to. A mężczyzna stara się jej to zaoferować, jakby był kelnerem. Tymczasem tym, czym powinien się przede wszystkim wykazać, jest zaangażowanie i własna propozycja – mówi psychoterapeuta Jacek Masłowski.
Co mężczyźni wnoszą dzisiaj do swoich związków z kobietami? Jaką wartość?
Bardzo chciałem o tym porozmawiać, gdy tylko ten temat wypłynął na męskich grupach spotkaniowych, które prowadzę. Intensywnie pojawiały się pytania o to, w jaki sposób mężczyźni mogą zadbać dzisiaj o swoją męskość. Na przykład kiedyś dbanie o męskość było jasno określone przez różnego rodzaju rytuały – chodziło o to, żeby zadbać o kondycję ekonomiczną czy status społeczny rodziny. A dziś? Dziś zadałbym prowokacyjne pytanie: po co w ogóle być mężczyzną?
Mężczyzna powinien dbać o swoją męskość, żeby mieć czym się wymieniać z kobietą w związku?
Chodzi o komplementarność, czyli uzupełnienie się. Moim zdaniem właśnie po to istnieje męskość. Ten temat dotyczy również współczesnego kryzysu binarności. Czyli tego, jaki jest sens w dzieleniu ludzi na kobiety i mężczyzn…
Staramy się widzieć w drugiej osobie człowieka, a nie kobietę lub mężczyznę. Z drugiej strony niektórzy terapeuci twierdzą, że zaczynamy się gubić w poszukiwaniu swojej tożsamości.
Im dłużej pracuję w zawodzie terapeuty, tym bardziej jestem zwolennikiem utożsamiania się ze swoją płcią, bardziej niż z człowieczeństwem. Oczywiście nie chciałbym, żebyśmy zapomnieli o byciu człowiekiem. Jednak zarówno męskość, jak i kobiecość mają coś do zaoferowania, pytanie tylko „co”, a nie „czy”. Zobacz, jak wiele kobiet nie mówi dzisiaj: „Stefan, fajnie, że jesteś”. Mówią raczej: „Stefan ruszyłbyś się, zrobiłbyś coś, czuję się tym wszystkim przeciążona, nic mi nie dajesz”, czyli: „niczym się ze mną nie wymieniasz”.
Powiedzmy więcej o tym, co oznacza ta komplementarność. Kobiety wnoszą dzisiaj do związków więcej, dlatego mężczyźni chcą im jakoś dotrzymać kroku?
Wcześniej komplementarność była zdefiniowana poprzez etosy. Czyli skoro jesteś kobietą, to za tym idzie cały szereg cech i zachowań; podobnie jeśli jesteś mężczyzną. Ale dziś to nie jest takie proste. Jednostką społeczną, w której ta komplementarność jest ważna, nie jest już grupa: rodzina wielopokoleniowa, plemię albo społeczność, a para – właśnie tu poszukujemy przestrzeni do samorealizacji. Relacja to ekwiwalentna wymiana. Taka, w której obie strony mają poczucie, że to, co dają, i to, co dostają, bilansuje się w związku. Czyli moje dbanie o ciebie równoważy się z twoim dbaniem o mnie.
Nie lubię pojęcia „równowaga” w kontekście związku, przecież nigdy nie dajemy sobie po równo. To zmienia się też w zależności od etapu związku, okresu w naszym życiu. Czy nie lepiej spojrzeć na to długofalowo?
No właśnie, słowo „równoważy” nie jest chyba najlepszym określeniem, bo nie da się tego w związku policzyć ani umówić się na to, że ty dajesz 50 i ja 50. Chodzi bardziej o nasze subiektywne odczuwanie.
A nie jest tak, że współcześni mężczyźni narzekają na to, że kobiety dają im mniej niż chcieliby dostać? Często słyszę od różnych mężczyzn, że nie czują się zaopiekowani w swoich związkach i chcieliby, żeby było jak dawniej.
Z perspektywy współczesnego mężczyzny, mieszkańca dużego miasta, bycie w stałym związku się nie opłaca. Dlatego że bilans, o którym mówimy, mu się nie równoważy. Pytanie, dlaczego w stałe związki wchodzą kobiety. Otóż ja widzę tu parę aspektów: chcą się czuć kochane, piękne, doceniane, nie chcą być samotne, chcą mieć poczucie, że dostają opiekę, zainteresowanie, pragną mieć rodzinę lub dzieci. Zaczyna się tworzenie takiej narracji, która robi z mężczyzn kolejny przedmiot do wypełnienia świata oczekiwań kobiety. Czyli ona ma jakiś cel, a on ma go zrealizować.
Kobiety są w ogóle bardziej świadome swoich potrzeb relacyjnych, potrafią je nazwać, a nawet głośno się domagać ich spełnienia. Mężczyźni – nie, i siłą rzeczy w relacji stają się przedmiotem, a nie podmiotem. Kimś, kto jest zapraszany do wizji kobiety. Ale żeby było weselej, kobietom się to nie podoba, one wcale nie chcą, żeby ciągle spełniać ich oczekiwania. W pewnym momencie zaczynają mieć kiepskie zdanie o takim mężczyźnie. Dlatego podkreślam raz jeszcze: odpowiedzialność za ten stan nie leży po stronie kobiet. Po prostu mężczyźni powinni przestać realizować swoją męskość jedynie według wizji kobiet.
Podasz jakiś przykład?
Mężczyzna w okolicach trzydziestki, z wykształcenia lekarz, bardzo niskiego wzrostu. W tej chwili ma za sobą trzy próby samobójcze. Dlaczego? Bo próbuje oceniać siebie jako mężczyznę poprzez to, w jaki sposób reagują na niego kobiety. Mało tego, nie kobiety w ogóle, tylko te, które sam uznał za atrakcyjne. Chce dopasować się do ich wyobrażeń, nie dając żadnej propozycji od siebie.
W jaki sposób to zmienić? Jak stworzyć własną propozycję?
Współczesny mężczyzna powinien przede wszystkim wnieść do związku autonomiczną wartość. Wykazać się zaangażowaniem. I to zaangażowaniem w samego siebie. Tymczasem faceci siedzą z boku i tylko się przyglądają, coraz bardziej wycofując się z tego świata.
Kobieta wchodzi dziś do związku jak do restauracji, mówi: „zamawiam to i to”. A mężczyzna stara się jej to zaoferować, jakby był kelnerem. Komplementarność musi wynikać z czegoś innego – spotykasz mężczyznę, który jest wyraźnie inny od ciebie, ma swój świat, do którego cię zaprasza, ma swoje zasoby, cechy, osobowość, sposób bycia. A wspólne macie wartości.
Myślę, że bardzo dobrze puentuje to pewna historia, która wydarzyła się się po jednych z warsztatów. Mężczyźni poszli coś zjeść i zaczęli dyskusję: „Wiecie co? Faktycznie jest tak, że my sami prosimy się o to, żeby kobiety nas kastrowały. Panowie, czas najwyższy, żebyśmy wzięli za siebie odpowiedzialność!”. To jest właśnie zaangażowanie, o którym mówiłem – wzięcie odpowiedzialności za samego siebie, za to, żeby siebie poznać, wyznaczyć swoje granice i wyrobić własne zdanie.
Dlaczego to tak ważne?
Mężczyzna, który bierze za siebie odpowiedzialność, staje się tym samym autonomiczny. Uważam, że mamy dzisiaj całą masę niezależnych kobiet, a do tego całą masę zależnych mężczyzn – zależnych od partnerek czy matek. A taki mężczyzna nie ma autonomii: nie wie, kim jest, po co jest, co może, a czego nie, na co chciałby się umówić, a na co nie. To wszystko sprawia, że jego męskość nie jest wyraźna ani widoczna. I nie mówimy tu nawet o męskości, która się składa z konkretnego zestawu cech, tylko o męskości, która staje się komplementarna do kobiecości tej konkretnej kobiety w tym konkretnym związku.
A jak odróżnić tę dobrą i złą autonomię? Istnieją przecież mężczyźni, którzy stwierdzają: „nie potrzebujemy kobiet, będziemy od nich niezależni, sami sobie poradzimy ze wszystkim, a kobiety mamy w nosie”.
Zdrowa autonomia to dokładnie to, co powiedziałaś, tylko bez „mamy kobiety w nosie”. Faktycznie chodzi o to, żeby mężczyzna nie potrzebował kobiety, tylko potrafił funkcjonować w pojedynkę. Nie musiał być nieustannie serwisowany przez kobietę ani nie potrzebował jej opinii w każdej sprawie. Jeżeli potrafi zrobić wszystko sam, dopiero wtedy staje się partnerem. Ale nie dlatego, że ma tę kobietę w nosie, tylko że zna siebie i wnosi siebie do relacji. Jeśli ty masz wizję A, ja wizję B, to ćwiczymy umiejętność komunikowania się. A nie tak jak jest dzisiaj, że tylko kobieta ma wizję, a mężczyzna mówi: „no dobra”. To jest reagowanie, a nie wnoszenie do związku wartości dodanej. Spotykam się z tym, że wiele kobiet narzeka dzisiaj na proste rzeczy, mówią: „zaprosił mnie na randkę, więc zapytałam go, gdzie pójdziemy, a on na to: a gdzie byś chciała?”. To są banały, ale dobrze pokazują, że mężczyźni są dzisiaj reaktywni wobec świata kobiet.
Zastanawiam się, po co właściwie zachęcać mężczyzn, żeby dbali o swoją męskość i o siebie, skoro żyjemy w egocentrycznych czasach, w których każdy dba o siebie, ale nie potrafi zadbać o drugą osobę czy związek.
Tu się z tobą nie zgodzę, jest wręcz przeciwnie. Mamy dzisiaj plagę osób, które kompletnie nie potrafią o siebie zadbać. Tylko idą z roszczeniem do świata, mówiąc: „ej, świecie, zadbaj o mnie”. To tak jakbym wszedł do domu i powiedział do żony: „podaj mi kolację”. To jest delegowanie odpowiedzialności na świat i innych za to, żeby moje potrzeby były zaspokojone. W ten sposób dba o siebie wielu z nas. Tymczasem chodzi o to, że przychodzę do domu i sam robię sobie kolację.
Jak dojść do tej dobrej autonomii?
Najpierw trzeba porzucić swoje mechanizmy obronne, które uniemożliwiają nam poznanie siebie. Najczęściej pracuję z mężczyznami, którzy już zajrzeli w siebie przez szczelinę pancerza i dostrzegli, że są tam jakieś żywe części. A nie tylko części martwe, których tak dużo u współczesnych mężczyzn. Inaczej nie da się wejść z mężczyzną w bliższy kontakt, bo nieustannie odbijasz się od pancerza. „ Jak się masz? – Normalnie”. „Co u ciebie? – No spoko”. Jak automat pracujący na algorytmach. Mężczyzna, który zajrzał w siebie, zyskuje dostęp do mapy, którą są emocje. W terapii albo na grupach warsztatowych zauważa, że to otwiera go na życie, które staje się głębsze, zyskuje sens, ma coraz więcej wymiarów, a jego relacje z innymi mają się lepiej. Okazuje się, że wychodzi z różnych nałogów czy kompulsywnych zachowań właśnie dlatego, że zaczyna być w pełni obecny i żywy.
Tacy mężczyźni stają się dla innych mężczyzn „ambasadorami zmiany”. W męskim świecie przykład innych, tego, co przeszli i jak to zrobili, jest bardzo ważny. Tacy faceci pokazują swoją postawą: „słuchaj, otworzyłem się i zobacz, teraz się tobą interesuję, a nie z tobą rywalizuję, nie chcę z tobą gadać tylko o laskach, samochodach i pieniądzach, chcę porozmawiać o tym, co naprawdę dzieje się w tobie”.
Jeśli w mężczyźnie zajdzie taka zmiana, dla jego partnerki może być to na początku trudne. Bo on jeszcze nie umie się z tą swoją zmianą obchodzić.
Rzeczywiście bywa tak, że ten sam facet, który do tej pory trzymał się z boku i akceptował wszystko dla świętego spokoju, nagle staje się „nadaktywny” w stawianiu na swoim. Dla kobiet to bywa niezwykle irytujące. Ale to naturalny proces, który działa na zasadzie wahadła. W ten sposób mężczyzna kompensuje sobie to zamknięcie na siebie, które trwało latami.
Nie chodzi o to, żeby mężczyzna, który odkrywa swoją autonomię, wracał później do domu i decydował o każdym szczególe, jak wymiana naczyń w kuchni, bo on jednak woli zielone. A wielu mężczyzn idzie w tę stronę. Dlatego nie można być w tej zmianie samotnym. To trzeba zrobić w kontakcie z męskimi grupami – w dodatku z tymi, których uczestnicy nie są już w tej fazie odreagowania, tylko mają pozycję stabilizującą. A stabilizacja to kolejny element odpowiedzi na pytanie: po co nam dzisiaj mężczyźni?
To znaczy?
Mężczyźni są nam potrzebni po to, żeby być stabilizatorami i buforować różne nadmiarowo emocjonalne sytuacje w życiu. Australijski psycholog i pisarz Steve Biddulph powiedział kiedyś: „jeśli jesteś dojrzałym mężczyzną i masz do podjęcia ważną decyzję, to nie możesz się kierować czymś tak ulotnym jak emocje”. To kwintesencja pracy, którą mają do wykonania współcześni mężczyźni.
Wytłumacz, co masz na myśli, nie chcemy przecież powtarzać szkodliwego stereotypu: „ta zła, emocjonalna kobieta” i „dobry, racjonalny mężczyzna”...
Nie mówię teraz wcale o tym, żeby mężczyźni byli pozbawieni emocji, jak za starych dobrych czasów. Ani o tym, że kobiety są histeryczkami, a mężczyźni to największa skała i opoka. Chodzi mi o dojrzałość emocjonalną. To jest wartość, której moim zdaniem wielu mężczyzn jest pozbawionych. W przeciwieństwie do kobiet. One dziś w znakomitej większości są o wiele bardziej stabilne emocjonalnie, osadzone w sobie i twardo stąpające po ziemi. No i są wkurzone na facetów, którzy nie są dla nich wsparciem, tylko obciążeniem. Ja je rozumiem.
Myślę też, że poczucie bezpieczeństwa w pojedynkę jest dzisiaj coraz trudniejsze do zrealizowania. Zachorujesz, przestaniesz pracować i nie spłacisz kredytu. We dwójkę jest trochę łatwiej, ale musimy być faktycznie we dwójkę, a nie w jeden i pół. Jeśli druga strona ma gorszy czas, to ja ogarniam świat zewnętrzny i czekam, może za pół roku, rok będzie lepiej. Wnoszę do związku poczucie bezpieczeństwa. To jest właśnie komplementarność, a jeżeli jestem niezależny, to nie mam problemu z tym, żeby w pewnym momencie z czegoś zrezygnować. Bo wiem, że dam radę.
No i wracamy do nierównowagi w związku i poczucia, że dajemy więcej.
Wielu z nas ma takie okresy, i ja też takich doświadczam, że jeśli miałbyś położyć na wadze to, ile aktualnie czujesz, że wnosisz do związku, a ile masz poczucie, że dostajesz – to się to nie bilansuje. Dlatego trzeba popatrzeć na to inaczej. A świat przyzwyczaja nas do myślenia w kategoriach szybkiego zwrotu z inwestycji. W związku czy jakiejkolwiek relacji to się nie sprawdza. Tu bilans – o ile można tak powiedzieć – rozstrzyga się dopiero w długiej perspektywie. Dlatego niekiedy warto uświadomić sobie, że teraz jest czas mojego inwestowania i nie mam wcale pewności, że będę miał oczekiwany zwrot. I to jest właśnie ryzyko, które warto podjąć. Palisz za sobą mosty, ale przecież umiesz pływać.
Jacek Masłowski, filozof, coach, psychoterapeuta w Instytucie Psychoterapii Masculinum, współtwórca i prezes Fundacji Masculinum, współautor książek.