Tak cenione dziś wspólne pasje są doskonałą odskocznią od codziennych obowiązków, wyznaczają cele, dają okazję do zawierania nowych znajomości. Psychoterapeutka Ewa Klepacka-Gryz podkreśla jednak, że nie mogą zastępować intymności, którą buduje się przez bycie, a nie działanie.
Anka i Wiktor to małżeństwo 30-latków. Znają się w zasadzie od dzieciństwa; razem chodzili do podstawówki i liceum, na studia każde wyjechało do innego miasta. Spotkali się przypadkowo na ślubie dawnej znajomej. W podstawówce byli razem w harcerstwie, w liceum wyjeżdżali na obozy żeglarskie. Dziś sporo pracują, ale bez przesady, czas po pracy jest dla nich szalenie ważny. Śmieją się, że mają tyle zajęć co 12-latek, który musi sprawdzić, czy woli balet czy szermierkę, a może szachy. Zaczynali od lekcji jogi, razem, mata przy macie. Potem był taniec towarzyski i siłownia – ćwiczyli z prywatnym instruktorem. Po kilku latach tego bycia razem w domu, razem na sali na moment się rozdzielili. Anka zapisała się na warsztaty lepienia z gliny, „chyba zapragnęłam pobyć trochę w babskim gronie” – opowiada. Wiktor w tym czasie zaliczył sztuki walki, gdzie było intensywnie, czasami brutalnie, jak mówi: „Tak po męsku”.
Od trzech lat są pasjonatami sportów wodnych. Odkąd pracują zdalnie, uciekają przed jesienią i zimą tam, gdzie ciepło, by po pracy móc wskoczyć do wody. Często dojeżdżają do nich znajomi, bo – jak twierdzą, po tylu latach razem – potrzebują towarzystwa innych. Dzieci nie planują, bo jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia, zobaczenia, doświadczenia. Kiedy pytam, czy mają udany seks, mam wrażenie, że nie do końca rozumieją pytanie. Mają superpracę, fajne mieszkanie, mnóstwo znajomych, ogromny apetyt na świat. A seks? Kochają się, kiedy akurat mają wolny wieczór, nigdzie nie wychodzą albo po powrocie z imprezy po alkoholu.
Po długotrwałym modelu „mąż do pracy, żona strażniczka ogniska domowego”, fali małżeństw klasowych, studenckich i firmowych (nierzadko zawieranych jako konsekwencja nieplanowanej ciąży) pojawiły się relacje, w których partnerów połączyły wspólne doświadczenia czy wspólna aktywność zawodowa albo sportowa. Hasło „Wspólna aktywność cementuje związek” – na wiele lat stało się wyznacznikiem udanej relacji. A „poszukajcie wspólnego hobby” – podstawową radą w gabinetach małżeńskiej terapii. Badania zajmujące się oceną poziomu szczęśliwości w relacji ochoczo podpisywały się pod „razem w domu, razem na siłowni”.
I coś w tym jest: wspólna pasja jest doskonałą odskocznią od codziennych obowiązków, pozwala odreagować fizyczne i emocjonalne napięcia, świetnie zagospodarowuje wolny czas, tworzy tematy do rozmowy, daje okazje do poznania nowych znajomych, wyznacza nowe cele, wzmacnia więź. Super, pod warunkiem że oprócz wspólnego działania łączą nas również inne sfery życia.
Niestety, dziś coraz częściej obserwujemy, że potrzeba (a może nałóg): „Zróbmy coś razem” w niektórych związkach jest jedyną siłą wiążącą. Partnerzy są skoncentrowani głównie na zadaniach: rano przed pracą razem do siłowni albo przynajmniej przebieżka po parku, po pracy spotykamy się na ściance wspinaczkowej, weekendy planujemy z kalendarzem w ręku. Nie chodzi jedynie o aktywność ruchową, równie dobrze może być to aktywność kulturalna albo podróżnicza.
Czas biegnie w szalonym tempie, wszyscy jesteśmy bardzo zajęci. Nasze kalendarze pękają w szwach i jeszcze ten przymus, żeby w każdej minucie robić coś sensownego. Odpowiedź na pytanie „co robisz dziś wieczorem?” świadczy o tym, kim jesteś i na ile liczysz się w świecie. Bezczynność, brak sensownego, zaplanowanego i efektywnego zajęcia to oznaka porażki, braku sensu i celu. Czas jako dobro deficytowe należy kontrolować, efektywnie organizować, oceniać jakość i sensowność jego zagospodarowania. Bezruch fizyczny i mentalny powoduje totalną dezorganizację i poczucie utraty azymutu. Co ciekawe, bezruch w uczuciach jakoś w ogóle nam nie przeszkadza, wolimy działać niż czuć.
Wspólna aktywność przede wszystkim jest dziś najlepszą okazją do nawiązania relacji. Ludzie szukający partnera np. na portalach randkowych zwracają uwagę przede wszystkim na pasje. To, czy nie będziemy się razem nudzić, staje się ważniejsze, niż to, czy czujemy podobnie, czy mamy podobną wrażliwość, czy wyznajemy podobne zasady. Jeśli na pierwszej randce nie mamy o czym rozmawiać, to kolejne są bez sensu. Nie dajemy sobie czasu na to, by się sobie przyjrzeć, wykreować okazję do lepszego poznania się i otwarcia na siebie nawzajem. Sprawdźmy, jak jest nam razem w działaniu; chodźmy na basen, wyjedźmy razem w góry albo na weekendowy warsztat – to jest dziś prognoza związku. Spacer – świetnie. Siedzenie naprzeciwko siebie w kawiarni, byśmy mogli popatrzeć sobie w oczy – strata czasu.
Dopóki robimy coś razem, to znaczy, że jesteśmy razem. Jeśli partner od dawna nie proponuje, co dziś zrobimy, to znaczy, że już nie kocha, nie jest zaangażowany w związek. Tak jak kiedyś orgazm w sypialni był oznaką, że związek ma się dobrze, dziś ważne jest, ile godzin w tygodniu coś razem robimy. Nawet jeśli robimy osobno, bo on w siłowni, a ty na tańcach – to i tak jest OK, bo przynajmniej nie tracimy czas. Potrzeba zapełniania czasu bywa ucieczką; od czucia, od pobycia sam na sam ze sobą albo z partnerem, od intymności.
Aktywność może cementować związek tylko pozornie. Jeśli idziecie razem na film nominowany do Oscara, a potem godzinami o nim rozmawiacie, dzielicie się swoimi odczuciami, a nawet jeśli macie odmienne zdania, nie rywalizujecie, tylko cierpliwie wysłuchujecie jedno drugiego – to super. To znaczy, że w waszym przypadku aktywność uzupełniana jest intymnością.
Uwielbiacie chodzić razem na jogę, ale czasami wolicie posiedzieć w domu i razem nic nie robić? Tak spędzony wieczór również ma sens. Sami ustalacie proporcje pomiędzy byciem i działaniem.
Dobrze, jeśli w waszej przestrzeni jest też miejsce na osobność i niezależność, np. raz w tygodniu on wychodzi na tenisa z przyjacielem, a ty na babskie spotkanie. Wieczorem, przy kolacji on z entuzjazmem opowiada ci, jak znokautował kumpla, ty dzielisz się nowinami z życia przyjaciółki. Czyż to nie miłe urozmaicenie?
Jeśli jednak po powrocie z siłowni, z teatru czy egzotycznej wyprawy jedyne, co macie sobie do powiedzenia, to: „Gdzie są moje czyste skarpetki?” albo „ty nic nie zrozumiałeś z tej sztuki!” – wasz związek jest zagrożony.
Intymność to spoiwo, siła wiążąca w relacji. W intymności nie ma celu; nie potrzeba jej planować, aranżować, ustalać. Ona po prostu się wydarza; z potrzeby bliskości, czucia, chęci dzielenia się swoim wewnętrznym światem. Intymność to nie tylko pełen namiętności seks, ale też taka sytuacja: siedzicie w jednym pokoju, każde zajęte swoją pracą i tylko od czasu do czasu spoglądacie na siebie i czujecie ciepło w serduchu. W intymnej relacji widzisz partnera naprawdę, kochasz go nie za coś, tylko pomimo tego. Intymność dodaje energii wspólnej aktywności; wzmacnia bliskość we wspólnych podróżach czy poczucie bycia razem w sportowych rywalizacjach; pozwala razem, ramię w ramię, uwolnić napięcie stresowe czy oczyścić atmosferę po niedawnej małżeńskiej sprzeczce.
Planowanie seksu, bo „od czasu do czasu wypada” albo ,,dojrzeliśmy wreszcie do dziecka” – to nie intymność, ale aktywność zaplanowana na osiągnięcie konkretnego celu. Intymność wymaga odwagi, przeżycia lęku przed zranieniem, bo w intymności pokazujesz jaka/jaki jesteś naprawdę, bez masek, bez udawania. Jest sprawdzianem miłości; tego, czy ufacie sobie nawzajem, czy jesteście w stanie zaakceptować jedno drugie razem z uciążliwymi nawykami i „ciemnymi” stronami charakteru.
Intymność to czucie, aktywność to działanie. Razem wzmacniają siłę związku. Aktywność zamiast intymności albo jako ucieczka od bliskości nie scala związku, ale stwarza pozory jego trwania. Czy trochę nie szkoda czasu na taką relację?
Ewa Klepacka-Gryz, psycholożka, terapeutka, autorka poradników psychologicznych, trenerka warsztatów rozwojowych dla kobiet