1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Kochasz czy nie kochasz? Bywa, że i jedno, i drugie. Różne odcienie miłości według prof. Bogdana de Barbaro

„Miłość traktowana jako połączenie przyjaźni, szacunku, przywiązania, a w niektórych swych odsłonach zawierająca element zmysłowości, to jest coś kluczowego w ludzkim życiu” – mówi profesor Bogdan de Barbaro. (Ilustracja: Joanna Gwis)
„Miłość traktowana jako połączenie przyjaźni, szacunku, przywiązania, a w niektórych swych odsłonach zawierająca element zmysłowości, to jest coś kluczowego w ludzkim życiu” – mówi profesor Bogdan de Barbaro. (Ilustracja: Joanna Gwis)
Piszemy o niej wiersze, śpiewamy pieśni, kręcimy seriale. Pragniemy jej jak niczego innego na świecie. Ale też z taką samą mocą się przed nią bronimy. A czasem nawet się jej sprzeniewierzamy. Profesor Bogdan de Barbaro opowiada o różnych odcieniach miłości.

Według danych CBOS największą wartością dla Polaków jest rodzina. A ja tak sobie myślę, że moglibyśmy postawić znak równości między tą wartością a miłością. W końcu to ona powinna przyświecać koncepcji rodziny.
W deklaracjach Polaków dotyczących tego, że najważniejsza jest rodzina, występuje ona rzeczywiście jako pewien rodzaj idei, której nadaje się znaczenie wyłącznie pozytywne, tak samo jak: ojczyzna, miłość, piękno przyrody. Statystyki pokazują jednak co innego – że rodzina jest obszarem, w którym jest też najwięcej przestępstw przeciwko zdrowiu i życiu. Dlatego ludzie mówiący o rodzinie jako wartości nie mówią o niej jako o czymś, co jest w realu, ale o miejscu, gdzie bardziej niż gdziekolwiek można spełniać potrzeby: potrzebę bliskości, przynależności, erotyczną, współczucia, dbania o siebie nawzajem. Do tej pory lepszego miejsca do spełniania tych potrzeb nie wymyślono.

Podczas naszej ostatniej rozmowy powiedziałam, że moim zdaniem miłość jest dziś jedną z najbardziej wywyższanych, a jednocześnie najbardziej szarganych po kątach wartości. Próbując ustalić, dlaczego tak się dzieje, sprawdziłam etymologię tego słowa. Otóż w języku polskim miłość pochodzi od słowa „litość”, która oznaczała miłosierdzie, oraz słowa „mijać”, które oznaczało: przechodzić obok kogoś, nie raniąc go, w pokoju.
To bardzo ciekawa wycieczka do przeszłości, sam lubię sięgać do źródłosłowu pewnych pojęć. I nie domyśliłbym się, że miłość to połączenie litości i mijania kogoś. Dzisiejszy sens słowa „miłość” nie oznacza wcale, że trzeba się nad kimś litować ani że należy się z kimś mijać. Można powiedzieć, że to słowo przewędrowało już do zupełnie innego miejsca.

To w jakim miejscu jest miłość dzisiaj?
Miłość traktowana jako połączenie przyjaźni, szacunku, przywiązania, a w niektórych swych odsłonach zawierająca element zmysłowości, to jest coś kluczowego w ludzkim życiu. Ale jednocześnie mówimy (czy też niektórzy mówią), że bardzo kochamy jakąś drużynę piłkarską czy kochamy chodzić na zakupy. Jak widać, to słowo ulega często zwyrodnieniu, o którym Pani mówiła. Widocznie ma wielką moc, skoro jest tak nadużywane.

Wielu psychologów, z którymi rozmawiałam, mówiło, że idea miłości romantycznej – czyli szukanie drugiej połówki, wierzenie, że druga osoba nas dopełnia oraz że w imię takiej miłości można dopuszczać się największych szaleństw – wyrządziła nam więcej zła niż dobra. To z jej powodu ludzie trafiają do psychologa.
Mnie się akurat podoba miłość romantyczna. Nie w znaczeniu stanu zakochania, ale połączenia zmysłowości i uczuciowości. Stan zakochania sam w sobie – bez wspomnianych komponentów, czyli przyjaźni, szacunku i przywiązania – bywa niebezpieczny, bo wtedy się gorzej myśli. Wiele lat temu znany psychiatra, profesor Tadeusz Bilikiewicz, trochę żartem, a trochę serio ogłosił nawet, że stan zakochania jest stanem psychotycznym. Ale też stan zakochania, który – jak to się pięknie mówi – daje nam motyle w brzuchu, może być krokiem ku pogłębieniu miłości. Bo potem dochodzą do tego emocjonalnego porywu uczucia i przyjaźń. I wtedy taka miłość może nadawać sens życiu. Miłość romantyczna jest więc – w moim mniemaniu – składnikiem tego, co głębokie.

A czy zgodziłby się Pan z tym, że nasza kultura niesłusznie wywyższa miłość romantyczną ponad wszystkie inne miłości?
Jeśli przez romantyzm rozumiemy przewagę uczuć nad logiką, to owszem, może to prowadzić do kłopotów, ale jeśli rozumieć go jako coś głębszego, bezpiecznego, ale szalonego – to powiedziałbym, że dobrze, by to rzeczywiście było bezpiecznie szalone.

Bezpiecznie szalone – ładnie powiedziane. Tylko co znaczy?
Bezpieczne w tym sensie, że nie narusza systemu wartości danej osoby ani nikogo nie niszczy. Szaleństwo z kolei rozumiem jako wykroczenie poza rutynę, banalną normę – wtedy przybywa człowiekowi piękna wewnętrznego. Z pewnością bym się nie karcił za coś takiego.

Rzeczywiście jest coś pociągającego w stanie, w którym jesteśmy gotowi porzucić swoje dotychczasowe życie – rodzinę, pracę, dom – dla nieznanego. Jechać na drugi koniec świata, by powiedzieć drugiej osobie, że się ją kocha i nie potrafi bez niej żyć. Chyba takie momenty potem najbardziej pamiętamy i nie żałujemy, że powiedzieliśmy: „Kocham cię”, nawet jeśli w odpowiedzi usłyszeliśmy: „Miło mi, ale nie jestem zainteresowany”.
Albo: „Przepraszam, chyba się przesłyszałem”.

Właśnie! I nawet jeśli usłyszymy, że to było głupie, lekkomyślne czy nieodpowiedzialne, to jest chyba w nas tęsknota za przeżyciem tego rodzaju rozkoszy…
Podstawowe pytanie brzmi: czy taka miłość jest redukowana do zmysłowości, czy zawiera coś głębokiego, co nieraz określanie jest jako agape, czyli ma w sobie też troskę o drugą osobę, dbanie o nią oraz szacunek do jej wolności. To są te dodatkowe okoliczności, które czynią miłość czymś pełnym, a nie tylko narcystycznym porywem. Wersja pod tytułem: „Lecę do Australii po to, żeby powiedzieć komuś, że go kocham”, oprócz tego, że mnie uskrzydla – dosłownie i w przenośni – zachwyca mnie. Jaki to ja jestem fantastyczny i romantyczny! Jest to o tyle niebezpieczne, że jeśli tak będę się sobą zachwycał, to nie zauważę po drodze, co robię innym.

No i będę się upierała przy tym, że wersja: „Tak ciebie kocham, że polecę dla ciebie do Australii”, jest bardziej dziś promowana niż wersja pod tytułem: „Tak ciebie kocham, że pozwolę ci być szczęśliwą z kimś innym”.
Miłość to nie jest chwila, tylko proces. Powstaje więc kolejne pytanie: Co jest dobrym warunkiem do rozwoju takiej miłości? No więc powinno być tam miejsce na wolność. Żeby nie wpaść w zniewalanie: to, co czasem obserwujemy w miłości rodzica do dziecka i nazywamy nadopiekuńczością i nadmiernym uwikłaniem, a co tworzy serię rozwojowych kłopotów adresatowi tego typu uczuć. Bo jeśli miłość jest nadmiarowa, czyli odbiera wolność, to może uszkadzać jej adresata. Zapytajmy więc siebie: Czy moja miłość jest taka, że ten drugi czy ta druga mają być do niej przymuszani, czy mogą nadal być osobni i samostanowiący o sobie? Dopiero równowaga między miłością a wolnością, a właściwie splot tych dwóch okoliczności, może dawać fundament do czegoś dobrego.

A czy miłość jest wyborem, decyzją, czy siłą niezależną od nas?
Na pewno w miłości jest coś biologicznego. Odróżniałbym tu jednak miłość między dwojgiem hetero- lub homoseksualnych partnerów od miłości między dzieckiem a rodzicem. Ta pierwsza będzie ufundowana na wzbudzeniu zmysłowym, ta druga też będzie miała w sobie elementy – nazwijmy je – biologiczne, ale będzie szła innym kanałem, bo będzie oparta na budowaniu więzi, chronieniu życia i tym, co przeżywa rodzic na widok noworodka; mam tu oczywiście na myśli sytuację, gdy potomek jest chciany i wyczekiwany.

Jest takie pojęcie, używane często w psychologii, które odnosi się do tego, o czym Pan mówi o relacjach między rodzicem a dzieckiem – miłość bezwarunkowa. Czyli sytuacja, w której kocha się kogoś za sam fakt, że jest. Niczym nie musi sobie na tę miłość zasługiwać ani o nią zabiegać. Czy to jest stan, który można uzyskać tylko drogą posiadania potomstwa, czy coś, co możemy w sobie wykształcić wobec drugiej dorosłej osoby?
Powiedziałbym, że to, czy taki stan się w nas wykształci, ma kilka uwarunkowań. Pierwszym uwarunkowaniem, dla psychoterapeutów oczywistym, jest to, co z daną osobą działo się w dzieciństwie, czy była kochana w niemowlęctwie i pierwszych latach swojego życia i czy żyła w tak zwanej więzi bezpiecznej. Czyli w poczuciu: jesteś chciany, jesteś bezpieczny, rozwijaj się, nie bój się. Drugi warunek jest taki, czy doświadczenie życiowe danej osoby nie zawierało jakichś traum czy zranień, które ją wystraszyły i sprawiły, że bliskość jest dla niej niebezpieczna. Bo niektórzy ludzie bardzo siebie nawzajem potrzebują, pragną i chcą, ale gdy ma dojść do bliskości – czy to uczuciowej, czy erotycznej – to coś takiego się w nich dzieje, że się cofają.

Warto wspomnieć, że każdy związek jest współtworzony. To jest interakcja, czyli odpowiedź na odpowiedź i tak dalej, sprzężenie zwrotne. Taniec, którego oboje będą się uczyć. Potrzebna jest tam pewna subtelność, wrażliwość, umiejętność wczuwania się w drugiego, zadbanie o wcześniej wspomnianą równowagę między miłością a wolnością. Tak powstaje – chciałoby się powiedzieć – dzieło sztuki miłosnej. A jak to z dziełami bywa, są lepsze i gorsze.

Czyli jak to jest: każdy rodzi się z potencjałem do kochania, tylko on czasem bywa zablokowany, czy to jest coś, czego my wszyscy dopiero się uczymy?
Tak zero-jedynkowo bym tego nie opisał. Myślę, że z faktu, że bliskość jest zarówno potrzebą, jak i źródłem lęku, nie musi wynikać to, że dany człowiek ma zostać samotnikiem do końca życia. Można poszukać tego, co jest źródłem tej ambiwalencji, że chcę, ale się boję. Ta banalna fraza bardzo dobrze odzwierciedla to, co w związkach może się dziać, czyli że z jednej strony potrzebuję bliskości, a z drugiej – kojarzy mi się ona z tym, co działo się między moimi rodzicami, którzy się nie szanowali, bili czy kłócili. Może się też kojarzyć z tym, że bardzo chciałem być kochany przez moich rodziców, a oni nie mieli na mnie czasu albo co pewien czas mnie strofowali, że ze szkoły nie przynoszę szóstek.

Podczas terapii pracujemy nad tym, żeby zrozumieć ten lęk i by na obiekt swoich uczuć nie patrzeć przez pryzmat traum, których ze strony kogoś innego zaznałem, czyli żeby odróżniać kobietę, którą kocham i która chce mojej bliskości, od matki, która była agresywna i mnie odrzucała. Bardzo często dochodzi w przedświadomości do pomieszania tych dwóch osób. Bo moją pierwszą kobietą była moja matka – nie w znaczeniu erotycznym, ale w znaczeniu bliskości. Partnerka – w moich przedświadomych fantazjach – zlewa się więc z nią. Terapia pomaga zdekonstruować to zamieszanie.

Czyli to „chcę, ale się boję” nie ma nic wspólnego z tym, czy potrafię kochać?
Ma tyle wspólnego, że mogę myśleć, że nie potrafię, skoro się boję, a chcę. I dopiero jak przestanę się bać, zorientuję się, że potrafię. Ale to znowu nie jest zero-jedynkowe. To proces oparty na zmianie, którą terapeuci nazywają korektywnym doświadczeniem emocjonalnym. Jeśli doświadczę tego, że mogę być blisko i nic złego się nie dzieje, jeśli poddam to refleksji i jeśli będzie mi to smakować – zrobię następny krok lub kroczek w kierunku wyzwolenia z dawnych schematów. Częstą pułapką jest to, że traumy z wczesnego dzieciństwa – nazwijmy je: miłosne niepowodzenia między rodzicami a dzieckiem – wchodzą w dorosłą relację i ją przetrącają.

W końcu to nasza pierwsza szkoła lub antyszkoła miłości. Ale czy to znaczy, że bije w nas źródło miłości? Czy miłość to wartość wewnętrzna? Często stosuje się określenia, jak: „mówić o czymś z poziomu/miejsca miłości”. To miejsce, ten poziom to przestrzeń bez oceniania, bez warunkowania.
Chodzi Pani chyba o to, czy w międzyludzkiej komunikacji odwołujemy się do ocen, czy raczej do zwierzeń i wyznań, czyli tego, co jest we mnie uczuciowego. Mogę wobec drugiej osoby zgłaszać jakąś pretensję, a mogę się też jej zwierzyć, że mnie to boli. W języku ludzi, którzy chcą zadbać o swoją relację, będzie przeważać gotowość do zwierzania zamiast osądzania: „bo ty zawsze”, „bo ty nigdy”. W języku miłosnym jest miejsce na perspektywę dziecka, w tym sensie, że mówię o uczuciach, przeżyciach, tęsknotach, lękach, marzeniach, a nie o tym, czy ktoś jest dobry, czy zły. Czyli, odwołując się do metafory sądowniczej, jestem raczej adwokatem niż prokuratorem.

Czyli miłość byłaby powiązana z uczuciowością?
Na pewno częścią fundamentalną miłości będą uczucia, ale pamiętajmy, że uczucia zranione mogą mieć ochotę wskoczyć w pozycję oskarżycielską, czyli w pozycję surowego rodzica, który oprotestowuje, nie zgadza się, karci i tym podobne. Czasem więc zamienia się to z tańca bliskości w taniec zranień czy w grę, którą się często określa: „To ty jesteś nie okej”. I wtedy ta miłość choruje.

A gdybyśmy wyszli poza relację związkową i porozmawiali o miłości szerzej? Jest takie wezwanie, wręcz biblijne, by miłować swoich wrogów, czyli kochać nawet tych, którzy nas nie kochają, a wręcz działają przeciwko nam. Trochę kojarzy mi się to z litością, o której wspomniałam na początku. Choć też trzeba przyznać, że „litość” ma dziś dość negatywne konotacje, nie chcemy jej, czujemy się nią upokorzeni.
Moim zdaniem litość ma dlatego negatywne konotacje, że sugeruje poczucie wyższości. Jeślibym się nad kimś litował, to w moim przeżyciu zdegradowałbym go do kogoś, kto jest poniżej mnie. Z kolei czymś innym jest empatia czy czymś innym jest współczucie, bo oba mają w sobie element wczuwania się w drugiego człowieka. Litość niezbyt mi się podoba. Nie chciałbym, by ktoś się nade mną litował, i nie chciałbym się nad nikim litować.

A może litość jest jedyną dostępną nam emocją w sytuacji, kiedy kogoś nie szanujemy, nie lubimy, nie popieramy jego zachowań i przekonań, a jednocześnie czujemy, że pod tym wszystkim jest jakieś głębokie zranienie. I wtedy – z tej litości, czyli miłości – nie odpłacamy mu tym samym, nie potępiamy go, ale mu współczujemy.
Zgodziłbym się na tę wersję pod warunkiem, że będziemy mówić jednak o współczuciu, bo Pani w swojej opowieści pionową strukturę litości wzbogaciła właśnie o poziomą strukturę współczucia. Gdybym sam odczuwał wobec kogoś litość, to dałbym sobie za zadanie przejść od niej do współczucia.

Powiedziałby Pan, że do miłości jest bliżej empatii, współczuciu?
Powiedziałbym, że miłość, empatia i współczucie to są wyrazy bliskoznaczne. Oczywiście powstaje pytanie o głębokość tych uczuć. Mogę komuś współczuć, ale z tego miejsca może być jeszcze bardzo daleko do miłości. Miłość jest jednak uczuciem głębszym i intensywniejszym. Choć współczucie może też do niej prowadzić.

Pomyślałam o sytuacji trudnej, podobnej trochę do kochania wrogów, w której oczekuje się od nas miłości, a my nie potrafimy jej w sobie wzbudzić. Chodzi mi o pewne relacje między dorosłymi już dziećmi a ich rodzicami. Często nie potrafią kochać swoich opiekunów po tym wszystkim, czego od nich doświadczyli, a jednocześnie czują w sobie tęsknotę za tym uczuciem. Można powiedzieć, że mają tę miłość przyblokowaną?
Z jednej strony bolesne doświadczenia z dzieciństwa mogą tworzyć bolesność miłości – i na poziomie świadomym jest to przeżywane jako złość, obojętność czy unieważnianie tej relacji, ale nadal gdzieś pod spodem trwa głód przytulenia, usłyszenia: „kocham cię”. To jest jedna wersja. Druga, wcale niesprzeczna z pierwszą, jest związana z tym, co określiła Pani jako przyblokowanie uczucia. Czyli myślę: „Jak ja mogę kochać kogoś, kto mnie tak potraktował?”. Ale pod tą deklaracją zaprzeczającą miłości jest jakaś tęsknota. Terapia polega nie tylko na tym, by to uczucie odblokować, ale by wcześniej spotkać się z tym gniewem, który jest w zranionym dziecku. Możliwe, że po to, by móc odczuć miłość do rodzica, który kiedyś ranił, najpierw trzeba zgodzić się na to, że się do tego rodzica czuje gniew, sięgający czasem poziomu nienawiści. Oczywiście to nie ma być nienawiść niszcząca czy dążąca do realnej zemsty. Spotkanie z ambiwalencją uczuć pogłębia samoświadomość i pozwala zgodzić się na mnogość własnego „ja”. Kochasz czy nie kochasz? – czasem pada pytanie. No więc bywa, że i jedno, i drugie.

A czy miłość w ogóle wymaga wzajemności? Uczestnictwa drugiego obiektu w tym akcie w takim samym stopniu?
Chyba chciałoby się, bo miłość nieodwzajemnioną traktujemy jako miłość nieszczęśliwą. Czasem bohaterowie romantycznych opowieści przeżywają takie niespełnienie, a czytelnik podąża za tym nieszczęściem z nadzieją, że w ostatnim rozdziale będzie jednak happy end. Oczekiwanie wzajemności jest czymś naturalnym, ale znowu – jeśliby sięgnąć do przestrzeni rodzinnej, to musimy przyznać, że inna jest miłość matki do 19-letniego syna, a inna miłość 19-letniego syna do matki. Bo jeśli ów chłopak pozna w pubie atrakcyjną dziewczynę, to wieczorami nie chce już oglądać seriali z mamą, tylko woli się spotykać z tą dziewczyną. Mama może oczywiście się temu sprzeciwiać. Zapyta: „Już mnie nie kochasz?”, i powie: „Idź, idź, spotkaj się z nią, a ja zostanę sama i będę się martwić, czy ci się coś złego nie przytrafi”. Ktoś coś traci, a ktoś coś zyskuje, i tak oto zaczyna się nowa faza życia rodzinnego. W rodzinie miłość przyjmuje różne formy, ma swoje zakręty, pułapki i kryzysy rozwojowe. Inaczej kocha dziewięciomiesięczny syn, inaczej dziewięcioletni, inaczej 19-letni, a zupełnie inaczej 50-letni, który powoli staje się rodzicem swojej matki.

Rodzina, a zwłaszcza posiadanie dzieci, pokazuje też, że miłość może pączkować lub się poszerzać. Że jest nieskończona. Czasem się wydaje, że jedna mała osoba wyczerpuje nasze pokłady miłości, a potem rodzi się kolejne dziecko i kolejne – i tej miłości wcale nie ubywa, ona się nie dzieli na równe części, starcza jej dla wszystkich, a nawet się intensyfikuje.
Porusza tu Pani kwestię nieprzebranych zasobów miłosnych, czyli tego, że przyszła na świat moja córka – bardzo ją kochałem i nadal kocham – ale jak pojawił się mój syn, to nie ubyło mi miłości do córki, a jednocześnie pojawiła się miłość do syna. I podobnie mam z wnukami. To jest skarbiec niewyczerpany.

Inny przypadek to obdarzanie miłością romantyczną kilku osób jednocześnie. O ile pierwsza sytuacja nie jest zwykle źródłem niepokoju, o tyle druga już tak – bo przecież trzeba wybrać.
Ten wątek jest bardzo interesujący ze względu na zmieniające się wzorce kulturowe. Coraz popularniejsze, w publikacjach i w gabinecie terapeutycznym, staje się pojęcie poliamorii, przy czym ta kategoria odwołuje się zwykle tylko do wymiaru erotycznego. Gdyby jednak poliamorię potraktować zgodnie ze źródłosłowem, czyli jako wielomiłość, to powstaje pytanie, czy da się tak rozdzielić serce na kilka części. Są osoby, które mówią, że to potrafią, i takie, które mówią, że miłość zakłada jedyność, wyłączność. Bardzo mnie ciekawi ta sprawa, bo jednocześnie dotyka czegoś, co jest wyzwaniem kulturowym. Kultura pyta nas: Czy da się rozdzielić zmysłowość od uczuciowości? Miłośnicy poliamorii mówią coś takiego: seks osobno, uczucia osobno. Tymczasem moje doświadczenie z gabinetu terapeutycznego wskazuje, że jednak jest to ślepa uliczka. Przynajmniej piękniej albo głębiej jest wtedy, gdy seks się łączy z uczuciowością. Mam świadomość, że mówię to z pozycji konserwatywnej, by nie powiedzieć: dziaderskiej, ale mnie po prostu nie wydaje się, by to rozdzielenie było dla człowieka korzystne i rozwojowe. Z drugiej strony na świecie dzieją się też rzeczy nierozwojowe.

A czy można mówić o miłości zmysłowej jako o wartości – samodzielnej, oddzielnej i odrębnej od miłości romantycznej?
Potrafię sobie wyobrazić w przyszłości taką sytuację, że seksualność będzie oddzielona od uczuciowości, tak jak dzisiaj można sobie wyobrazić, że idą mężczyźni na piwo czy kolega z koleżanką na kawę i to nie rujnuje ich życia rodzinnego ani nie jest uważane za zdradę. Może za kilka pokoleń seksualność będzie traktowana jak wspólne pójście do kina czy do muzeum. W jednym z filmów Luisa Buñuela jedzenie jest czymś, czego się nie robi wspólnie, tylko ukradkiem lub w osobnej kabinie, bo jest tak wstydliwe. Reżyser uwyraźnia, jak bardzo jesteśmy związani wzorcami i że jest tylko kwestią społecznej umowy, co jest obyczajem, czyli co bywa sankcjonowane przez wzorzec kulturowy, a co nie. Ja wierzę, że łączenie seksualności z uczuciowością jest czymś lepszym, że posunę się tu do wartościowania. Oczywiście czytam i słyszę też wiele historii o tym, że zmienianie partnerów czy bycie z dwoma partnerami jednocześnie może wzbogacać i urozmaicać życie. Podoba mi się idea rodzin patchworkowych, w których po rozstaniu partnerzy nadal są w przyjaźni, jednak nawet tam prędzej czy później pojawia się kwestia lojalności. Miłości może być pełno i coraz więcej, ale z lojalnością, która się przekłada na przykład na pytanie: „z kim ten czas spędzisz?”, jest większy kłopot.

Chce Pan powiedzieć, że miłość pociąga za sobą odpowiedzialność?
Tak jest, to chciałem powiedzieć.

To wada czy zaleta miłości?
Odpowiedzialność jest związana z pewnego rodzaju dojrzałością. Dojrzałość będzie wadą wtedy, gdy za wartość nadrzędną przyjmę swawolę, ale jeśli uznam, że wartością jest dojrzałość, to wtedy odpowiedzialność nie będzie problemem. Nie wiem, czy tym razem nie zabrzmiało to trochę duszpastersko…

Bogdan de Barbaro, psychiatra, psychoterapeuta, superwizor psychoterapii i terapii rodzin. Były kierownik Katedry Psychiatrii UJ – Collegium Medicum. Współpracuje z Fundacją Rozwoju Terapii Rodzin „Na Szlaku”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze