1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Świadomy rozwój duchowy – na czym polega?

(Fot. iStock)
(Fot. iStock)
Kiedy czujemy bezsens, samotność, pustkę – pojawia się wielka pokusa zaufania komuś, kto obiecuje nam uniwersalny sposób na bycie szczęśliwym. A stąd już tylko krok, by popaść w uzależnienie od niego lub oferowanej przez niego metody. Na czym polega świadomy rozwój duchowy – pytamy o. Radosława Brońka z Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Sektach i Nowych Ruchach Religijnych.

Podpowiedzi, jak żyć, szukamy dziś wszędzie, nawet w Internecie. Wierzymy blogerom, moderatorom forów, osobom, o których praktycznie nie wiemy nic... Takie są nasze autorytety?
No właśnie... Autorytet pochodzi od łacińskiego słowa auctoritas, czyli: powaga, znaczenie. Zatem buduje się go na podstawie jakichś cech i wartości, na podstawie tego, że ktoś prezentuje jakieś dobro, szlachetność, prawdę. Problem zaczyna się wtedy, gdy jakaś osoba nie ma tych cech, nie ma doświadczenia, ale sobie je uzurpuje.

Ktoś zamieścił kilka wpisów na swoim blogu i zwie się pisarzem, a za chwilę staje się autorytetem. Albo inny ktoś, znany tylko z tego, że „gdzieś z kimś był", wydaje osądy moralne.

Już ponad 30 lat temu o. Józef Maria Bocheński OP w słowniku „Sto zabobonów” napisał, że jednym ze współczesnych zabobonów dotyczących autorytetu jest przekonanie, że ludzie są autorytetami we wszystkich dziedzinach. I to widać we współczesnej kulturze. Moim zdaniem tłem dla tego wszystkiego jest właśnie poszukiwanie sensu. To jego brak jest zasadniczym problemem człowieka ponowoczesnego.

Austriacki psychiatra, twórca logoterapii Viktor Frankl w książce „Człowiek w poszukiwaniu sensu”, twierdzi, że celem życia nie jest dążenie do przyjemności czy unikanie bólu, ale właśnie poszukiwanie sensu. Piękne stwierdzenie!

Ale czy prawdziwe?
Pomyślmy sami… Frankl zauważył, że wiele osób przychodzących do psychiatry to nie są osoby cierpiące na choroby psychicznie, ale pytające: „na czym polega sens mojego życia?”. Oraz to, że ten, kto go odnalazł, nie tylko staje się szczęśliwy, ale także umie poradzić sobie z cierpieniem. Pamiętam pewną młodą kobietę na stanowisku, z sukcesem zawodowym, która przyznała, że jest sama i kiedy wraca do domu, to potrafi przepłakać wiele godzin. Ta historia zmusza, by postawić pytania: co jest w życiu najważniejsze, gdzie jest sens? Czy samorealizacja, samorozwój czynią człowieka szczęśliwym? Czy dadzą mu to, czego on w głębi serca pragnie? Czy nie potrzeba mu czegoś innego, czyli miłości, drugiego człowieka? Chrześcijanin dodałby jeszcze za św. Augustynem, że „niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie”. Bo dla wierzącego to Bóg jest tym ostatecznym sensem.

Czy jeśli przyznamy się do swoich łez, odrzucimy mity, jak cudownie nam się żyje, samorealizując się – to znajdziemy sens?
Pytanie o sens naszego życia jest niewygodne. Ale my od niego nie uciekniemy. Wielu ludzi jest dziś zagubionych i szuka odpowiedzi. Jeśli próbujemy poznać ją „na szybko”, to grozi nam uwiedzenie przez jakiegoś pseudoprzewodnika albo znalezienie odpowiedzi, która jest płytka, nie odpowiada głębi ducha, która jest w człowieku.

Oczywiście może być tak, że ktoś kto zgubił się w lesie, chce tam zostać, bo znalazł jakąś chatkę, jakieś jagody i jest mu dobrze. Kultura współczesna daje nam taką chatkę, czyli możliwości ucieczki od siebie, od podstawowych pytań, także o sens. Jednak ta kultura nie zawsze człowieka podnosi, nie zawsze daje mu nadzieję. Częściej epatuje skandalem, prowokacją, zachęca do hedonizmu. Jeśli człowiek podda się temu, nie zawsze będzie szukał drogi wyjścia z lasu.

Sami siebie pozbawiamy sensu? Poruszająca diagnoza.
Naukowcy badający współczesną religijność zwracają uwagę, że ludzie rezygnujący z religii instytucjonalnej, np. chrześcijaństwa, znajdują sobie jakiś jej substytut. Wielką karierę robi dziś pojęcie „rozwoju osobistego”. Oczywiście samo w sobie to nic złego, jednak może ono prowadzić do kultu samego siebie. „Mój rozwój, mój dobrostan, moje szczęście” – są stawiane w centrum.

W książce „Pętla dobrego samopoczucia” Carl Cederström i André Spicer podają, że ci, którzy wpadli w taką pętlę, obsesyjnie ćwiczą albo mają fioła na punkcie zdrowego odżywiania. Ta swoista „nowa religia” stawia trzy sakramentalne pytania, które padają dziś na wielu spotkaniach towarzyskich: ile przebiegłeś? Co zjadłeś? Czy konsultowałeś się ze swoim trenerem?

Oczywiście dobrze jest wspomagać swój rozwój, pójść do psychoterapeuty czy zadbać o dietę, lecz kiedy staje się to centrum życia, to my sami stajemy się zakładnikiem tej idei. No i wtedy trzeba zastanowić się: czy mi to służy, czy rozwija mnie jako osobę, czy rozwija moje relacje?

W naszym ośrodku spotykam ludzi, którzy zaangażowali się w ten nowy sposób życia, a ich rodziny legły w gruzach. Czy to, co uderza w tak ważną sferę życia, to jest dobry rozwój?

Czym więc jest dobry rozwój, jeśli nie drogą do szczęścia i zdrowia?
Frankl sądzi, że podstawą zdrowia psychicznego jest pewien stopień napięcia – rozdźwięk między tym, co już osiągnęliśmy, a tym, czego nam jeszcze brakuje; tym, kim jesteśmy, a tym, kim powinniśmy być. To napięcie jest, według niego, nieodłączną cechą ludzkiej natury. Człowiek nie potrzebuje przede wszystkim (o dziwo!) równowagi psychicznej, rozumianej jako stan bez żadnych napięć, ale wewnętrznej walki, dążenia do wartościowego dla niego celu. On nazywa to „wezwaniem do wypełnienia potencjalnego sensu”.

Chrześcijaństwo powie, że dobry rozwój to wzrastanie w miłości. Gotowość, żeby coraz bardziej dawać innym siebie samego i oczywiście także umieć przyjmować drugiego. A to odwrotność fałszywie pojmowanego samorozwoju, czyli takiego, który prowadzi do zamknięcia się w sobie, skupienia na „ja”. Błędem jest wierzyć w to, że droga postępu jest drogą samowystarczalności. To złudzenie, że kolejne kursy i warsztaty doprowadzą nas do szczęścia. Człowiek spełnia się w relacji z drugim człowiekiem. To doświadczenie totalnego otwarcia i bycia przyjętym jest uzdrawiające.

Czy uzależnienie od trenerów osobistych, internetowych przewodników duchowych – to efekt naszego dążenia do dobrego samopoczucia, do szczęścia?
Pamiętam kobietę, która trafiła do naszego ośrodka po udziale w warsztatach radykalnego wybaczania. Miała nadzieję, że one pomogą jej zmierzyć się z tym, co przeżyła. Była w traumie ze względu na sytuację osobistą. Prowadzący jednak miał wątpliwe kompetencje, posługiwał się zlepkiem różnych rytuałów i ćwiczeń, wmówił sobie, że może pomagać innym. Kobieta już drugiego dnia wróciła do domu w jeszcze gorszym stanie.

Jeśli ktoś nam coś oferuje, warto dać sobie prawo, żeby powiedzieć: „sprawdzam twoje kompetencje”.

Tak bardzo chcemy uwierzyć, jeśli ktoś mówi nam, że ma sposób na szczęście, miłość, pokonanie lęku...
Jest w człowieku pokusa drogi na skróty. W naszym ośrodku wielokrotnie spotykam osoby poszkodowane przez samozwańczych quasi-terapeutów czy przewodników duchowych. Dajemy wiarę, bo chcemy ją dawać, nierzadko jesteśmy naiwni, chcemy wierzyć, że skomplikowane ludzkie problemy można rozwiązać jednym warsztatem. Ta wiara oraz rozmaite nasze „głody” emocjonalne i duchowe to sedno poszukiwania w Internecie rozmaitych mistrzów i nauczycieli. Pokusa drogi na skróty może doprowadzić do uzależnienia. Ktoś przeżywa trudności osobiste, których nie rozwiązuje, ale za to szuka czegoś lub kogoś, kto to zrobi za niego. No i w ten sposób uzależnia się od tej osoby.

Dlatego jeśli ktoś, kto przyszedł do nas po pomoc, znalazł się we władzy jakiejś sekty albo samozwańczego guru, zaczynam od tego, aby przyjrzeć się jego życiu. Czy ma jakieś deficyty emocjonalne z dzieciństwa, niezaspokojone potrzeby, jak miłości czy bliskości? Jeśli tak, to ta „sekta” czy „guru” to kolejne w jego życiu pozorne rozwiązanie tego podstawowego problemu. Jedyne, co w ten sposób uzyska, to uzależnienie od tego, co miało mu pomóc.

Jak odróżnić przewodnika, który prowadzi do rozwiązania naszych problemów, od tego, kto nami manipuluje?
Jeden z moich współbraci, kiedy podczas spowiedzi ludzie zadawali mu pytanie: „czy to jest grzech?”, nie udzielał prostej odpowiedzi. Starał się im pokazać drogę, nauczyć ich, jak sami mogą to rozeznać. Chciał więc prowadzić ich drogą świadomej duchowości, to znaczy takiej, która odwołuje się do rozumu i sumienia, ale napotykał mur. Ludzie oczekiwali od niego prostych odpowiedzi: „to jest grzech, a to nie”, woleli przerzucać odpowiedzialność za swoje życie na księdza, rezygnowali z osądu rozumu i swojej wolności.

Prawdziwy przewodnik duchowy będzie więc wychowywał do dojrzałości, do samostanowienia, do tego, aby adept samodzielnie podejmował decyzje, zwłaszcza w obszarze religii, duchowości. A więc „zależność” to słowo klucz do rozpoznania niezdrowej relacji do fałszywego guru, gdyż on mówi, co robić; manipuluje zamiast zostawić miejsce na decyzję uczniowi. Taki przewodnik sam domaga się tego oddania, mówi, nie zawsze wprost: „Beze mnie sobie nie poradzisz”.

A więc fałszywy mistrz to ten, który odbiera nam wolność?
Na szczęście nie do końca, bo w głębi duszy człowiek, nawet uzależniony, wciąż pozostaje wolny. Rysuje się tutaj inny problem. Niezwykle ciekawe jest to, że choć mamy dziś tak dużo książek, tak dużo konferencji o tym, jak poznać siebie – to wielu ludzi nie wie, kim jest, tak naprawdę nie zna siebie. To wielki paradoks naszych czasów: żyjemy w kulturze narcystycznej, skupieni na sobie, na samorozwoju, samorealizacji. Jednocześnie ta kultura daje nam mnóstwo okazji, żeby od siebie uciec w konsumpcje czy w uzależnienia. Jeśli z tego skorzystamy, to zaczniemy żyć w ułudzie, w bańce pozornego rozwoju. Bez kontaktu ze sobą, bez głębokich relacji z bliskimi, bez świadomości swoich wewnętrznych pragnień łatwo nas zmanipulować. I to jest przyczyna, dla której ulegamy temu, kto nam obieca proste rozwiązania, kto nam okaże trochę ciepła.

Dlatego prawdziwy kierownik duchowy jest jak lustro, nie powie, co robić, tylko pomoże temu, który przychodzi, dostrzec, kim jest; pozwoli mu odkryć prawdę o sobie samym. Pozwoli mu samemu zburzyć te różne fasady, za którymi się ukrywa. Chrześcijaństwo mówi o wyzwoleniu przez prawdę, a to także znaczy, że człowiek do pełni wolności, do pełni życia potrzebuje prawdy o sobie.

Kiedy do prawdy o sobie dotrę, to uzależnienia od niby-guru mi nie grożą?
Prawda jest potrzebna, żeby się ze sobą zmierzyć i rozpocząć właściwą przemianę. Najpierw trzeba uznać, że na przykład jestem uzależniony, że jestem bezradny. I wtedy dopiero może rozpocząć się proces zdrowienia. W chrześcijaństwie cnota pokory to właśnie przyjęcie prawdy o sobie. Nie jestem lepszy niż mi się wydaje, ani gorszy. Jestem przed Bogiem taki, jakim mnie On stworzył, i taki jestem przez Niego kochany. To bardzo uwalniające. Wiem, jakie są moje słabe strony, jakie są moje mocne strony. Nie uciekam od tego, tylko się z tym mierzę. To szansa, żeby wzrastać, ale też by nie dawać się łatwo zwieść tym, którzy obiecują złote góry.

No ale my chcemy tych złotych gór!
Kiedy mówimy o sektach i fałszywych duchowych przewodnikach, musimy – dla wyjaśnienia tego zjawiska – wziąć pod uwagę dwie strony: to, co jest po stronie tego nauczyciela, czyli jakieś zwiedzenie, uwiedzenie emocjonalne, manipulacja, oraz to, co jest po stronie tego, który ulega temu nieetycznemu działaniu, czyli jego niezaspokojone potrzeby psychologiczne czy duchowe. Potrzeba miłości, przyjaźni, bliskości. Ich głód sprawi, że dajemy się łatwo uwieść komuś, kto obieca, że tę miłość, zrozumienie czy sens nam da.

Poznać siebie, żeby nie dać się nabrać na to, czego mam deficyt, a czego i tak nie dostanę?
Mogę mieć niezaspokojoną potrzebę miłości czy bliskości, ale kiedy jestem tego świadomy, jest mniejsze prawdopodobieństwo, że dam się uwieść. Bo wtedy będę wchodzić w relacje ze świadomością, że mam ten głód, a więc, że ten człowiek może być dla mnie emocjonalną zapchajdziurą. Dlatego moment bycia w prawdzie jest ważny, bo pozwala mi się zmierzyć z problemem. Jeśli tej świadomości nie ma, może się zdarzyć, że w ramach oferty quasi-terapeutycznej, quasi-duchowej – zostanę wykorzystany.

Sama po takim doświadczeniu miałam poczucie bycia wewnętrznie martwą, jakbym straciła zdolność do odróżniania dobra i zła, do empatii. Odczuwać mogłam wtedy tylko bardzo silne bodźce…
Ważne jest, by zadać sobie pytanie, czy ten, kto jest moim przewodnikiem, uczy mnie mądrości, która – zgodnie z łacińskim źródłem tego słowa – jest prawdziwym smakowaniem życia. Czy uczy mnie widzenia jego wartości, odkrywania w nim tego, co jest najważniejsze? Czy ten przewodnik robi coś, co pozwala mi odkrywać, kim jest człowiek, odnajdywać jego piękno? A może właśnie poprzez kontakt z takim przewodnikiem coś się we mnie zaburza i ja już nie umiem smakować życia? Nie umiem odkrywać, co jest w nim najważniejsze, skupiam się na rzeczach drugorzędnych, jak kariera, sukces, czy dobre samopoczucie? Nasuwa mi się św. Paweł ze słowami: „wiem, komu zawierzyłem”. Czy potrafię tak powiedzieć o moim przewodniku? Czy wiem, za kim idę? Zresztą czy człowiek może tak bez reszty zawierzyć tylko człowiekowi? Moim mistrzem jest Jezus, który zanim wskazał drogę, często pytał: „Czego szukasz? Czego chcesz? Czy na pewno chcesz być uzdrowiony?”. Chciał, aby człowiek sam ze sobą się skonfrontował, zobaczył, czego naprawdę potrzebuje, i wziął odpowiedzialność za to, czy chce wejść na drogę poszukiwania sensu czy, mówiąc wprost, przyjęcia Ewangelii.

Radosław Broniek, dominikanin, dr teologii, duszpasterz, wicedyrektor Dominikańskiego Centrum Informacji o Sektach i Nowych Ruchach Religijnych w Warszawie, ostatnio wydał „Duchowe bezdroża. Przewodnik po wierze zmutowanej”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze