1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Stałam się zakładniczką własnego lęku” – mówi Agnieszka Jelonek, jedna z bohaterek książki „Czasem czuję mocniej”

„Stałam się zakładniczką własnego lęku” – mówi Agnieszka Jelonek, jedna z bohaterek książki „Czasem czuję mocniej”

Agnieszka Jelonek, autorka bloga „Tylko spokojnie” i powieści „Koniec świata, umyj okna”, jedna z bohaterek książki „Czasem czuję mocniej” autorstwa Agnieszki Jucewicz. Książkę wydało wydawnictwo Znak Literanova. (Fot. Robert Wilczyński)
Agnieszka Jelonek, autorka bloga „Tylko spokojnie” i powieści „Koniec świata, umyj okna”, jedna z bohaterek książki „Czasem czuję mocniej” autorstwa Agnieszki Jucewicz. Książkę wydało wydawnictwo Znak Literanova. (Fot. Robert Wilczyński)
Książka „Czasem czuję mocniej. Rozmowy o wychodzeniu z kryzysu psychicznego” Agnieszki Jucewicz zawiera 12 intymnych rozmów o doświadczeniu kryzysu psychicznego. Jej bohaterki i bohaterowie – wśród nich m.in. olimpijczyk Marek Plawgo, dziennikarka Małgorzata Serafin, artysta i aktywista Paweł Żukowski, dietetyczka Katarzyna Błażejewska-Stuhr oraz pisarka Agnieszka Jelonek – otwarcie mówią o tym, jak diagnoza zmieniła ich życie. Jak – czasem wbrew wszystkiemu – żyją, pracują i budują relacje. I z jakimi wyzwaniami i wyobrażeniami o swoich chorobach muszą się mierzyć.

Rozmowa z Agnieszką Jelonek, autorką bloga „Tylko spokojnie” i powieści „Koniec świata, umyj okna” nominowanej do Nagrody Literackiej Gdynia 2020 i wyróżnionej Nagrodą Literacką miasta Radomia.

Najpierw powiem ci, jak ja to sobie poukładałam, okej? Wyróżniam trzy pojęcia związane z lękiem: strach, lęk i atak paniki. Strach to taki zdrowy lęk. Reakcja na realne zagrożenie, na przykład wracasz nocą do domu, ktoś za tobą idzie, więc się boisz. Lęk przypomina trochę zamartwianie się. To taki stan, kiedy się boisz, ale czegoś wyobrażonego. Na przykład nagłej śmierci dziecka. Z jednej strony istnieje prawdopodobieństwo, że tak się może stać, z drugiej – jeśli ciągle o tym myślisz, jest w tym jakiś nadmiar. Atak paniki to moment, w którym ten lęk się rozlewa i jest nie do powstrzymania.

Kiedy wiele lat temu zaczęłam chorować, moim głównym problemem był „lęk przed lękiem”, czyli przed kolejnym atakiem. Po jakimś czasie całe moje życie zostało podporządkowane temu, żeby go uniknąć. Problem polegał na tym, że nie sposób przewidzieć, kiedy on przyjdzie. Czułam się więc tak, jakby ktoś ciągle chodził za mną z pastuchem elektrycznym, a ja tylko czekałam, aż nim dostanę. Cała moja energia, uwaga, całe życie kręciło się wokół przygotowywania się na kolejny atak i myślenia, jak do tego nie dopuścić. Stałam się zakładniczką własnego lęku.

Jak go odczuwałaś? Jako napięcie w ciele?
Zanim nauczyłam się czytać sygnały z ciała, czułam go w głowie pod postacią różnych obsesyjnych myśli. Od: „Czy mogę wyjść teraz do sklepu?”, „Czy jak pójdę po syna do szkoły, to dam radę z nim wrócić?”, „Czy jak dostanę ataku, to inni się zorientują?”, po: „Czy zamkną mnie w szpitalu?”, „Czy odbiorą mi prawa rodzicielskie?”, „Czy umrę?”. Na początku wkładałam niesamowitą energię w to, żeby nikt się nie zorientował, co się ze mną dzieje. Najgorzej było rano. Bo przed sobą miałam cały dzień czuwania, nieodbierania telefonów, wyczekiwania kolejnego ataku. Wieczorem byłam kompletnie bez sił, ale też odczuwałam trochę ulgi, że udało mi się przetrwać dzień. Po czym budziłam się i znowu to samo.

Co się z tobą działo w trakcie ataku paniki?
No i tu mam wrażenie, że język zawodzi. Cała moja książka „Koniec świata, umyj okna” jest w zasadzie próbą oddania tego, co się dzieje z człowiekiem w takim momencie. Jestem coraz bliżej znalezienia tych słów, ale to wciąż nie to.

Spróbuj.
Kiedy przychodził atak, miałam silne uderzenia gorąca. Pociłam się. Było mi niedobrze. Czasem wymiotowałam. Generalnie miałam ściśnięty żołądek, co ma swoje biologiczne uzasadnienie, bo kiedy lęk jest bardzo silny, to całe twoje ciało jest skoncentrowane na tym, żeby albo uciec, albo walczyć, albo się zamrozić.

Doświadczałam też silnego, przerażającego poczucia oddzielania się od rzeczywistości. Później dowiedziałam się, że to się nazywa dysocjacja. To takie uczucie, jakbyś się od siebie oderwała i leciała gdzieś w inną jaźń. Albo znalazła się na roller-coasterze, na którym wcale nie chcesz być, i jechała nim, nie mając żadnej kontroli nad tym, co się dzieje. Razem z tym uruchamiała się we mnie jedna myśl: „Wariuję”. Myśl, która jeszcze bardziej potęgowała lęk. Straszne, dojmujące uczucie.

Ile trwał taki atak?
Czasem dziesięć minut, czasem pół godziny. Ale po wszystkim czułam się masakrycznie. Wszystko mnie bolało. Byłam bardzo zmęczona. Czasem płakałam, bo robiło mi się siebie żal. Musiałam dużo spać.

Jak w tym stanie postrzegałaś innych ludzi, rzeczywistość w ogóle?
Generalnie uciekałam. Kiedy czułam, że TO się zbliża, robiłam wszystko, żebym była sama. Nie czułam zagrożenia ze strony innych. Po prostu stawali się dla mnie nierealni, obcy, więc i tak nie mogli mi pomóc. Ewentualnie tylko nakręcali mój wstyd, że zaraz odkryją, że „wariuję”, i co ja im wtedy powiem? Z czasem zorientowałam się, że atak paniki poprzedza coś w rodzaju ćmienia. Uczucie, że jestem nie tu, gdzie powinnam, że co ja tu w ogóle robię, że w ogóle coś jest nie tak.

Znam to.
Aż mam ciarki, kiedy teraz o tym mówię… Tego ćmienia doświadczałam w różnych miejscach. W pracy. Na ulicy. W samochodzie. Pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy z mężem prostą, bezpieczną drogą i nagle ni stąd, ni zowąd przyszło
to uczucie, a chwilę potem taki atak paniki, że nie byłam w stanie nic powiedzieć. Nie wiedziałam, czy chcę, żeby się zatrzymał, czy żeby zawrócił. Wycięło mnie.

Jak sobie próbowałaś radzić z tymi stanami, zanim poszłaś po pomoc?
Ciekawe, że mówisz „te stany”, ponieważ zanim dowiedziałam się, że to są ataki paniki, tak samo je nazywałam.
Na początku w ogóle nie wiązałam ich z lękiem. Wydawało mi się, że to fizyczne dolegliwości, więc szukałam fizycznych przyczyn. Myślałam, że może to ma jakiś związek z alkoholem, bo w pewnym momencie zawsze gdy miałam kaca, przychodził atak, więc zrezygnowałam z picia. To jednak nie pomogło. Może zła dieta? Może jestem na coś uczulona? Szukałam tej „trucizny” i po kolei odstawiałam rzeczy, które mogły „te stany” powodować.

Co jeszcze odstawiłaś poza alkoholem?
Palenie jointów. Późne chodzenie spać. Przebywanie w tłumie. Zbyt głośne miejsca. A w końcu podróże, co było dla mnie bolesne. Nie jestem jakąś wielką globtroterką, ale lubię zmienić miejsce pobytu ze dwa razy w roku. W pewnym momencie przestało to być możliwe. Mimo wykluczenia tego wszystkiego dalej miałam ataki. I to coraz silniejsze. W 2014 już przestałam je ogarniać.

Wcześniej je ogarniałaś?
Myślę, że robiłam to przez kilka dobrych kilka lat. Nie wystawiłam się na różne bodźce, robiłam te wszystkie uniki. Poza tym funkcjonowałam w trybie zadaniowym. Jak robot. Małe dziecko, praca, godzenie jednego z drugim. Ale kiedy mój syn podrósł i zrobiło się więcej przestrzeni i czasu dla mnie, wreszcie mogłam się zastanowić, jak to moje życie wygląda. I czy chcę, żeby tak wyglądało.

I co się okazało?
Że prawie nigdzie nie wyjeżdżam. Że jak już gdzieś pojadę, to nie mam z tego radości, tylko ogarnia mnie lęk, że coś się wydarzy. W ogóle że nie żyję tak, jak bym chciała. Zaczęłam się obwiniać. To jeszcze bardziej wzmocniło lęki, aż w tym 2014 dostałam takiego ataku paniki, po którym musiałam już pójść po pomoc.

Opowiesz?
W nagrodę za opowiadanie dostałam udział w warsztatach literackich we Wrocławiu. Pojechałam. Wyszliśmy na miasto. Trochę wypiłam, niewiele, i nagle dopadło mnie to uczucie, że jestem nie tu, gdzie powinnam. Kiedy tylko się zorientowałam, wróciłam sama do hotelu i się zaczęło. Było mi tak źle! Leżałam w łóżku, czując jednocześnie, że muszę uciekać, rozumiesz? Przeleżałam w tym stanie do szóstej rano. Wtedy po raz pierwszy zaświtała mi myśl, że jest jeden sposób, żeby to przerwać… wyskoczyć przez okno. Było to bardzo kuszące. Doświadczyłam momentu, w którym stało się dla mnie oczywiste, że to jest lepsze niż trwanie w tym cierpieniu. Rano, kiedy ten stan trochę się wyciszył, pomyślałam: „Idę do psychiatry”.

Czy wcześniej rozmawiałaś z kimś o tym, co się z tobą dzieje? Na przykład z przyjaciółmi?
Nie, bo nie wiedziałam, co to jest ani jak im o tym powiedzieć. Próbowałam rozmawiać z mężem, ale on podpowiadał mi rozwiązania typu: „A może coś zjadłaś?”, „Połóż się, to ci przejdzie”. Odbierałam też od niego sygnały – nie wiem, na ile on mi je faktycznie dawał – że przesadzam. Przecież nie krwawię, nie widać, żeby mi coś było. I sama też tak zaczęłam myśleć.

Alicja, bohaterka „Koniec świata, umyj okna”, podobnie jak ty choruje na zaburzenia lękowe i też uważa, że przesadza. Myśli: w Syrii jest wojna, w Afryce ludzie chorują na AIDS, na całym świecie umierają z głodu, więc…
…jakie mam prawo mówić, że cierpię? Na pewno kryzys, w którym byliśmy wtedy z mężem i który długo nie został nazwany, przyczynił się do zaostrzenia moich stanów. Miałam poczucie, że ciągle coś udaję. Czułam się też przytłoczona macierzyństwem, ale bałam się do tego przyznać. I to tarcie między tym, co robię, a tym, czego tak naprawdę bym chciała, napędzało te objawy.

Poszłaś do psychiatry i…?
Za pierwszym razem źle trafiłam. Lekarka przepisała mi leki starszej generacji, bardzo silne. Wzięłam od razu pełną dawkę i mnie odcięło. Zapadłam w ciężki sen, a kiedy się obudziłam, niczego nie widziałam i nie słyszałam. Tylko wysoki, piskliwy dźwięk. To był koszmar. Czyli co to znaczy? Że nie ma dla mnie ratunku! Koniec.

Tak pomyślałaś?
Tak. Że leki na mnie nie działają. Kiedy już odzyskałam wzrok i słuch, zadzwoniłam do tej lekarki, żeby jej powiedzieć, co się dzieje. Przepisała mi inny lek, ale nie byłam już go w stanie przełknąć. Nawet witaminy C bym wtedy nie wzięła. Moje ciało przestało ufać tej psychiatrze. I wszelkim pigułkom.

Co dalej?
Ogarnęłam się, odprowadziłam dziecko do szkoły, zrobiłam zakupy, obiad… A potem stwierdziłam, że skoro leki nie pomagają, to może psycholog. Pierwszą sesję całą przepłakałam. Tam po raz pierwszy usłyszałam: „Ma pani ataki paniki”, „To jest lęk”. Na początku nie wierzyłam. Lęk? A czego ja się mam bać? Przecież nie jestem bardzo strachliwą osobą. Może na bungee nie skoczę, ale chodzę sama po lesie, jeździłam sama z plecakiem. Lęk mi nie pasował. Ale jak psycholog zaczęła po kolei nazywać, co się ze mną dzieje, to do mnie dotarło. Oczywiście zaproponowała też, żebym się zgłosiła do psychiatry, który mi dobierze leki, ale powiedziałam, że nie ma mowy. Trwałam w tym przekonaniu jeszcze rok. Potem się z nim przeprosiłam.

Miałaś dalej ataki paniki?
Miałam, ale było ich mniej. Bo wreszcie był ktoś, z kim mogłam o tym porozmawiać. Bo się wypłakałam. Bo zeszło mi napięcie z ciała. Bo raz w tygodniu szłam gdzieś, gdzie wypuszczałam z siebie to wszystko, a co ważniejsze – skąd wychodziłam z poczuciem, że jeżeli będę wystarczająco długo pracować, to może uda się to wszystko poukładać. Nabierałam trochę serotoniny w to moje wyjałowione ciało. Zaczęłam też zauważać rzeczy, których wcześniej nie widziałam. Albo inaczej, widziałam je, ale na mnie nie działały, na przykład: „O, świeci słońce”, „Jest ładnie”.

Dostałaś narzędzia do radzenia sobie?
Przede wszystkim dostałam słowa. To było dla mnie najważniejsze. No a potem zabuksowałyśmy się na mojej relacji z mężem. Psycholożka nie mogła uwierzyć, że nie mam od niego wsparcia. A ja cały czas go tłumaczyłam. Wtedy nie umiałam jeszcze stanąć za sobą. Ona mnie pytała: „Ale wracasz do domu i co? Nie możesz powiedzieć, że jesteś zmęczona, że coś się z tobą dzieje?”. Ja na to: „No, ale on jest taki zapracowany”, i tak dalej. Wiesz, to było rozpadające się małżeństwo. Oboje o tym wiedzieliśmy i oboje się baliśmy, każde z nas na swój sposób. Wtedy byłam w takim stanie, że jak sobie pomyślałam, że jeszcze ma mi się teraz rozpaść związek, to tego nie udźwignę. W końcu zrezygnowałam z terapii, bo poczułam, że ta pani za bardzo atakuje mojego męża. No a potem moje małżeństwo i tak się rozpadło. Ale chciałam ci pokazać pewien album. To dokumentacja mojej choroby.
Jak już zrozumiałam, co mi jest, to zdałam sobie sprawę, że w telefonie mam bardzo dużo zdjęć, które układają się w pewną narrację. Podczas ataku paniki oczywiście ich nie robiłam, ale nieświadomie udało mi się uchwycić momenty tuż po albo tuż przed. Najmocniejsze zdjęcia sobie wydrukowałam i najpierw powiesiłam je na ścianie, a potem włożyłam do tego albumu. Zobacz, na wielu z nich się uśmiecham. To jest historia głównie o tym, „żeby tylko nie było nic widać”.

Widać, że bardzo się starałaś…
I wcale się nie dziwię, że większość ludzi wokół nie zdawała sobie sprawy, co się ze mną dzieje. Tu jest na przykład zdjęcie z Wrocławia z tego 2014 roku. Stoję przed hotelem po tamtej koszmarnej nocy. Domyśliłabyś się?

Nie.
Na tym zdjęciu jestem z moją kuzynką. Jedziemy na rodzinną imprezę. W tym samochodzie myślałam, że zwariuję. Tu jestem z przyjaciółką z Niemiec, która studiuje psychologię. Widujemy się raz na pół roku. Kiedy spytała: „Co u ciebie?”, płakałam pół godziny. Potem zrobiłyśmy sobie selfie. Zobacz, jaka jestem zapuchnięta. Tu jestem we Władysławowie z synem na basenie. Miałam
w tym okresie bardzo silne ataki paniki. Leo podszedł wtedy do mnie i powiedział: „Mamo, mam silne przeczucie, że coś się stanie strasznego”. Od razu pomyślałam, że go „zarażam”, że teataki paniki na pewno przechodzą na niego. Podpisałam to zdjęcie: „Leoś też się boi”. A to jest z Fuerteventury. Pojechałam tam z synem i z moją ciocią. Pomyślałam sobie: „Nie, nie będę się bała podróżowania. Jadę!”. Dostałam ataku na pustyni. Oni zostali wtedy w hotelu, co było akurat dobre, bo mogłam się zająć sobą.

Jak się zajęłaś sobą?
Wtedy wzięłam hydroksyzynę. To lek uspokajający i nasenny. Do dziś zawsze noszę w portfelu coś na uspokojenie, nawet jeśli rzadziej z tego korzystam. Wystarczy mi, że sobie w tym portfelu siedzi. A tu jest zdjęcie z Kazimierza Dolnego. Znajomi namówili mnie na wspólny wyjazd. Pojechałam, bo chciałam się widywać z ludźmi. Żyć jak oni. Też mieć fajne foty na Insta. Zarezerwowałam pokój. Nie wiem, czy właścicielka źle zapisała rezerwację, ale kiedy przyjechałam, pokoju dla mnie nie było. I ta pani, z żalu, że nie ma mnie gdzie przenocować, dała mi klucz do jakiegoś starego młyna w skansenie. Tam w nocy dostałam tak koszmarnego ataku, że myślałam, że nie przeżyję. Chciałam dzwonić do rodziców, żeby mnie stamtąd natychmiast zabrali. Ale oni o niczym nie wiedzieli. Przeraziliby się. Niedługo po tym zrobiłam drugie podejście do leków, takich na stałe. To był wrzesień 2015 roku.

Co cię przekonało?
Wiozłam młodego i jego kolegę nad morze. Dostałam ataku paniki, jadąc samochodem po autostradzie! Z dwójką dzieci! Natychmiast zjechałam na parking. Oni na szczęście się nie zorientowali, że coś jest nie tak. Wysiadłam, zwymiotowałam w toi toiu, potem znowu wzięłam hydroksyzynę, choć nie powinno się jej brać, kiedy się prowadzi, i jakoś ich nad to morze dowiozłam. Ale to nie było bezpieczne. Po powrocie poszłam do psychiatry, który przepisał mi leki typu SSRI [inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny – red.]. Tym razem się przygotowałam. Rozłożyłam w domu łóżko i założyłam, że jak trzeba będzie, to przeleżę w nim tydzień, zanim mi te leki wejdą. Łatwo nie było. Pierwsze trzy dni to był jeden wielki atak paniki. Ale czwartego było już lepiej. Już tą łódką tak nie huśtało. Po tygodniu wyszłam z domu. A po miesiącu mój mózg zaczął rejestrować różne pozytywne odczucia. I wtedy sobie pomyślałam: „Aha, to o to chodzi z tymi lekami! One dają trochę takiego chleba. Pokarmu, który zatrzymujesz w sobie i zużywasz, kiedy jest ci źle”. To był przełom. Ataki dalej się pojawiały, ale znacznie rzadziej i już inaczej je obsługiwałam. Na coraz więcej też sobie pozwalałam. Zaczęłam podróżować. Pojechałam na przykład z koleżankami do Portugalii. A kiedy tam mnie dopadło, powiedziałam im wprost: „Dziewczyny, mam atak paniki. Nie ogarniam. Nie wyjdę z wami, przepraszam”. Zaopiekowały się mną.

Czyli co zrobiły?
Zostały ze mną. Pozwoliły mi się położyć. Powiedziały, żebym im mówiła, jak będę czegoś potrzebować. Wiedziałam, że jeśli będzie trzeba, to dowiozą mnie na lotnisko. I to był kolejny przełom. Po pierwsze, zaczęłam głośno mówić o tym, że choruję. Po drugie, pozwoliłam sobie pomóc. Nie odjęło mi to ataku paniki, ale to był zupełnie inny poziom życia

Pewnie świadomość, że przyjmujesz leki, też sprawiła, że czułaś się bezpieczniej?
Wiesz co, ataki paniki cały czas mi się zdarzają, mimo że biorę leki z przerwami od kilku lat. I każdy atak, w swojej esencji, jest tak samo straszny, natomiast bardzo zmieniło się to, co robię pomiędzy nimi. Czytam książki na temat zaburzeń lękowych, słucham podcastów, chodzę na terapię. Bardzo pracuję nad tym, żeby szybciej dochodzić do siebie po atakach. Można powiedzieć, że dbam o rekonwalescencję. A kiedy atak przychodzi, już się tak nie nakręcam. Nie myślę, że zaraz zwariuję, bo wiem, że nie. Ani że „to się nigdy nie skończy”, bo wiem, że się skończy.

Powiedz trochę o tych formach terapii, z których korzystałaś.
Przez jakiś czas byłam na terapii psychodynamicznej, potem na behawioralnej. Chociaż według mnie to się zawsze sprowadza do człowieka, czyli do terapeuty, a nie do nurtu. Kolejną terapią, na którą poszłam, była chyba ISTDP.

Intensywna krótkoterminowa terapia psychodynamiczna?
Właśnie! Ona jest niby krótkoterminowa, ale zahacza też o dzieciństwo, rodziców. Są w niej elementy psychoanalizy. Spodobało mi się też, że bardzo się w niej zwraca uwagę na sygnały płynące z ciała. Psychoterapeutka przerywała mi i mówiła na przykład: „Jak mówisz o relacji z mamą, to twoje nogi się zaplątują wokół siebie, o tak”. Na co odpowiadałam: „Ale ja mam z mamą wszystko w porządku”. „Mimo to porozmawiajmy o tym”– ciągnęła. Wskazywała mi różne rzeczy, na które nie zawsze byłam gotowa, które nie zawsze przyjmowałam, no ale gdzieś tam one zapadały we mnie i coś ważnego odkrywały.

Potem trafiłam na kurs mindfulness przeznaczony dla osób z lękiem i depresją. Ale tam mocniejsze od samego mindfulness, który daje dużo praktycznych narzędzi do uważniejszego funkcjonowania na co dzień, było dla mnie doświadczenie grupy. Było nas sześcioro. Prowadząca kurs powiedziała, że nie musimy mówić o sobie, bo to nie jest terapia, ale w którymś momencie wszyscy i tak zaczęli z siebie wywalać. I nagle zobaczyłam, że jest tam pani dyrektor firmy, która idzie do pracy, zarządza dużym zespołem ludzi, po czym wraca do domu i nie jest w stanie zejść do sklepu po bułki, takie ma ataki paniki. Była tam też dziewczyna w szczęśliwym związku, miała zaraz wziąć ślub, ale z tego lęku ledwo się trzymała. Był chłopak, wielki facet, typ drwala, który doświadczał ataków. Ten to dopiero długo się nie zgadzał ze swoją diagnozą. Bo to przecież takie niemęskie.

Odważny, że w ogóle przyszedł.
Bardzo odważny, zwłaszcza że na tym kursie były same kobiety. Wracałam stamtąd do domu tramwajem albo metrem i myślałam: „Aha, to nas jest tutaj pewnie jakieś 15 procent”. Po tym kursie wreszcie zrozumiałam, że jest nas więcej. W związku z tym można o tym rozmawiać. Można się też uczyć od innych, jak oni sobie z tym radzą.
Przydarzyło mi się tam też coś bardzo ważnego, co ze mną już zostało. Robiliśmy bodyscan i dostałam takiego ataku paniki, że mnie wyjęło.

Co to jest bodyscan?
Ćwiczenie, w którym powoli podążasz świadomością po swoim ciele. Najpierw skupiasz się na palcach stóp, potem na stopach, potem na łydkach. Po kolei rozluźniasz każdą część ciała. Tym razem robiliśmy to na stojąco. I nagle poczułam, że nogi się pode mną uginają. Że zaraz zemdleję. Wybiegłam z sali, prowadząca przerwała zajęcia i wyszła za mną. Było mi wstyd… Wstyd, że się źle czuję, nieźle, co? Nie chciałam z nią rozmawiać, ale ona jakoś się przedarła do mnie, przez ten mój atak, i zaczęła zadawać pytania. Nie takie ogólne: „Co ci jest?”. Tylko: „Co dokładnie czujesz?”. Powiedziałam: „Czuję, że mi strasznie ciepło w nogi”. Ona na to: „Okej, ciepło w nogi, co jeszcze?”. „Brzuch mi się ścisnął. Jest mi niedobrze”. „Okej, jest ci niedobrze. Co jeszcze?” „Ręce mi spuchły”. „Okej, ręce ci spuchły, co jeszcze?” I nagle poczułam, że atak odpuszcza i że to jest jakiś sposób na niego. Zamiast skupiać się na tym, że wariuję i że zrobiłam z siebie idiotkę, mogę się koncentrować na konkretnych elementach ciała. Zamiast myśleć: „No i znowu, nigdy z tego nie wyjdę”, mogę przejść do detalu. Zamiast martwić się, co będzie jutro, mogę zobaczyć, że mam gorącą nogę, rozumiesz? Wtedy pomyślałam sobie: „Mam kolejne narzędzie!”

Zastanawiałaś się kiedyś, skąd to masz?
Jasne! Próbowałam do tego dojść w terapii. Na pewno nie doświadczyłam żadnej wielkiej traumy. Rodzice nie pili, nawet się nie rozwiedli. W moim domu nie było przemocy. Miałam zwyczajne dzieciństwo, lata osiemdziesiąte, blokowisko. Długo wydawało mi się, że nie ma się tu czego doszukiwać. Ale kiedy kilka miesięcy temu znów miałam gorszy okres, pomyślałam, że potrzebuję zassać jakąś nową wiedzę, żeby sobie to jeszcze przemyśleć. Na Spotify znalazłam podcast o nazwie Anxiety, który mnie oczarował tym, ile przekazuje wiedzy. Prowadzi go trzydziestokilkuletnia Amerykanka, która cierpi na bardzo silne ataki paniki i napisała książkę na ten temat. Gdy słuchałam jednego z odcinków, przypomniałam sobie, że już właściwie jako siedmio-, ośmioletnie dziecko doświadczałam ataków paniki. Tylko się tym z nikim nie dzieliłam.

Czego się bałaś?
Na przykład tego, że spłoniemy żywcem. Tata miał znajomego stolarza i pewnego dnia wpadł na pomysł, że obije cały dom deskami. Jednocześnie wstawił kraty w okna, bo mieszkaliśmy na parterze. Jedyne, co mi się kojarzyło z drewnem, to ogień, więc jak przez dwa tygodnie ten stolarz kładł boazerię, to myślałam, że umrę.

Powiedziałaś rodzicom, że się boisz?
Nie.

Dlaczego?
Bo byli zajęci? Bo się tak cieszyli z tych cholernych desek, że czułam, że nie powinnam im tego psuć? Miałam poczucie, że moje lęki są dziwne, nieadekwatne. W nocy też czasami dopadał mnie lęk. Szłam wtedy do sypialni rodziców, ale mnie odsyłali. Mówili coś w rodzaju: „nic złego się nie dzieje”. To powodowało, że mój lęk wydawał mi się niedorzeczny, ale nie znikał.

Zostawałaś czasem sama w domu jako dziecko?
Zostawałam i nienawidziłam tego. Wpatrywałam się w zasłonę. Wydawało mi się, że ktoś za nią stoi. Próbowałam sobie wyczarować różne argumenty w głowie, żeby mnie ten ktoś nie zabił. Mama powiedziała mi kiedyś: „My cię w życiu nie zostawialiśmy samej w domu”. Każdy ma swoją wersję przeszłości.

Jesteś jedynaczką?
Mam o sześć lat młodszego brata, ale myślę, że to się działo, zanim on się urodził. Pamiętam też, że miałam nianię. Rodzice mówią, że niemożliwe, żebym ją pamiętała, bo zaczęli mnie u niej zostawiać, kiedy miałam rok. A ja mam w głowie taki obraz, że moja mama odchodzi, a mnie się wydaje, że już nigdy nie wróci. Ja mojego kilkumiesięcznego syna też zostawiałam u niani, mimo że
płakał. Mówiono mi, że przecież zaraz zapomni, będzie okej. Teraz bym już nie uwierzyła w taką bzdurę.

To nie są wielkie traumy, ale może dla małego człowieka one są wielkie? I nie chodzi o to, żeby tych rodziców obwiniać, bo to nie jest ich wina, tak się wtedy dzieci chowało, takie były czasy. Niespecjalnie ktoś się nad dziećmi pochylał czy z nimi rozmawiał. Chodzi o to, żeby lepiej siebie zrozumieć. Wiem też, że mogę mieć predyspozycje genetyczne. Jedna z moich babć ciężko chorowała na depresję.

Coś jeszcze może się kryć u podłoża twojego lęku?
Na jednej z terapii razem z terapeutką rozpracowywałyśmy każdy z moich ataków z osobna. Jest taka teoria, która mówi, że atak paniki pojawia się wtedy, kiedy bardzo dużo energii wkładasz w ukrycie jakiejś emocji. Kobiety najczęściej tłumią złość. Upychasz ten gniew, tę niezgodę, upychasz, a dzień czy dwa później idziesz na pocztę i nagle łubudu – dostajesz rykoszetem. Myślisz sobie, że może ten atak ma coś wspólnego z tłumem na poczcie, tymczasem musisz się cofnąć w czasie i zobaczyć, co takiego trudnego się wydarzyło wcześniej. Być może znów się wpakowałaś w jakąś sytuację, w której nie chciałaś być?

Umiesz tak wytłumaczyć każdy swój atak?
Staram się, bo to uczy, jak dbać o siebie, czego unikać. Dzięki temu wiem na przykład, że nie mogę żyć, udając, że jest okej. Żyłam tak przez wiele lat i skończyło się masakrycznie. Nie umiałam się odnaleźć w macierzyństwie, w tym siedzeniu w domu, w tej samotności, w związku, w którym się nie dogadywaliśmy, ale próbowałam się dostosować. Bo małe dziecko. Bo teraz jestem „mamą i żoną”, i tak dalej. Wszyscy mówili: „Ale macie fajnie”. Myślałam: „Aha, czyli to jest fajne, tylko ze mną jest coś nie tak”. No więc nie mogę się już pakować w sytuacje, w których muszę zaciskać zęby. Szkodzi mi to.

Jak przeżyłaś rozwód?
Rozstaliśmy się w 2017 roku. Psychoterapeutka, do której wtedy chodziłam, powiedziała mi: „No to chyba teraz zejdzie pani z leków”. Myślałam, że żartuje. Teraz?! A ona wiedziała, że jak ten dywan został podniesiony, jak się wreszcie spod niego wymiotło cały syf, to teraz mogę dopuścić do siebie te wszystkie emocje, które upychałam, i w rezultacie lęku będzie mniej. I rzeczywiście zeszłam z leków na pół roku…

Nie chcesz o tym mówić?
Powiem ci tylko, że rozwód nie załatwił sprawy. I że stało się jasne, że ta moja choroba nie jest winą mojego byłego męża, choć chętnie bym ją na niego zwaliła, tylko że to coś głębiej we mnie, co wymaga jeszcze pracy z mojej strony. Wróciłam do leków też dlatego, że chciałam być spokojniejsza dla syna. Ogarnąć jakoś sytuację po rozwodzie. Od tamtego czasu próbowałam z nich zejść trzy razy. Ale za każdym razem w ciągu miesiąca dostaję takiego ataku paniki, że znów do nich wracam.

Co mówią lekarze?
Lekarz ci nigdy nie powie, że poniosłaś porażkę, tylko zapisuje ci te leki, mówiąc: „Widocznie to nie był jeszcze ten moment”.

Dla ciebie to porażka?
Po ostatniej próbie odstawienia zaczęłam się godzić z tym, że być może będę żyła z tymi lekami do końca życia. I że robię ze sobą tak dużo, że nie mogę się za to obwiniać. Najważniejsza jest jakość życia. A jakość mojego życia jest po prostu lepsza z nimi.

Co ci jeszcze dobrze robi?
Światło. Ciepło. Zima mnie wykańcza. Odkryłam też, że żeby dobrze funkcjonować, muszę się przespać w ciągu dnia. Długo się za to winiłam, wydawało mi się, że jestem za mało produktywna. Zrobiłam sobie nawet badanie na narkolepsję. Ale jej nie mam. Po prostu potrzebuję dużo snu.

Ostatnio byłam na spotkaniu z Michałem Cichym, poetą i pisarzem. Powiedział, że pracuje półtorej godziny dziennie. Więcej nie jest w stanie. Gdy to usłyszałam, poczułam ogromną ulgę. Mnie po dwóch godzinach przy kompie kompletnie odcina. Muszę wstać, pójść gdzieś. Najchętniej na spacer. Wtedy mi przychodzą różne tematy do głowy. Coś mi się układa.

Czytam teraz reportaż 27 śmierci Toby’ego Obeda Joanny Gierak-Onoszko o rdzennych mieszkańcach Kanady. Właśnie przeczytałam, że oni wcale nie byli bardzo pracowici. Polowali tylko tyle, żeby mieć na jedzenie, a przez resztę dnia zajmowali się tym, co przyjemne. A potem przyjechali Europejczycy i stwierdzili, że można z miejscowych wycisnąć dużo więcej, żeby więcej zarobić.
My wzięliśmy za pewnik, że trzeba się zaharować, a potem się dziwimy, że po czterdziestce nas wypala. Ja już wiem, że tak nie chcę. I że nigdy nie będę superefektywnym pracownikiem. Po to, żeby spędzić fajny wieczór z synem, pogadać z nim naprawdę, a nie udawać, że z nim rozmawiam, muszę być wypoczęta, a nawet trochę znudzona. Na szczęście pracuję z domu.

Co jeszcze dobrze ci robi?
Wszystko, co mnie uziemia, czyli spacery, ruch, leżenie na twardej podłodze. Mój system nerwowy uspokaja się w taki sposób, a nie wtedy, kiedy ktoś mu powie: „Weź, uspokój się”. Chodzenie boso. Joga. Jakiś czas temu odkryłam journaling. Siadaszi przez dwadzieścia minut piszesz, co ci przychodzi do głowy. Na początku wydawało mi się to strasznie banalne. Taki pamiętnik nastolatki. No żenujące! Ale kiedy wyłączyłam tę ocenę i autocenzurę, stwierdziłam, że to działa. Potrafię dojść do zdania, które jest w punkt. Odkrywa przede mną coś, czego nie wiedziałam, że na przykład jestem wkurwiona albo czegoś nie znoszę, tylko znów się próbuję dostosować. Dużo mi też daje natura. Wychodzę z domu w średnim stanie, ale jak dojdę nad Wisłę, popatrzę na rzekę, od razu jest lepiej

A co ci sprawia trudność?
Komunikowanie się z innymi. Czytałaś Cukry Doroty Kotas? Ona łatwo wchodzi w stan przebodźcowania, zwłaszcza w relacjach. I fajnie to opisuje. Mam podobnie. Potrzebuję dużo samotności. Uczę się mówić wprost, że jestem chora, że nie piję, nie pójdę na imprezę, bo muszę się położyć o jedenastej. Zaskoczyło mnie, jak dużo ludzi też tak ma. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałam: „Pojebało cię?”. W ogóle przestały mnie interesować osoby, które tego nie przyjmują do wiadomości. Dużo mam teraz znajomych „wariatów”.

Wiele osób pyta, jak być z bliskim, który doświadcza kryzysu psychicznego. Co mówić, czego nie. Co ty byś powiedziała?
Na pewno nie trzeba pocieszać. Te wszystkie „będzie lepiej” i tak dalej nie pomagają, przynajmniej nie mnie. Jedyne, co chyba można, to towarzyszyć komuś i zaakceptować jego stan, czyli w przypadku lękowca pozwolić mu się tak wymartwić. Na pewno warto spytać: „Co mogę teraz zrobić, żeby ci trochę ulżyć?”. Czasami to będzie: „Zostaw mnie”, a czasami: „Podaj mi herbatę”. Dla mnie to było często: „Zajmij się moim dzieckiem”, żebym mogła się wtedy zająć sobą. To jest realna pomoc.

Ludzie nie rozumieją, co się dzieje z kimś, kto jest w kryzysie, jeśli sami tego nie przeżyli. Dlatego powinni się edukować. Tak jak i my się edukujemy. Czytać o psychologii, o tym, jak działa mózg, że na przykład w lęku uaktywnia się jego stara, gadzia część i człowiek staje się szympansem, który się po prostu boi. Tłumaczenie, że przecież w Syrii jest gorzej, na pewno temu szympansowi nie pomoże.

Chyba nie ma rad uniwersalnych dla każdego. Jesteśmy zaprojektowani tak, żeby źle siebie oceniać i za dużo od siebie wymagać. Przy zaburzeniach psychicznych to tylko wzmacnia lęk, więc wysiłek powinien iść w to, żeby nauczyć się odpuszczać.
Teraz mam takie wyzwanie, intuicyjnie czuję, że powinnam się z tym zmierzyć, żeby zaakceptować atak paniki w momencie, kiedy nadchodzi. Nie stawiać oporu, bo to daje odwrotny efekt. Nie nakręcać się: „nie chcę, nie chcę, nie chcę”, tylko się mu poddać. Wejść w ten atak, oddychać, aż minie.

Bardzo trudne.
Bardzo. Wiem, że to nie od razu się uda, ale kiedyś się uda.

Niektórzy mówią, że chodzi o to, żeby się „zaprzyjaźnić ze swoimi lękiem”?
To jest największa ściema, o jakiej słyszałam. To tak, jakby cię ktoś namawiał do zaprzyjaźnienia się z kimś, kto cię przypala papierosem. Z atakami paniki nie da się zaprzyjaźnić! Ale mam nadzieję, że uda mi się dojść do momentu, w którym nie będą mnie już tak boleć. A jeszcze lepiej by było, gdybym potrafiła rozpoznać zwiastuny ataku i nauczyła się na nich pracować tak, żeby do najgorszego nie doszło.

Mówiąc o zwiastunach, mówisz o tym poczuciu odrealnienia?
Mam też fizyczne zwiastuny. Na przykład jak mi odcina łaknienie, to wiem, że coś jest na rzeczy. Albo jak chce mi się bardzo pić. Albo kiedy zaciska mi się gardło. Czasami budzę się rano i już wiem: „Oj, nie jest dobrze”. Wtedy patrzę w kalendarz i robię tylko to, co muszę. Resztę odkładam. Świat się nie zawali, a dzień poświęcam na to, żeby się zorientować, co się dzieje. Bo wiem, że jak się tym nie zajmę, to zaraz będzie źle. Czasem to oznacza poleżenie dwóch godzin w ciągu dnia.

Tylko że bardzo trudno sobie na to pozwolić.
Wiem. Bo od razu wjeżdża ten głos, że to lenistwo. Cały dzień poświęcasz na to, żeby ukoić w sobie jakiś niepokój? Paranoja! Tylko że ja już wiem, jaki będzie koszt, jeśli tego nie zrobię. I wiesz, jak patrzę na to, gdzie byłam rok temu, nie mówiąc o tym, gdzie byłam dwa, trzy lata wcześniej…

…to?
Widzę niesamowity postęp. W moim życiu zrobiło się też miejsce na ważne przyjaźnie. I siła tych przyjaźni, tego wsparcia, akceptacji jest dla mnie czymś wspaniałym.

Chcesz powiedzieć, że gdyby nie ataki paniki, to by się nie wydarzyło?
Wolałabym nie być chora, jeśli o to pytasz, ale gdyby nie te doświadczenia, to kto wie, jak moje życie by dziś wyglądało. Może nie napisałabym książki, którą zawsze chciałam napisać? Może bym dalej zaciskała zęby i pracowała gdzieś, gdzie nie chcę? Albo była z kimś, z kim mi źle?

Czy pisanie Końca świata… było elementem twojego zdrowienia?
Wiesz, zawsze chciałam napisać książkę. Do momentu, w którym ułożyłam sobie ten album ze zdjęciami, nie wierzyłam, że mam jakąś historię do opowiedzenia. Dopiero on mi pokazał, że chyba jednak mam. I odważyłam się ją opowiedzieć. Najpierw pisałam tę książkę w trzeciej osobie, ale stwierdziłam, że się nie czyta. Muszę ją napisać ze środka.

Chciałaś się schować za bohaterką?
Chciałam. Ale potem i tak się wydało. Kiedy książka się ukazała, to zdecydowałam, że nie będę udawać, że to jakaś zmyślona Alicja, tylko powiem wprost, że emocjonalnie to jest prawie jeden do jednego. Bo pomyślałam, że może są ludzie, którzy nie wiedzą, że na to chorują, tak jak ja kiedyś nie wiedziałam, i że to ważne, żebym powiedziała o własnym doświadczeniu.

Jak ci się ją pisało?
Niektóre wspomnienia bardzo we mnie rezonowały, co mnie sporo kosztowało, więc musiałam robić przerwy. Wstać, przejść się na spacer. Ale miałam takie marzenie, że będę potem z tą książką jeździć po różnych miejscowościach, również małych, bo przecież w Warszawie i w ogóle w dużych miastach świadomość na temat zaburzeń psychicznych jest troszeczkę inna.

Zastanawiam się, czy my aby tej Warszawy nie przeceniamy.
Kiedy niedawno powiedziałam znajomej, że się leczę u psychiatry, zrobiła krok w tył. Bliska koleżanka po prostu milczała. Może masz rację. Wczoraj spotkałam się ze znajomym. Środowisko filmowe, wydawałoby się, że bardzo świadome. W którymś momencie zwierzył mi się, że jego dziewczyna bierze leki, a potem poprosił, żebym nikomu nie mówiła. Było w tym tyle niepewności, wstydu. Jakby mi zdradzał coś bardzo intymnego. Mnie to jednak zaskoczyło. To tak, jakbym się wstydziła powiedzieć komuś, że byłam u dentysty.

Z synem rozmawiasz otwarcie o tym, że chorujesz?
Od niedawna. Kiedy już wiedziałam, że wydadzą Koniec świata, usiedliśmy i powiedziałam mu, że ta książka w dużej mierze jest oparta na moich doświadczeniach. Był trochę zaskoczony. Spytał: „A co to znaczy, że masz ataki paniki?”, „Czego się boisz?”. Myślę, że teraz jest w dobrym wieku, żeby z nim o tym porozmawiać. Nie boję się, że takie rozmowy mu zaszkodzą. Raczej boję się tego, że on też TO może mieć w sobie, że może być genetycznie obciążony. Ale pocieszam się, że teraz mam narzędzia, mam wiedzę, więc nawet gdyby dostał ataku paniki, nie wpadłabym w popłoch, tylko zadziałała, bo mam pod ręką w pełni wyposażoną apteczkę, do której mogę sięgać po różne plastry.

Agnieszka Jucewicz, dziennikarka, redaktorka, autorka książek, od 2002 roku związana z „Wysokimi Obcasami” oraz „Wysokimi Obcasami Extra”. Książka „Czasem czuję mocniej”, wyd. Znak Literanova, jest zapisem jej rozmów z osobami, które doświadczyły kryzysu psychicznego. (Fot. Łukasz Sokół/materiały prasowe) Agnieszka Jucewicz, dziennikarka, redaktorka, autorka książek, od 2002 roku związana z „Wysokimi Obcasami” oraz „Wysokimi Obcasami Extra”. Książka „Czasem czuję mocniej”, wyd. Znak Literanova, jest zapisem jej rozmów z osobami, które doświadczyły kryzysu psychicznego. (Fot. Łukasz Sokół/materiały prasowe)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze