1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Wychowanie bez adoracji. „Wyręczając dziecko we wszystkim, robimy mu krzywdę” – ostrzega Ewa Woydyłło-Osiatyńska

Obowiązkiem rodziców jest przygotowanie dziecka do samodzielnego życia. (Fot. iStock)
Obowiązkiem rodziców jest przygotowanie dziecka do samodzielnego życia. (Fot. iStock)
To nieprawda, że w domu, w którym rodzic angażuje się bez reszty, rozwiązując wszystkie problemy swoich dzieci, nie dzieje się krzywda. Jak tłumaczy psychoterapeutka Ewa Woydyłło-Osiatyńska, w ten sposób podkopujemy pewność siebie córki czy syna, pokazując, że bez nas sobie nie poradzą. Co czyni ich życiowymi przegranymi i… naszymi zakładnikami.

Można powiedzieć, że to zupełnie normalne, kiedy rodzice pomagają dorosłym dzieciom. Jednak są sytuacje, gdy ta pomoc jest, mówiąc oględnie, nadmiarowa… Czy jest jakaś granica „zdrowego” wsparcia dorosłej córki czy dorosłego syna?
Przede wszystkim warto powiedzieć na wstępie, że podstawowym zadaniem – a wręcz obowiązkiem – rodziców jest przygotowanie dziecka do samodzielnego życia. I to zawsze powinno być na pierwszym planie. Ten proces zaczyna się od samego początku, chodzi o drobiazgi. Już kilkuletnie dziecko wstaje z kanapy i przynosi sobie chusteczkę do nosa, nie leci po nią mama. Dziesięciolatek idzie sam do sklepiku pod domem i kupuje potrzebny mu długopis. My, rodzice, od samego początku powinniśmy przygotowywać nasze dzieci do tego, że któregoś dnia nas już nie będzie – czy to fizycznie obok, czy wreszcie dosłownie – na tym świecie.

Zatem jeśli Pani pyta o wspieranie – to jest ono miłym aktem przyjaźni pomiędzy pokoleniami, tak bym to nazwała, ale zasadnicze jest nauczenie samodzielności. Nie przesadzajmy ze wspieraniem na żadnym etapie, bo to bardzo rzadko kończy się dobrze. Kiedy dziecko cierpi na depresję, zadaniem mamy nie jest wspieranie, czytaj: głaskanie po głowie, tylko zaprowadzenie do dobrego psychiatry. My, ludzie, a rodzice w szczególności, bardzo często mamy tendencję, by po amatorsku rozwiązywać wszystkie problemy bliskich, w tym naszych dzieci właśnie. Wiem, co mówię, bo zawodowo zajmuję się głównie uzależnieniami i nie ma tygodnia, by nie trafiło do mnie jakieś młodsze lub starsze dziecko…

…które rodzice bardzo wspierali.
Tak, „rozwiązywali” wszystkie problemy – chronili po amatorsku przed konsekwencjami jego poczynań. Proszę mi wierzyć, to droga donikąd.

Wspierać to nie oznacza chuchać, dmuchać, bronić przed „złym” światem. Wspierać to przygotować do lotu, a potem otworzyć okno i pozwolić wylecieć, a czasem nawet do tego wylotu pchnąć…

Czyli kiedy mamy do czynienia z dorosłymi dziećmi, które wciąż pozostają na naszym garnuszku, korzystają ze wszystkich naszych zasobów, a czasem nawet wręcz na nas żerują, pretensje możemy mieć wyłącznie do samych siebie?
Zdecydowanie tak. Takie jest moje zdanie. Znam opinie innych specjalistów, którzy twierdzą, że ta wina się jakoś rozkłada; ja uważam, że leży po stronie rodzica. Tego starszego, który powinien być mądrzejszy. I od samego początku, już na etapie planowania rodziny, znać swoją najważniejszą rodzicielską powinność, czyli właśnie przygotowanie do samodzielności. Kiedy to wiemy, wiemy też, że przychodzi moment, kiedy pomalutku, małymi krokami wycofujemy się ze świadczenia na rzecz dziecka.

I dochodzimy do punktu, kiedy tę działalność kończymy zupełnie, jak rozumiem.
Są oczywiście takie rodziny, nieliczne, ale się zdarzają, w których, jak w dobrej bajce, obie strony związane są ze sobą tak silnie, ale i zdrowo, że chcą sobie wzajemnie towarzyszyć i na przykład z wyboru, a nie konieczności, zamieszkują w jednym domu. Nie ma tu nic z żerowania na kimś – jest dobra, bliska relacja, która odpowiada obu stronom. Ale jak można się domyślać, to zdarza się niezwykle rzadko.

Wspomniała Pani o zdrowym związaniu. Co będzie miernikiem, czy jest ono właśnie „zdrowe”?
Coś, co określiłabym wdzięcznością i sympatią. Jeśli w takim związaniu już dorosłych ludzi jest wdzięczność tych młodych i sympatia tych starszych. To znaczy: rodzice nie uważają, że wspierają z obowiązku, bo muszą, a ci drudzy nie czują, że wsparcie im się należy.

No właśnie, bo to „należy mi się” jest bardzo roszczeniowe i często odbierane przez matkę i ojca jako wspomniane żerowanie.
I jeśli ludziom towarzyszą takie odczucia, wracam do winy leżącej po stronie rodziców. To się przecież nie wzięło znikąd! Kiedy dziecko ma 10 lat, wraca ze szkoły i mówi do siedzącej przy komputerze, pracującej mamy: „Jestem głodny” czy „Jestem głodna”, mama może rzucić wszystko i pobiec do kuchni albo może powiedzieć: „Wiesz, gdzie jest lodówka, zrób sobie coś, proszę. I przygotuj dla mnie, też jestem głodna”. Znam mamy, które wręcz tę samodzielność blokują. Synek mówi: „Jestem głodny, wezmę sałatkę”, a ona krzyczy: „Nie, poczekaj, już idę, dam ci”.

Polecam każdej kobiecie, żeby zrobiła sobie taki mały rachunek sumienia i odpowiedziała na pytanie, w który z tych sposobów reagowała albo może wciąż reaguje. Jeden z nich daje znacznie większą szansę, że w przyszłości nie będzie roszczeń, tylko sympatia i wdzięczność.

Młody człowiek bardzo chętnie korzysta z wygód, przyzwyczaja się do obsługi. A w obsłudze najlepsze są, jak wiadomo, mamy. Mamy obsługują dzieci, obsługują też mężów. Dzieci wyrastają, przyglądając się temu schematowi. Jeśli mama skacze, dwoi się i troi, by wszystkim podstawić wszystko pod nos, ma niestety duże szanse usłyszeć od dorosłego syna, że ten nie zamierza się wyprowadzić, bo przecież to też jego dom, oraz zapyta, dlaczego ma nieuprane skarpety, przecież już skończyły mu się czyste.

A mama, umęczona po latach poświęceń, poczuje, że niewdzięczny syn wbija jej nóż w serce…
A on po prostu odtwarza znany mu schemat. Robi dokładnie to, do czego przyzwyczaiła go umęczona matka. Jest zapewne bardzo zdziwiony, zaskoczony, że nie ma świeżych skarpetek, więc ich zażąda.

Cofnijmy się w czasie i wyobraźmy sobie, że ta sama matka dzwoni do dwunastolatka, kiedy ten kończy lekcje i mówi: „Wstąp po drodze do sklepu, kup makaron i ugotuj go na 17., kiedy wrócę z pracy”. Jeśli to będzie norma w tym domu, po pierwsze, matka będzie mniej umęczona, po drugie, ma szansę usłyszeć od trochę już starszego syna: „Mamo, jak wyjedziecie na weekend, to pomaluję duży pokój”.

Im wcześniej przydzielimy naszemu dziecku obowiązki, włączymy je w zadania domowe, w pracę nad organizacją codziennego życia, tym większa jest szansa, że w jego dorosłości nie poczujemy, że na nas żeruje. Choć nie wiem, czy określenie „żeruje” jest tu na miejscu. Bo dzieci to nie są harpie, dzieci po prostu wyciągają wnioski – „Mama tak lubi. Woli zrobić sama, bo zrobi to najlepiej”, „Tata nie pozwala dotykać swoich narzędzi”…

Wysyłamy naszym dzieciom komunikaty nie tylko wtedy, kiedy zasiadamy do stołu i robimy wykład pod tytułem: „wychowanie” czy „instrukcja na życie”. Nie, robimy to każdym swoim gestem. Jeśli dzieci są obiektami naszej adoracji, naszej obsługi, nie dziwmy się potem, że nas nie szanują…

Bardzo często robimy to z miłości, po prostu. Jest ukochany maluszek i chcemy uchylić mu nieba, a gdzieś podświadomie mamy pewnie nadzieję, że on w przyszłości nam to odda…
Z miłości robimy różne głupstwa, a potem cierpią wszystkie strony. Kiedy ten ukochany synek staje się „nagle” piętnastolatkiem, który nie ruszy pupy z kanapy, gdy mama wchodzi z siatami ze sklepu po pracy, bywa już za późno na odwrócenie biegu spraw, choć oczywiście zawsze można zwrócić się o pomoc do fachowca i spróbować wprowadzić jakieś środki naprawcze, jednak znacznie lepiej jest po prostu powiedzieć pięciolatkowi, żeby pomógł nakryć do stołu, gdy zbliża się niedzielny obiad. Ukochany malec naprawdę może bez żadnego uszczerbku rozłożyć serwetki czy wstać z kanapy, żeby usiadł na niej dziadek, a gdy na stole brakuje soli – przynieść ją.

Dotykamy teraz bardzo ważnego wątku, chodzi o nawyki. Nawyk to nasz wdrukowany schemat zachowania, postępowania. I schemat, w którym rodzic zawsze obsługuje dziecko, to przekleństwo dla jego przyszłości, dla przyszłości więzi w tej rodzinie.

Wszystko w naszych rękach.
Absolutnie. Nie oczekujmy, że kiedy obsłużymy w stu procentach, dostaniemy w zamian to samo, bo obsługując, budzimy niezdrowy apetyt na wygodnickie życie, na bycie obsługiwanym w nieskończoność. Zatem z miłości nakładajmy obowiązki i egzekwujmy ich wypełnianie. Jeśli wypełniane nie są, wprowadzajmy środki motywujące. W ten sposób przygotujemy dziecko do życia.

A jeśli mamy inne cele, co się zdarza, na przykład naszym celem i główną nadzieją jest to, że kiedy pojawi się „ono”, już nigdy nie będę sama… to jest wielce prawdopodobne, że do swoich ostatnich sił i dni będziemy prać skarpetki syna… A on stanie się życiowym przegranym i naszym zakładnikiem. Swoim poświęceniem podkopujemy jego pewność siebie, pokazując, że bez nas sobie nie poradzi. Czy na pewno tego chcemy?

Ewa Woydyłło-Osiatyńska, doktor psychologii, terapeutka uzależnień. Publicystka i autorka książek, m.in. „My – rodzice dorosłych dzieci”, „Dobra pamięć, zła pamięć”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze