1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Róbmy swoje! Kiedy nie ulegamy bezradności, mamy większe szanse na wsparcie

Ilustracja wykonała Polina Doroszenko - ilustratorka i wykładowczyni z Kijowa. Oprócz nauczania w Narodowej Akademii Sztuk Pięknych w Kijowie, którą sama ukończyła, zajmuje się ilustracją książek. Z powodu wojny Polina i jej czteroletnia córka Stefania przeprowadziły się do przyjaciół w Barcelonie. Reszta rodziny przebywa na Ukrainie w różnych miastach.
Ilustracja wykonała Polina Doroszenko - ilustratorka i wykładowczyni z Kijowa. Oprócz nauczania w Narodowej Akademii Sztuk Pięknych w Kijowie, którą sama ukończyła, zajmuje się ilustracją książek. Z powodu wojny Polina i jej czteroletnia córka Stefania przeprowadziły się do przyjaciół w Barcelonie. Reszta rodziny przebywa na Ukrainie w różnych miastach.
Nigdy nie jest tak beznadziejnie, by nie móc zdziałać niczego pożytecznego. Zawsze coś można. Poza tym, jak przekonuje psychoterapeutka Zofia Milska-Wrzosińska, kiedy nie ulegamy bezradności, mamy większe szanse na wsparcie.

Często mówimy teraz o naszej bezradności i bezsilności. To są stany tożsame czy jednak różne?
Po angielsku jest jedno słowo: helplessness. W języku polskim mamy dwa i pewnie biegły językoznawca mógłby rozstrzygnąć o różnicy. Z perspektywy laika rozumiem bezsilność jako stan, gdy ktoś już na coś zużył swoje siły i choćby chciał, to dalej nie może, bo tych sił nie ma. Jak Grek Filippides, pierwszy w historii maratończyk, który podobno dobiegł i padł. W tym ujęciu bezsilność to krańcowe wyczerpanie. Natomiast bezradność to raczej kwestia subiektywnego poczucia , że w tym momencie i w tej sytuacji nic się nie da zrobić, bo cokolwiek byśmy robili, używając jakichkolwiek sił, to nie będzie skuteczne.

I jest to chyba tym bardziej przygnębiające… Kiedy ja myślę o bezsilności czy bezradności, to widzę je jako niemoc wobec siły większej od nas. Jak pandemia, na którą w Polsce nałożył się jeszcze kryzys polityczny, a ostatnio też wojna.
I inflacja… Ale to są różne sytuacje. Kiedy patrzymy na minione dwa lata, to możemy mieć tendencję do widzenia tego czasu jako ciągu nieszczęść, a nawet, zdaniem zwolenników teorii spiskowych, nieprzypadkowo występujących jedno po drugim. Rozważmy jednak te zdarzenia jako odrębne sytuacje psychologiczne.
Zacznijmy od pandemii, która była przez ludzi bardzo różnie przeżywana i sama jako zjawisko niejednorodna. Wspólna dla chyba wszystkich reakcja wystąpiła na początku, w momencie ogłoszenia obostrzeń, zwłaszcza tych absurdalnych i niezrozumiałych, na przykład zakazu kontaktu z przyrodą. Mieliśmy poczucie, że ogarnia nas coś, czego nie rozumiemy, a kryzysem zarządzają ludzie jeszcze mniej rozumiejący niż my. W dodatku – co w kwestii bezradności jest bardzo istotne – nie mogliśmy sobie pomóc poznawczo, bo nie było jeszcze rzetelnej wiedzy. W takiej sytuacji ludzie reagują różnie: jeden biernie czeka na rozwój wypadków, drugi próbuje się dowiedzieć, a jeszcze inny generuje niepokojące hipotezy. Nie zapominajmy, że było bardzo dużo osób, które w trakcie pandemii poczuły się lepiej psychicznie.

Powiedzmy o nich trochę.
Zacznijmy od tych, którzy przeżywają świat jako wieczne zagrożenie. Czują, że za chwilę spadnie na nie, na ich bliskich lub na świat nieszczęście. Więc jak się to wreszcie zdarza, pojawia się ulga.

Druga grupa to ludzie, którzy mieli objawy obsesyjn­o-kompulsywne albo taki rys osobowości. Zawsze myli ręce po kilkadziesiąt razy dziennie, chodzili w rękawiczkach, odkażali klamki czy dłonie po podaniu komuś. Trochę się z nich podśmiewano, rodzina narzekała, a teraz wreszcie mogli to robić z dumą i godnością, dając do zrozumienia, że gdyby wszyscy tak robili, to tej epidemii może wcale by nie było.

Dodałabym do tego jeszcze osoby, które miały trudności w relacjach z ludźmi i na przykład nie potrafiły wyznaczyć granicy, obronić się przed trudnymi dla nich doświadczeniami. A tu nagle zupełnie zrozumiałe stało się, że nie pojadą na święta do złośliwego teścia, nie muszą stawać twarzą w twarz z wymagającą szefową, nie będą z sercem w gardle przedstawiać prezentacji w biurze.

Mamy też sporą grupę młodych, którzy rozpoczynali z pewną ambiwalencją dorosłe życie, a pandemia dała im szansę, by bez poczucia porażki wrócić pod skrzydła rodziców.
Wspólnym mianownikiem dla naszych doświadczeń z tego czasu byłaby nie tyle bezradność, która kojarzy się z pewną apatycznością i wycofaniem, co raczej lęk lub złość. W większości jednak zaczęliśmy wdrażać w życie różne strategie, czyli jednak radzić sobie z tą sytuacją. I to z powodzeniem.

Ale większość tych strategii zakładała, że coś robimy i coś się zmienia. Czy to, że pandemia – mimo naszych wysiłków – nie mijała, nie wbijało nas jednak w marazm i rezygnację?
To, co pani opisuje, dobrze oddawałoby stan społeczeństwa, gdyby obostrzenia trwały nieprzerwanie, a przecież wakacje były czasem swoistej przerwy od koronawirusa. Ludzie podróżowali, chodzili do restauracji, zapominali o zagrożeniu. Była szansa na złapanie oddechu, a wtedy sytuacja jest łatwiejsza do wytrzymania.
Z większą bezradnością mieliśmy do czynienia w odniesieniu do okoliczności politycznych. Przywołałabym tu termin „wyuczona bezradność”, ukuty przez amerykańskiego psychologa Martina Seligmana, bo on dobrze opisuje stan obywateli wtedy, gdy postrzegają władzę jako opresyjną. Czyli nic nie można, a cokolwiek by się robiło, to i tak to niewiele daje. Wychodzimy na ulicę i protestujemy, ale nic z tego nie wynika, więc za którymś razem już nie wychodzimy. Pozbawiona woli, sumienia i mądrości maszynka do głosowania przemiele wszystko zgodnie z wolą dysponentów. W Polsce podczas minionych dwóch lat wiele osób uznało, że cokolwiek by się działo, to i tak na dłuższą metę nic się nie zmienia. Jest jednak pocieszające, że według Seligmana około 30 proc. badanych nie poddawało się bezradności.
No, a wojna za miedzą to oczywiście jeszcze inna sytuacja psychologiczna…

Inwazja Rosji na Ukrainę znów obudziła w nas paraliżujący lęk, również przed atakiem na Polskę i przed bronią atomową.
Różne kryzysy konfrontują z pytaniem, na co mamy wpływ, a na co nie. W zasadzie jak jest wojna, to nasz wpływ na sytuację jest niewielki, ale z drugiej strony, jakby spojrzeć na to z perspektywy Ukraińców, to oni właśnie postanowili nie dać się złapać w bezradność. Można sobie wyobrazić, że jak atakuje cię wielki sąsiad z całą swoją, podobno świetną, armią, a ty jesteś o wiele mniejszym krajem, w dodatku na dorobku, to jednak się poddajesz.

Poza tym historia uczy, że świat wtedy raczej się przygląda...
I właściwie trzeba się tylko zastanowić nad tym, na jakich warunkach się poddać. A jednak Ukraińcy bardzo wyraźnie pokazali, że nie czują się bezradni. Zdecydowana reakcja świata w dużej mierze wynikła z bohaterskiego oporu, jaki stawili agresorowi. To uczy, że jeśli – niezależnie od sytuacji – nie ulegamy bezradności, to możemy mieć większe szanse na wsparcie.
A skądinąd to, jak radzimy sobie z bezradnością, bardzo zależy od wsparcia społecznego. Wszyscy znamy słynną liczbę Dunbara, określającą liczbę trwałych kontaktów społecznych, które może utrzymywać człowiek. Czyli 150. Ale zanim dojdziemy do tego najszerszego kręgu społecznego, mamy najbliższy, czyli od trzech do pięciu osób, które Dunbar nazywa shoulder you can cry on, czyli ramię, na którym możesz się wypłakać. To osoby, którym możemy się wygadać i poprosić o radę czy pomoc. Jeśli mamy wokół siebie takie grono, bezradność może nas nie przytłoczyć. Ona nasila się, kiedy ktoś jest lub czuje się samotny.

A zmniejsza się, kiedy czuje wsparcie społeczne?
Zanim społeczne, to najpierw to jednostkowe i kolektywne. Bo między dunbarowskimi 5 a 150 istotna jest jeszcze inna liczba – 15. To umowna liczba określająca grupę, do której przynależymy i z którą się identyfikujemy. Weźmy choćby grupy amazonek, czyli kobiet po amputacji piersi, które spotykają się razem, by dawać sobie wsparcie w chorobie, zdrowieniu i akceptacji zmian w swoim ciele. Ponieważ wiedzą, przez co wszystkie przeszły, mogą okazać sobie większe zrozumienie i wszystkie razem nie są bezradne. Ruch AA też pełni podobną funkcję. Tak samo jak grupy wsparcia dla osób z doświadczeniem psychozy w szpitalach psychiatrycznych czy grupy wsparcia rodziców dzieci z niepełnosprawnościami. Czasem ludzie sceptycznie mówią: „I co z tego, że opowiesz?”. Cóż, okazuje się, że całkiem sporo, zwłaszcza jeśli słucha cię ktoś, kto może zrozumieć.

A czy wsparcie w szerszym kręgu, wychodzącym poza te 15, a nawet poza 150 osób, też jest istotne?
Dochodzimy do tematu zaufania społecznego, a to w Polsce jest niestety rekordowo niskie, jedno z najniższych w Europie. Chodzi o to, czy mam podstawowe zaufanie, że jeśli coś złego mnie spotka, to system społeczny i państwowy mi pomoże, nie oszuka, wesprze. Nie moja piątka, nie grupa wsparcia, nie znajomi na Facebooku, tylko społeczeństwo i państwo. To takie podstawowe przekonanie dotyczące tego, czy ludziom i tworzonym przez nie służbom czy organizacjom można ufać. Czy jak dziewczyna zostanie zgwałcona i powie o tym w szkole i rodzicom, to zostaną wdrożone mechanizmy wsparcia dla niej i ukarania sprawcy, czy zostanie to zamiecione pod dywan. Czy na policji dostanie pomoc, czy pytania o to, w co była ubrana. Kiedy poziom zaufania społecznego jest niski, to ona wie, że nie dostanie żadnego wsparcia, i czuje się bezradna ze swoją krzywdą.
Jeszcze słowo o grupach. Otóż chęć przynależenia może być też psychicznie szkodliwa. Dzieje się tak wtedy, gdy – by uniknąć bezradności – przyłączamy się nie do grup wsparcia, tylko do grup zhierarchizowanych demonstrujących swoją siłę, często pozorną. Jest to o tyle niekorzystne psychologicznie, że w jakimś sensie sprzedajemy się w niewolę. Kupujemy bezpieczeństwo za cenę utraty naszej autonomii. Bo w grupach, w których łączy nas wspólne doświadczenie, jest znacznie większa tolerancja na odmienność, natomiast w grupach opartych na zależności od lidera i wspólnej niechęci do innych, na odmienność nie ma miejsca. Premiowane jest podporządkowanie, brak wątpliwości i bezkrytyczna wiara w lidera. To jest opisana przez Ericha Fromma ucieczka od wolności.

A czy czyjś dobry przykład ma znaczenie? Mówiła pani o bohaterskiej Ukrainie – ja widziałam informacje o ukraińskich rolnikach, którzy kradną Rosjanom wozy opancerzone… traktorem.
Większość osób powie: „Ja bym tego nie zrobił”, bo poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko, ale jak się widzi Ukrainki, które przyjeżdżają do Polski i od razu zabierają się do lepienia pierogów i ich sprzedawania, to wtedy jest już myśl: „To mogłabym zrobić”. Przykład działa na nas wtedy, kiedy jest z grubsza w naszym zasięgu.

Czasem pomaga myśl, że choć nie możemy wygrać z większą siłą, to jednak coś możemy zrobić. Zawieźć leki i koce, przewieźć kogoś, przelać pieniądze. To daje poczucie sprawstwa.
Czyli przeciwieństwo wyuczonej bezradności. Z zaskoczeniem obserwowałam, jak szybko odzyskiwaliśmy to sprawstwo po pierwszym szoku wywołanym wybuchem wojny. Na przykład w pokoleniu moich dzieci główne pytanie brzmiało: „Co mogę zrobić?”, a nie „O Boże, co to będzie?!”. I to jest sposób radzenia sobie z bezradnością o wiele bardziej konstruktywny niż upicie się z rozpaczy. Nawet jeżeli ten mój gest to jest kropla w morzu – to i tak to zrobię. Bo nie chodzi o to, że dzięki mnie dwie kobiety z dziećmi dostaną się z Przemyśla do Warszawy – to jest oczywiście ważne, ale w końcu gdyby nie ja, zrobiłby to ktoś inny – ale że mnie to coś dało. Nie jestem skazana na bierność i wyczekiwanie.
Ale też mam jakiś zasób. Coś, co mogę dać, coś, co mogę zrobić.
Wojciech Młynarski dał nam wiele lat temu wskazówkę: „Róbmy swoje”. To zresztą znana w Polsce pod zaborami idea pozytywistyczna – niekoniecznie wszyscy musimy walczyć i ginąć, ale każdy jest w stanie robić swoje we własnej dziedzinie. Moje pokolenie pamięta to z czasów komunistycznych. Nigdy nie jest tak beznadziejnie, by nie móc zrobić niczego pożytecznego. Zawsze coś można.

Choćby posprzątać.
Oczywiście, że tak. Albo poczytać dziecku. Zresztą literatura dziecięco-młodzieżowa też pokazuje sposoby radzenia sobie z trudną sytuacją. Weźmy Anię z Zielonego Wzgórza, a raczej zgodnie z nowym tłumaczeniem – Anne z Zielonych Szczytów. Ona radziła sobie z bólem i smutkiem dzięki wyobraźni – zaprzyjaźniała się ze swoim lustrzanym odbiciem albo widziała oczami wyobraźni siebie nie w znoszonych, przyciasnych ubraniach, tylko w pięknej sukni z bufkami. Dziś psychoterapeuta może uznałby to za ucieczkowe, ale trzeba pamiętać, że jeśli człowiek nic nie może zmienić w opresyjnej sytuacji, to fantazjowanie jest zdrowym mechanizmem obronnym. Opisują to więźniowie, którym udało się przetrwać lata odosobnienia. Oczywiście może być też tak, że z bezradności uciekamy w świat fantazji, podczas gdy moglibyśmy skuteczniej sobie poradzić, działając w świecie realnym. Jednak w trudnych, granicznych sytuacjach wyobraźnia pozwala przetrwać, a to czasami jest wszystko, co możemy zrobić.
Łatwo popaść w bezradność pseudoracjonalną, na zasadzie: „I co to da?”, unieważniając jakiekolwiek działanie. Bo na przykład co wyniknie z rozdawania ukraińskim dzieciom na dworcach cukierków, do tego przez wolontariuszy przebranych za dinozaury? A jednak to ma znaczenie. Dzieci może poczują się zaopiekowane, wspomnienie dobrego, śmiesznego momentu pomoże im w przetrwaniu chaosu i niepewności.

Czy w tym wszystkim, o czym mówimy, najistotniejszym elementem nie jest po prostu nadzieja?
Nadzieja jest oczywiście ważna, jeśli człowiek ją ma, radzi sobie lepiej w wielu obszarach. Do psychoterapeutów trafiają ludzie, którzy nie mają poczucia sprawstwa ani żadnej nadziei i czują się bezradni, często bezzasadnie, i wtedy warto im pokazać, że spostrzegają swoje życie jako całkowicie niezależne od nich i płacą za to ogromny koszt. Ale trzeba pamiętać i o drugim biegunie.
Spotykamy też osoby z opisaną przez wybitną psycho­terapeutkę Marthę Stark nieustępliwą nadzieją, które uważają, że jak się bardzo postarają, to jednak coś się zmieni. I starają się wciąż od nowa być sprawcze w sytuacjach, głównie relacyjnych, w których nie zmieni się nic. Nieustępliwa nadzieja pcha, by próbować znowu, znowu i znowu, i w związku z tym narażać się na kolejne cierpienie, rozczarowanie i odrzucenie.

Czasem rozwiązaniem jest uznanie swojej bezradności.
Bo czym innym jest, jeśli ktoś sobie uczciwie powie: „Ten mój partner jest, jaki jest, nie czuję się kochana, może nawet mnie zdradza, ale zapewnia mi dobre warunki bytowe, jest fajnym ojcem dla naszych dzieci, więc decyduję się to wytrzymywać jeszcze przez kilka lat”. I wtedy nie jest to bezradność ani nieustępliwa nadzieja.
Czasem jednak trzeba sobie zdać sprawę z tego, że nic nie zdziałamy, najwyżej możemy coś przeciąć, zerwać, odpuścić. Głębokie uznanie swojej bezradności może być uwalniające. 

Zofia Milska-Wrzosińska, psycholożka, psychoterapeutka, superwizorka psychoterapii, współzałożycielka Laboratorium Psychoedukacji, w którym prowadzi psychoterapię indywidualną i par w nurcie psychodynamicznym.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze