1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Miłość – stan spokojnego serca

Głęboka, prawdziwa miłość wymyka się teoriom, uogólnieniom, jest poza słowami. (Fot. iStock)
Głęboka, prawdziwa miłość wymyka się teoriom, uogólnieniom, jest poza słowami. (Fot. iStock)
Miłość to zjawisko z kategorii cudów. Bo żeby zaistniała, wśród morza ludzi musi spotkać się akurat tych dwoje, w dodatku w odpowiednim miejscu i w odpowiednim momencie życia.

Gdybyśmy zapytali – gdziekolwiek, kogokolwiek – o najpiękniejsze z uczuć, odpowiedź byłaby jedna: miłość. Ale już na pytanie, czym jest tak naprawdę, w realu, owo uczucie, strasznie trudno nam odpowiedzieć. Potwierdzają to wyniki naszej ankiety. O zdefiniowanie tego uczucia poprosiliśmy ponad 70 osób. Większość miała z tym duży problem. We wszystkich odpowiedziach powtarzało się, że miłość to stan – taki trochę psychiczny, trochę fizyczny, trochę emocjonalny – który coś w człowieku uwalnia. Że w kontakcie z ukochanym pojawiają się w nas nowe jakości, nowe siły, które w innych sytuacjach nie powstają. W sumie nic konkretnego, ale trudno o konkrety, gdy mowa o tak wyjątkowym stanie.

„Kiedy cię bowiem ujrzę choć na moment, głos mi zamiera, język kamienieje, a przez całe ciało spływa niewidzialny ogień i gorzeje skóra”. Tak pisała dwa tysiące lat temu grecka poetka Safona. I od tego czasu nic a nic się nie zmieniło. Przeżywamy te same euforie, udręki. Bezsenne noce i niespokojne dni. Te same zachodzą w nas procesy chemiczne i psychiczne: dopamina zalewa mózg, świat staje na głowie.

Dlaczego ona, dlaczego on

Jan, lat 46, lekarz, ojciec trojga dzieci: – Kiedy spotkałem Anię, czułem silną, niewytłumaczalną, wręcz obezwładniającą siłę, wobec której stałem się bezradny. Na próżno dyskutowałem z samym sobą, że nie mogę poddawać się temu uczuciu (byłem wtedy w innym związku). Zdawałem sobie sprawę, że mamy małe szanse na wspólne życie, ale myśl o Ani stała się obsesją. W końcu się poddałem. Nie miałem zresztą innego wyjścia, bo miłość to irracjonalna, niezależna od naszej woli potęga, której nie da się pohamować ani okiełznać. I na szczęście, bo dopiero teraz, w trzecim małżeństwie, właśnie z Anią, jestem szczęśliwy.

Dlaczego Jan zakochał się akurat w Annie? „Serce ma racje, których nie ma rozum” – pisał Pascal. Naukowcy znaleźli bardziej racjonalnie wytłumaczenia. Na przykład działanie feromonów, czyli substancji chemicznych służących do wabienia płci przeciwnej, lub szerzej – wpływ zapachu, który wywołuje u partnera silne reakcje fizjologiczne i psychiczne. A wszystko dlatego, że w naszej czaszce znajduje się około 5 milionów neuronów węchowych przenoszących zapachowe sygnały do układu limbicznego odpowiedzialnego między innymi za uczucia ekstazy i rozkoszy.

Seksuolog John Money udowadnia natomiast, że za zakochanie odpowiedzialna jest „mapa miłości”, czyli pewien wzorzec tego uczucia ukształtowany już w dzieciństwie. Według niego o tym, co i kto pociąga nas w dorosłości, decydują zaobserwowane we wczesnych latach życia relacje międzypłciowe.

Z kolei psycholog David Buss przekonuje, że partnerów wybieramy według klucza reprodukcyjnego, czyli kobiety szukają zdrowych, silnych, bogatych mężczyzn, a ci z kolei kobiet z dużym biustem i szerokimi biodrami. Buss przeprowadził badania wśród 37 grup narodowościowych w 33 krajach. I wszędzie mężczyźni preferowali młode i urodziwe kobiety, czyli świetne reproduktorki, natomiast kobiety największą wagę przywiązywały do zamożności partnera, co Buss tłumaczy ich troską o zapewnienie przyszłemu potomstwu poczucia bezpieczeństwa. Jego konkluzja brzmi – bierzemy ślub nie z myślą o sobie nawzajem, ale o naszych potomkach.

Miłość przechodzi różne fazy, o czym psycholog Bogdan Wojciszke, badacz między innymi związków uczuciowych, pisze w książce „Psychologia miłości: intymność, namiętność, zaangażowanie”. Pierwsza faza – stan zakochania – zdominowana jest przez pragnienie bycia blisko partnera, przez potrzebę namiętności, seksu. Targają nami wtedy silne emocje, i te pozytywne i te negatywne, zmienia się chemia mózgu. Romantyczne początki to najpiękniejsza faza uczucia z wszystkimi jego atrybutami: wysoką namiętnością, intymnością, wzajemnym zachwytem, dużym stopniem zażyłości, kiedy nie ma wstydu, a jest tylko zespolenie, poczucie jedności.

Zakochana potrzeba

Ten stan nie trwa jednak wiecznie. O tym, w co się przerodzi, decydujące znaczenie ma odpowiedź na pytanie: które moje „ja” się zakochuje? Bo może zakochać się „ja” powinnościowe, czyli takie, które podszeptuje: „Muszę mieć męża, dzieci, rodzinę, najwyższy czas, abym wyszła za mąż, więc on jest dobrym obiektem”. Może też zakochać się „ja” idealne, czyli takie, które jest przekonane o naszej wyimaginowanej wielkości, w związku z czym domagamy się od drugiej osoby, żeby kochała nas właśnie z tego powodu. Bywa, że zakochuje się potrzeba fizyczna i na przykład obsesyjnie pożądam wysokonogiej blondynki. Albo do głosu dochodzi potrzeba emocjonalna i szukam w partnerze kogoś, kto dba o moje samopoczucie. Może zakochać się też potrzeba społeczna i wtedy wybieram kobietę o pewnej randze zawodowej, żeby nie przynosiła mi wstydu. Albo potrzeba przynależności, która domaga się bycia czyjąś własnością.

Może jednak zakochać się „ja” realne, czyli takie, które doskonale wie, jaka jestem, które zna moje wady i zalety i dopuszcza, że mój partner także ma słabe strony.

I przede wszystkim od rodzaju zakochanego „ja” zależy to, w jakim kierunku rozwinie się miłość. Jeżeli górę bierze poczucie powinności, to gdy pierwszy czar zauroczenia pryska, pozostaje zawód, że nasze oczekiwania nie są spełnione: on miał być dobrym ojcem, wspaniałym mężem, który zapewni nam dobrobyt, a nie jest! Czasem „ja” powinnościowe nakręcają rodzice, nawet dzisiaj zdarza się, że to oni wybierają „odpowiednich” partnerów swoim dzieciom. Na ogół takie wybory źle się kończą – dzieci się rozwodzą, ale żeby mogły w końcu dobrze wybrać, powinny w jakimś sensie rozstać się też z rodzicami.

Gdy do głosu dochodzi „ja” idealne, w miłosnej relacji zaczyna się gra: udaję osobę, którą nie jestem, a więc swoim zachowaniem ciągle podkreślam: jestem idealna, piękna, nie piję, nie palę, nie robię pewnych rzeczy w seksie, jestem zamknięta w ramie, patrz i podziwiaj. A potem ten sztucznie stworzony ideał sięga bruku. Bo wcześniej czy później, w trakcie wspólnego życia, szydło musi wyjść z worka. I wtedy okazuje się, że nie jestem taka, jaką się malowałam. Co więcej – okazuje się, że mój partner też ideałem nie jest, choć wmawiałam i sobie, i jemu, że być powinien. A skoro on jest jakiś nie taki i ja też się nie sprawdziłam, to znaczy, że cały świat też jest do niczego. I tak rodzi się depresja, poczucie zniechęcenia do życia w ogóle.

Gdy natomiast spotyka się „ja” realne z „ja” realnym, czyli dwoje ludzi takich, jakimi są, którzy w dodatku zanurzeni są w tu i teraz – nie ma powodu do rozczarowań.

Jan odkrył tę prawdę dopiero w trzecim związku:

– W dwóch poprzednich małżeństwach żyłem przyszłością, planami, tym, co będzie, co być powinno. Zmieniały się imiona kobiet, ale wzorzec uczucia pozostawał ten sam. Dopiero kiedy poznałem Anię, stało się coś niesamowitego, choć wygląda to na pewien paradoks – moje serce uspokoiło się, podczas gdy miłość kojarzona jest z czymś euforycznym. Ania ma w sobie coś takiego, że z nią się po prostu jest. Nie projektuje przyszłości, nie grzebie się w przeszłości, tylko pokazuje mi codziennie, jaki piękny jest świat. Jest pogodna, spokojna, a ja uspokajam się razem z nią. I dla mnie ten stan spokojnego serca to miłość właśnie, choć trudno go osiągnąć, bo całe otoczenie wręcz wpycha nas w oczekiwania, projekcje, granie ról, powtarza: „Jesteś szefem, fachowcem, więc powinieneś to albo tamto”. We mnie też uruchamia się podobny mechanizm. Ale przychodzi Ania, uśmiecha się, mówi: „Zobacz, jaki piękny dzień” i sprowadza mnie tym do pionu. Największy trud w obecnym małżeństwie polega na tym, żeby utrzymać ten stan bycia ze sobą, bez mówienia o tym, co było i co będzie. Oboje czujemy, że kiedy naprawdę jesteśmy tu i teraz, buduje się między nami najwięcej prawdziwej bliskości, bez udawania, oszukiwania, grania.

Zawsze mamy wybór

Głęboka, prawdziwa miłość wymyka się teoriom, uogólnieniom, jest poza słowami. Chyba że posłużymy się tymi z „Hymnu o miłości” świętego Pawła: „Miłość jest cierpliwa, uprzejma, wszystko znosi, wszystko przetrzyma, nie zazdrości, nie przechwala się, nie unosi się pychą, gniewem, nie szuka swego, nie pamięta złego, nie cieszy się z nieprawości, nigdy nie ustaje”. Ale to ideał – miłość ewangeliczna, duchowa, bezwarunkowa, niezmienna. Możliwa do spełnienia chyba tylko przez ludzi prawdziwie oświeconych, podłączonych do boskiej mocy.

My, zwykli śmiertelnicy, kochamy niedoskonale. Po fazie zakochania i etapie, który profesor Wojcieszke nazwał związkiem komplementarnym, przychodzi moment, kiedy opadają emocje, zmniejsza się namiętność. Co wtedy? Mamy wybór: budujemy związek przyjacielski – oparty na zaufaniu, wzajemnym szacunku, akceptacji – albo związek pusty, w którym nie ma intymności, chęci dzielenia się sobą, potrzeby bliskości, rozmowy, wzajemnego zrozumienia, szacunku, zaufania. W pustym związku miłość umiera, pozostaje tylko przywiązanie. Ludzie są razem, bo „ja” powinnościowe mówi: „Musisz trwać w tym małżeństwie, bo jesteś dobrą matką, bo co by ludzie powiedzieli”. Ta część „ja” zaprząta całą naszą uwagę, dlatego „ja” realne nie może się przebić i wykrzyczeć: „Zasłaniasz się dziećmi, ale one widzą, jak się męczysz, i też cierpią, że rodzice się nie kochają”.

Mira, lat 72, od czterdziestu dwóch lat z jednym mężczyzną:

– Wiem, co to jest grawitacja, bo czuję ją w naszym małżeństwie. Przez całe życie się przyciągamy – nawet jak jedno z nas na moment się oddali, to – nie wiadomo dlaczego – drugie zawsze go odnajdzie. Poznaliśmy się, gdy mąż był żonaty z inną kobietą, z którą miał dwoje dzieci. Miłość spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Robiłam wszystko, żeby zapomnieć, żeby nie rozbijać rodziny, żeby uciec, ale nie wyszłam za mąż. Jaś próbował utrzymać małżeństwo, być w porządku. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, aż w końcu, po 10 latach szarpaniny, postanowiliśmy być razem. Przestaliśmy się oszukiwać, bo nikt przecież nie był szczęśliwy: ani ja, ani Jaś, ani jego żona. Wyprowadziliśmy się z miasteczka, zmieniliśmy pracę, wybudowaliśmy dom i zaczęliśmy wszystko od nowa. Moje życie przedtem wyglądało jak ciemna noc, poruszałam się po omacku, tułałam się. Od kiedy jesteśmy razem, życie stało się jasne jak dzień.

Dlaczego ludzie w związkach tak często się mijają? Bo przestali siebie słyszeć. Ona mówi, on mówi, postępują według ustalonego kodu, ale nic ich nie łączy, nawet wzrokiem się nie spotykają, tworzą tylko pewien układ rodzinny, społeczny, nic więcej. Czasem drogi dwojga ludzi rozchodzą się, bo jedno rozwija się, a drugie stoi w miejscu. Ona uczy się języków, studiuje drugi kierunek, a on zatrzymał się na etapie matury. Dla niej ważne jest teraz co innego niż 5 lat temu, kiedy się poznali. On rozpacza, że cały czas kocha tamtą dziewczynę, a ona się broni, że już nią nie jest. Ludzie się mijają także dlatego, że przestali sobie imponować, inspirować się nawzajem. Bo nie przyjmują do wiadomości, że związek ewoluuje, że oni sami też już są w innym miejscu. Bo – i to zdarza się bardzo często – tak naprawdę nigdy się nie kochali, tylko zawarli kontrakt. Nic dziwnego, że w którymś momencie taki związek musi się zawalić. Bez miłości nie da się go utrzymać.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze