1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Jak w matni – o samotnym rodzicielstwie rozmawiamy z psycholożką Marią Rotkiel

Nierzadko na barkach samotnej matki spoczywa niemal wszystko: kwestie finansowe, codzienna logistyka, szczepienie, zajęcia dodatkowe, a do tego praca zawodowa. (Fot. iStock)
Nierzadko na barkach samotnej matki spoczywa niemal wszystko: kwestie finansowe, codzienna logistyka, szczepienie, zajęcia dodatkowe, a do tego praca zawodowa. (Fot. iStock)
Zmęczenie, presja, pęd, ogromne poczucie odpowiedzialności, a przede wszystkim lęk – tak wygląda codzienność wielu samodzielnych i samotnych matek. Dlatego – jak zauważa psycholożka Maria Rotkiel – bombardowanie ich powtarzaniem, że muszą o siebie dbać, jest dodatkowym obciążaniem. Co zamiast tego możemy wszyscy zrobić?

Z czym na poziomie emocjonalnym mierzy się samodzielna matka, kobieta, który nie ma pełnego, a czasem nie ma w ogóle wsparcia ojca dziecka?
Emocją, która najczęściej towarzyszy takiej kobiecie, jest lęk, w bardzo różnych odsłonach. To obawa dotycząca tego, czy jest w stanie zapewnić dziecku wszystko, czego ono potrzebuje, czy jest w stanie je ochronić. Lęk, który czasem można zdiagnozować jako lęk uogólniony, to nic innego jak życie w permanentnym niepokoju. W niektórych przypadkach lęk jest bardzo konkretny, zwerbalizowany; kobiety mówią na przykład, że bardzo boją się sytuacji, kiedy coś im się stanie, bo nie są pewne, czy ich dziecko otrzyma wtedy od ojca lub innych bliskich wsparcie. Czy znajdzie się zwyczajnie ktoś, kto się nim zajmie. I to nie jest strach wyimaginowany. Bo skoro nie mogą liczyć na pomoc, na zaangażowanie ojca dziecka tu i teraz, nie jest dziwne, że w ich głowach pojawiają się takie myśli. Kiedy każdego dnia konfrontują się z drobnymi i większymi zaniechaniami byłego partnera, cegła po cegle buduje się w nich przeświadczenie, że nie mają na kim polegać. Nie zdążę z pracy do szkoły po dziecko – nie mam na kogo liczyć; źle się czuję, mam grypę – nie mam na kogo liczyć. Nierzadko na barkach takiej matki spoczywa niemal wszystko: kwestie finansowe, codzienna logistyka, szczepienie, zajęcia dodatkowe, a do tego praca zawodowa. To jest jak matnia – zmęczenie, presja, pęd, ogromne poczucie odpowiedzialności… Kiedy jesteśmy tak przeciążeni, psychika reaguje właśnie lękiem.
Czasem przybiera on wręcz formę fobii. Miałam na przykład pacjentkę, która była sama z dwójką małych dzieci i panicznie bała się, że zemdleje. Bo wtedy, po pierwsze, one się przestraszą, po drugie, nie znajdzie się nikt, kto wezwałby pomoc.

Taka kobieta ma poczucie, że musi być pancerna, działać jak robot, a co jak złamie nogę…
Wtedy cała misterna konstrukcja codzienności się rozpada, bo oparta jest na działaniu, wysiłku jednej osoby. W pełnych rodzinach, choć zwykle więcej spoczywa na barkach kobiety, jest jednak łatwiej. Czuję się źle, dzwonię do partnera, żeby wrócił wcześniej z pracy. Samotna matka może czasem liczyć na wsparcie babci, cioci czy przyjaciółki, ale tego nie da się porównać – takie osoby nie są zwykle wdrożone w naszą codzienność, poza tym mają też zwyczajnie swoją własną codzienność, swój plan i grafik, zatem jest to zupełnie inny rodzaj wsparcia. Dlatego tak często samotnym matkom i matkom samodzielnym lęk jednak towarzyszy.
W tym momencie zaznaczę, że jestem zwolenniczką podziału na matki samotne i samodzielne. Matka samodzielna rozstała się z partnerem z ważnych dla niej powodów, ale jest to mężczyzna na tyle dobrze funkcjonujący w roli ojca, że można się z nim dogadać. Natomiast są też matki samotne – w ich przypadku ojca dziecka albo nigdy nie było, albo jest takim mężczyzną, na którego liczyć się nie da.

Mam wrażenie, że nie bez znaczenia jest tu wpływ kultury – rodzice się rozstają, dziecko na co dzień mieszka z mamą, ale ma też tatę. Tata umawia się, że będzie uczestniczył w opiece nad dzieckiem, i nagle raz, drugi i piąty okazuje się, że się nim nie zajmie, bo coś mu wypadło. Matce nigdy nic nie może wypaść, ojciec – takie są moje obserwacje – ma na to ogólne przyzwolenie. To jasne: „Musiał wyjechać służbowo”…
Choć chcę podkreślić, że jest wielu ojców w pełni zaangażowanych, genialnie odnajdujących się w ojcostwie, to statystyki są w tej kwestii nie do podważenia. Rzeczywiście w przeważającej części to kobieta jest tą, która zawsze musi trwać na posterunku. Mężczyźni w wielu przypadkach dają sobie przyzwolenie na to, by praca (najczęściej) była ich wymówką. A dają je sobie dlatego, że – tak jak Pani powiedziała – sprzyja im kulturowy skrypt.

Kulturowo uwarunkowane jest, że to kobieta bierze na siebie funkcjonowanie całego domu i rodziny. Tylko że ten schemat pochodzi z czasów, kiedy kobiety zajmowały się wyłącznie tym. Współczesna kobieta przeważnie pracuje zawodowo. Bo chce, a nierzadko musi to robić – słyszymy historie o alimentach w wysokości 800 złotych miesięcznie, nawet doliczając do tego wsparcie socjalne, zwyczajnie nie można pozwolić sobie na luksus niepracowania. Mimo to wciąż pokutuje w nas, w społeczeństwie, przekonanie, że mężczyzna to ten, który pracuje, a kobieta to ta, która zajmuje się domem. Tupiemy nogami, denerwujemy się, ale mamy XXI wiek, a wciąż to samo myślenie.

Mam poczucie, że kultura nie nadąża za rozwojem cywilizacji. I nie chodzi wyłącznie o to, że dziś pracujemy zawodowo, ale także o to, że nasza codzienność nie przystaje do tej sprzed kilkudziesięciu lat, ilość bodźców jest nieporównywalna, ilość rzeczy, którymi kobieta – w ramach codziennej logistyki – musi się zająć, jest niepoliczalna.

A zmiana w naszej mentalności nie wydarza się…
Na poparcie tego, o czym rozmawiamy, zachęcam, by zajrzeć do badań. Jest kilka niezależnych, które czarno na białym, bez możliwości stawiania zarzutów o bycie stronniczym, udowadniają, w jakiej skali kobiety zajmują się domem, logistyką codzienności, a w jakiej mężczyźni. Otóż przeciętna kobieta poświęca na to pięć godzin dziennie, przeciętny mężczyzna od godziny do dwóch godzin… w tygodniu! Równie ciekawe jest to, co kryje się za tym czasem. Kobiety wymieniają: pranie, gotowanie, sprzątanie, zakupy, odrabianie lekcji z dziećmi i tak dalej, a mężczyźni – remont i drobne naprawy. To ja się pytam, ile razy w tygodniu trzeba spakować dziecko do szkoły i wstawić pranie, a ile razy na głowę spada kuchenna szafka? A mówimy o kobiecie w pełnej rodzinie… Jaka jest więc sytuacja samotnej czy samodzielnej matki?
Kobiety są potwornie obciążone, dlatego mają stany lękowe, wahania nastroju, dlatego coraz częściej popadają w uzależnienia. Tak zwane pijące matki to jest problem, którego skali nawet nie znamy. Szukają prostego i szybkiego sposobu, bo na inny nie mają przestrzeni, by choć na chwilę wyłączyć się z tej trudnej rzeczywistości, nie czuć odpowiedzialności.
Jest jeszcze jedna ważna kwestia – lubimy mieć kontrolę. Kiedy rozmawiam z matkami, dopytuję, na ile pewne rzeczy chcą robić.

Czy dobrze rozumiem, że fragment tej pętli, którą mamy na szyi, założyłyśmy sobie same?
W pewnym sensie tak. Podam przykład – są wśród nas takie matki, które nie mają problemu z tym, że niecodziennie dziecko dostaje domowy obiad, mogą zamówić pizzę, ale proszę mi wierzyć, że wiele z nas, podając ją, ma wyrzuty sumienia. Kobieta ledwo trzyma się na nogach, ale staje przy garnkach. Chcemy być perfekcyjne na każdym odcinku. Moim zdaniem cena, jaką za to płacimy, jest bardzo wysoka.

Nie jesteśmy w stanie odpuścić kontroli. Mam znajomą, samodzielną matkę, wielokrotnie zdarzyło się tak, że umówiona była z ojcem dziecka, że syn zostaje u niego, ale… jemu coś wypadało. Choć miała zaplanowany ten czas, nigdy nie była w stanie powiedzieć: „Słuchaj, ale ja też już mam plany, więc syn musi zostać z tobą i koniec”. Zawsze odpuszczała, rezygnując z siebie.
Prawie zawsze nasze poczucie odpowiedzialności i nasza opiekuńczość biorą górę. I tak, rezygnujemy ze swoich planów. Ale czy trzeba nas za to winić, ganić? Nie jestem pewna. Tu jest jeszcze jedna ważna kwestia, pytanie, z kim mamy do czynienia. Jeśli mamy po drugiej stronie kogoś dojrzałego i odpowiedzialnego rodzicielsko, to tak – namawiam kobiety do „wyszarpywania” czasu dla siebie, na ile to tylko możliwe. Jednak jeśli były partner odpowiedzialny nie jest – w pełni rozumiem decyzję kobiety, która w ten sposób chroni swoje dziecko. Skupia się na tu i teraz, a co będzie potem z jej stanem psychicznym, z jej zdrowiem – nie myśli, bo nie ma do tego zwyczajnie warunków.

Co zrobisz, kiedy on się umawia i nie odbiera telefonu? Co zrobisz, kiedy mówi: „Nie, bo nie”? Pojedziesz do pracy i położysz dziecko na jego biurku? Zresztą kiedy pytam kobiety o powód rozstania z partnerem, często mówią, że był nim brak odpowiedzialności, fakt, że nie mogły liczyć na wsparcie. Czy po rozstaniu to się zmienia? Nie, zwykle po rozstaniu jest jeszcze trudniej. I bombardowanie takiej kobiety powtarzaniem, że musi dbać o siebie, jest dodatkowym obciążaniem.

To co można zrobić w takiej sytuacji? Czy jest w ogóle jakaś rada?
Na pewno można szukać argumentów, znaleźć jakiś klucz do byłego partnera. Większość z nas ma jakiś zakres gratyfikacji, motywacji, które działają. Nie wolno nam się bać używać do tego swojej inteligencji emocjonalnej. Są na przykład panowie, którzy bardzo dbają o swój PR, chcą być dobrze postrzegani przez innych, w swoim środowisku. Wrzucają na swoje profile zdjęcia z dziećmi, podczas gdy w rzeczywistości, kiedy są potrzebni, nie ma z nimi kontaktu. Nie bójmy się tym „zagrać”, mówiąc jego znajomym, że nie wywiązuje się ze swoich ojcowskich obowiązków.
A może to jest ojciec, dla którego kontakt z dzieckiem jest ważny? Owszem, jest niesłowny, niepunktualny, ciężko się z nim umówić, ale trafią do niego argumenty z poziomu emocji, że dziecko za nim tęskni, że jeśli teraz kilka razy dziecko zawodzi, straci w jego oczach szacunek, dobre imię. Szukajmy wspomnianego klucza, zamiast unosić się honorem.

Z moich obserwacji wynika, że my, kobiety, mamy jeszcze jedną trudność – nie umiemy prosić o pomoc. A przecież często są wokół nas osoby, które mogą wesprzeć.
To jest bardzo ważny aspekt. Pracuję z kobietami i na szczęście widzę, że zaczynają się w tej kwestii przełamywać. Zbudowanie sobie sieci potencjalnego wsparcia jest czymś szalenie ważnym. Chodzi o takie poczucie, że gdyby coś, jest jakieś wyjście. To może zapobiec znalezieniu się w bardzo ciężkim stanie, z depresją, nerwicą czy chorobami psychosomatycznymi. I to nie musi być babcia czy ciocia, ale na przykład wcale niekoniecznie zaprzyjaźniona mama kolegi czy koleżanki naszego dziecka ze szkoły. Nie jesteś w stanie z jakiegoś powodu odebrać córki? Zadzwoń do matki jej koleżanki, zapytaj, czy może odebrać dziś także twoje dziecko i wziąć je do siebie na dwie godziny. Z doświadczenia kobiet, z którymi pracuję, wynika, że to prawie zawsze okazuje się możliwe. Trzeba tylko się przełamać i spróbować.
Zapominamy albo nie wiemy o tym, że ludzie bardzo lubią być proszeni o pomoc. Tę wiedzę warto wykorzystać. Po pierwsze, sprawiamy, że ktoś czuje się potrzebny, a to podbudowuje jego samoocenę, po drugie, oferujemy, że kiedy ta osoba będzie potrzebowała naszej pomocy, jesteśmy w gotowości. Takie między­ludzkie wsparcie genialnie się sprawdza.

A kiedy mamy obok siebie taką samotną czy samodzielną matkę, warto ją dostrzec, wyjść od czasu do czasu z ofertą pomocy?
Tak, pewnie każda z nas ma gdzieś w bliższym czy dalszym gronie takie kobiety. Sprawmy, by nie czuły się niewidzialne. Czasem jedno zdanie, jedna deklaracja może sprawić, że będzie spokojniejsza, pewniejsza. To nas nic nie kosztuje. A gwarantuję, że korzyść będzie po obu stronach.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze