1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Samotność w odpowiedniej dawce może mieć terapeutyczną moc. Rozmowa z dr Joanną Heidtman, psycholożką

Dr Joanna Heidtman, psycholożka i socjolożka, trenerka biznesu i coach. (Fot. materiały prasowe)
Dr Joanna Heidtman, psycholożka i socjolożka, trenerka biznesu i coach. (Fot. materiały prasowe)
Jesteśmy istotami stadnymi, ale samotność jest nam też potrzebna. W odpowiedniej dawce, odpowiednio dobrana może mieć nawet skutki lecznicze – twierdzi psycholożka, doktor Joanna Heidtman.

Słowo „samotność” w większości z nas budzi jednoznaczne skojarzenie – samotność to coś bardzo złego. Nie chcemy jej, boimy się. Tymczasem ma ona także wielką wartość…
Z samotnością jest trochę tak jak z pewnymi substancjami używanymi w medycynie – może cię leczyć, a jednocześ­nie być trucizną. Jest, bywa, konieczną składową naszej emocjonalnej, psychicznej, duchowej diety i jednocześnie potrafi być wręcz śmiercionośna. Bo przecież opuszczone dzieci umierają nie dlatego, że nie mają jedzenia, ale dlatego, że nie mają do kogo się przytulić. Podobnie jest ze starszymi ludźmi. Osamotnieni, ci, których nikt nie dotyka, którzy nie mają z nikim kontaktu – odchodzą znacznie szybciej. Słabną, ich organizmy stają się mniej odporne, bardziej podatne na infekcje.

Czy to oznacza, że – odnosząc się do porównania z substancją medyczną – dawkowanie, odpowiednie „dobranie” samotności ma znaczenie?
Dobre pytanie. Na pewno dawkowanie ma jakieś znaczenie, ale rzeczywiście to dobranie jest istotne, bo wiele zależy też od naszej konstrukcji psychicznej, a także momentu życia, w jakim się znajdujemy. Izolacja stała, chroniczna może – jak mówiłam – prowadzić do śmierci, ale czytałam także o przypadku pewnego mężczyzny, który przez ponad 30 lat żył sam w lesie, na pustkowiu. Po prostu pewnego dnia porzucił pracę, ludzi – poczuł, że nie pasuje do rzeczywistości społecznej. I w nim ta wieloletnia samotność nie wyrządziła żadnej emocjonalnej, psychicznej szkody.

Żeby zrozumieć, dlaczego unikamy tej zdrowej samotności, która bez wątpienia jest nam potrzebna, dlaczego jej się tak boimy, trzeba wiedzieć choć cokolwiek o konstrukcji naszego mózgu. To, że jesteśmy istotami społecznymi, to nie jest tylko pusty slogan. Jako gatunek ewoluowaliśmy, żyjąc w grupach i gromadach. Życie członka takiej grupy, który został z jakichś powodów z niej wykluczony, było zagrożone. Dosłownie. Człowiek mógł przetrwać tylko w stadzie. Także nasz mózg, ten stary, okablowany ewolucyjnie, kiedy zostajemy sami, nie mamy relacji, nie mamy więzi – zaczyna nam wysyłać sygnały alarmowe: „Hej, coś jest nie tak, szukaj ludzi”. Oczywiście, współczesny człowiek żyjący w XXI wieku jest nieporównywalnie bardziej samowystarczalny jako jednostka, nie potrzebuje grupy do przetrwania, do przeżycia w sensie dosłownym, ale przyjazny kontakt z innymi, na poziomie neurobiologicznym, nadal działa tak samo, to znaczy wydzielają się wtedy te substancje, które sprawiają, że czujemy się dobrze, mamy lepszy nastrój.

Rozumiem, że to jeden z powodów, dlaczego samotność czasami wręcz nas przeraża.
Dokładnie tak. Osamotnienie to znak naszych czasów. Natalia Hatalska, analityczka, założycielka Instytutu Badań nad Przyszłością „infuture.institute”, przygotowała coś, co nazywa się mapą trendów. Kiedy do niej zajrzałam, zobaczyłam wyraźnie, że to właśnie osamotnienie jest tym, co toczy współczesnego człowieka. Czyli mamy paradoks – jest nas coraz więcej, ludzie wokół nas wręcz się kłębią, aż do poziomu frustracji i agresji, a jednocześnie plagą jest poczucie osamotnienia. I tak, to jest jedna z odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak bardzo uciekamy od samotności, tak bardzo się jej boimy, choć jest ona nam potrzebna dla duchowej i emocjonalnej higieny.

Brak poczucia intymności, bliskości, brak poczucia bycia przyjętym, zrozumianym – są dość powszechne. A nietrwałość relacji, ich powierzchowność wydają się rysem naszych społeczeństw, przynajmniej w świecie cywilizacji zachodniej.

Jak w takiej sytuacji przekonać przerażonego widmem samotności człowieka, że owa samotność jest mu także potrzebna? Jak wytłumaczyć, że coś, co (nie bez powodu) postrzega jako truciznę, w odpowiedniej dawce, odpowiednio dobrane, będzie mieć skutki lecznicze? To nie jest proste.
Spróbujmy. Mam jeden zasadniczy argument – otóż droga do prawdziwej, zdrowej bliskości z drugim człowiekiem, czyli uniknięcia poczucia osamotnienia, wiedzie przez umiejętne bywanie w samotności, bywanie samemu ze sobą. Bo do bliskości trzeba być zdolnym. I nie ma tu drogi na skróty. A posiadanie dobrej, bezpiecznej relacji jest jedną z głównych składowych dobrostanu człowieka. W każdym badaniu dotyczącym szczęścia zwyciężają dobre, pogłębione relacje.

Zatem nasz dobrostan zależy także od tego, czy potrafimy przebywać w samotności.
To jeszcze nie jest pełny sukces. Chodzi także o to, czy potrafimy tę samotność odpowiednio wykorzystać. Bo ona nie jest wartością samą w sobie. Potencjał kryje się w tym, co robimy z naszą samotnością, jak ją spędzamy. I tu właśnie pojawia się wspomniana zdolność do budowania bliskości. Ale zanim o tym, kilka zdań o dzieciństwie. Bo back­ground jest tu szalenie ważny. Zatem – najpierw dziecko jest przy matce, non stop z nią, wręcz w symbiozie. W pewnym momencie zaczyna być zaciekawione światem, włącza się potrzeba eksploracji. Matka siedzi, a dziecko odchodzi, co jakiś czas odwraca się i sprawdza, czy mama jest tam, gdzie była. Jeśli tak, odważnie idzie do przodu. I teraz mama nie zrywa się, bo: „O rany, coś ci się stanie”, ale też nie znika z pola widzenia. W ten sposób dziecko bezpiecznie odchodzi. Samo. Jeśli mamy taką historię za sobą, jako dorośli jesteśmy zdolni i do bycia z ludźmi, i do bycia samemu. I to bycie samemu nie jest naznaczone lękiem i niepokojem.

A tylko wtedy możemy z samotności owocnie korzystać?
Właśnie tak. Do czego jest nam potrzebna? Dlaczego jest zdrowa? Bo w samotności zdecydowanie lepiej słyszymy siebie. To jest bardzo prosta zależność – kiedy z kimś rozmawiam albo nawet tylko przebywam w czyimś towarzystwie, moja uwaga jest skierowana jednocześnie na siebie i na kogoś, na to, co ja czuję, i – jeśli nie jestem człowiekiem całkowicie pozbawionym empatii – na to, co w tym momencie czuje druga osoba. Obserwuję siebie i kogoś. Czuję siebie i kogoś. Moja uwaga jest zwyczajnie rozproszona, podzielona.
Przecież kiedy potrzebujemy podjąć naprawdę ważną decyzję, to – po fazie, kiedy zbieramy informacje od innych, wielu z nas tego potrzebuje – jednak na koniec musimy się oddalić i rozważyć sprawę w duchu, czyli właśnie w samotności.

W zasadzie we wszystkich systemach duchowych, religijnych jest element odosobnienia jako takiej duchowej praktyki. A przecież owe odosobnienie nie było, nie jest po to, by pokazać innym odwagę, że do samotności ktoś jest zdolny, ale najwyraźniej po to, że wtedy coś ważnego się w tych osobach dzieje, dokonuje.

Odosobnienie ma niebagatelną wagę także w twórczości; oczywiście wspaniale jest zrobić burzę mózgów, wykorzystać synergię grupy, ale to w samotności ludzie odnajdują tę legendarną wenę. Bo wtedy nie ma zakłóceń, nie docierają do nas bodźce. A najsilniejsze są dla nas bodźce pochodzące od innych ludzi, nasz mózg najbardziej serio bierze właśnie te impulsy. One natychmiast nas zaprzątują, to atawizm.

Powiedziała pani, że samotność jest konieczna, by mieć wgląd w siebie, by usłyszeć siebie. Wtedy nasza uwaga nie jest rozproszona, możemy skierować ją na siebie. Są osoby, które takiego stanu wręcz nie potrafią znieść. Kiedy wchodzą do pustego domu, muszą choćby uruchomić rozmaite odbiorniki, by coś brzęczało, kiedy ich grafik weekendowy nie jest zapełniony, są przerażeni.
Powody takiego stanu są bardzo różne. Od poważnych rysów zaburzeń osobowości po coś w rodzaju przyzwyczajenia, czyli: „Żyłam w akademiku, więc jestem przyzwyczajona do ciągłej obecności innych ludzi”, przez coś pośrodku, czyli takie słabe radzenie sobie z samotnością, a precyzyjniej – brak umiejętności do wykorzystywania jej potencjału. Jak już masz tę wolną i samotną chwilę, czy nie warto z niej skorzystać? Choć musimy pamiętać, że my wszyscy, jak jeden mąż, żyjemy z całą masą emocji wypartych, zagłuszonych. Od tych bardzo skrajnych, dotyczących rozmaitych traum, po te egzystencjalne: Czy dobrze, że jestem tym, kim jestem? Czy dobrze, że robię zawodowo to, co robię? Czy słusznie, że żyję w związku z tą osobą? I tak dalej. I skonfrontowanie się z tym wszystkim rodzi ryzyko – być może konieczna będzie jakaś zmiana…
A jak wybiorę się na imprezę, na kawę ze znajomą, włączę radio, obejrzę serial – dzień jakoś minie. Proszę zobaczyć, co zadziało się podczas pandemii. Jak wiele osób wyszło z tego okresu z kluczowymi zmianami. Zmianami dotyczącymi sposobu życia, pracy, związków. Stało się tak nie dlatego, że życie wyrzuciło ich z kolein, ale dlatego że kiedy to wszystko, co nas tak wciąż mocno zabawiało, ustało, zrobiła się właśnie przymusowa przestrzeń, cisza i samotność. Część zagłuszyła ją alkoholem, nałogowym oglądaniem seriali, ale część postanowiła ją właśnie wykorzystać, a wtedy zmiany okazały się absolutną koniecznością.

Samotność może być zatem ryzykiem, ale jednocześnie szansą.
Pytanie, jak chcemy albo jak gotowi jesteśmy na nią spojrzeć.

Mam wrażenie, że są takie momenty w naszym życiu, kiedy unikanie samotności, czyli konfrontacji z samym sobą, jest jednak potwornie niebezpieczne; jest jak wejście na autostradę pod rozpędzone samochody. Mam na myśli chwilę, kiedy kończą się, z różnych powodów, nasze związki, a my pędzimy natychmiast w kolejną relację.
Jeżeli mamy takie rysy osobowości, które powodują, że człowiek nie jest w stanie znieść bycia ze sobą – bo to są często lęki z dzieciństwa związane z poczuciem zostawienia, opuszczenia – to natychmiast będzie dążyć do tego, żeby zbudować nowy związek albo zawrzeć choćby przelotną znajomość. Chodzi o to, żeby coś było, wypełniało jego życie, bo inaczej ma poczucie, że się rozpadnie. Czasem bywa też tak, że ktoś od wczesnej młodości był w poważnych relacjach i właściwie nie zna stanu bycia nie w duecie. Obawia się go, bo zwyczajnie nigdy nie sprawdził, nie przekonał się, że on także może być normalnym, dobrym, pełnym stanem, że człowiek pojedynczy, a nie związkowy, jest tak samo wartościowy. Tym bardziej że dziś, w XXI wieku, to już też nie jest stygmat, choć rzeczywiście jeszcze całkiem niedawno – poprzez obciążenie kulturowe – tak było.

Ale chyba niezależnie od przyczyny takie przechodzenie ze związku w związek, bez chwili samotności, nie kończy się dobrze.
Relacja zawsze kończy się z jakiegoś powodu, dlatego moment refleksji, choćby nad tego przyczyną, jest bardzo ważny. Dlaczego tak się stało, co we mnie, co w partnerze, co po mojej stronie, a co po tej drugiej? Jeżeli tego nie zrobimy, szansa na zbudowanie czegoś lepszego w przyszłości maleje do minimum. Brak etapu samotności pomiędzy związkami jest niemal gwarancją popełnienia podobnych błędów, ponownego dokonania niewłaściwych wyborów. Nie może być mowy o innej jakości tej kolejnej relacji, jeśli wchodzimy w nią „z biegu”, bez przejścia przez etap samotności wykorzystanej na wgląd w siebie.

Kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy po nieudanej relacji udali się na psychoterapię, nie mówią wcale o tym, że ona pomogła im podnieść się, otrzepać czy otrzeć łzy. Nie, przede wszystkim mówią, że zupełnie inaczej patrzą na to, czym jest związek, że terapia otworzyła im oczy na to, co takiego jest w nich, co sprawia, że w relacji z drugim człowiekiem nie czuli się dobrze, komfortowo. Słyszałam nieraz podobne słowa: „Gdybym tego nie zrobiła, wiem na sto procent, że następnym razem odegrałabym tę samą sztukę, tylko u boku innego aktora”.

Okres samotności po relacji jest też czasem na sprawdzenie, kim ja teraz, po tym związku, jestem, czego potrzebuję od partnera, ale też co ja mogę wnieść w kolejną relację, jaką mam wartość, która w poprzednim związku, z różnych powodów, nie była wykorzystywana.

I takiej rozmowy z samym sobą nie przeprowadzimy, będąc w tłumie.
Nie przeprowadzimy jej, jeśli będziemy się zagłuszać kolejną, nawet przelotną, znajomością, ale nie przeprowadzimy jej też w towarzystwie grupy znajomych, tańcząc, szalejąc na kolejnych imprezach. To może odbyć się albo w samotności, w ciszy, albo w dialogu z terapeutą. Terapia polega przecież na tym, że terapeuta kieruje osobę ku jej samej, a nie zabawia pacjenta czy pacjentkę.

Można powiedzieć, że samotność ma wręcz terapeutyczną moc?
Absolutnie tak. Samotność i wyciszenie, odcięcie się od relacyjno-społecznych bodźców mogą mieć wręcz działanie leczące. Myślę, że powinniśmy tak samo niepokoić się, jeśli chronicznie pozostajemy sami, w izolacji, jak i wtedy, kiedy chronicznie samotności unikamy. 

Dr Joanna Heidtman, psycholożka i socjolożka, trenerka biznesu i coach.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze