Przez całe swoje życie mnóstwo energii wkładały w to, by się przystosować. Mówić, myśleć, czuć i zachowywać się tak, jak od nich oczekiwano. Niejednokrotnie przypłaciły to stanami lękowymi, depresją i przekonaniem, że to z nimi jest coś nie tak. Diagnoza w dorosłym wieku okazała się dla nich wyzwoleniem. Przyznaniem sobie prawa do bycia po prostu sobą.
W dniach 1-7 grudnia obchodzony jest co roku Europejski Tydzień Autyzmu. Jego celem jest m.in. podnoszenie świadomości społecznej na temat zaburzeń związanych ze spektrum autyzmu.
Zawsze wiedziałam, że jestem autystyczna, a jednak nie miałam o tym pojęcia” – zaczyna swoją książkę „Autystki. O kobietach w spektrum” Clara Törnwall. „Mam czterdzieści dwa lata i jestem sobą tak zmęczona, że aż się duszę. Od kiedy pamiętam, miewałam lęki. Wielka dziura w brzuchu, do której tak przywykłam, że traktuję ją jako stan normalny” – pisze parę linijek dalej. I dodaje: „Liczę. Od osiemnastego roku życia chodziłam do sześciu specjalistów na terapię indywidualną, uczestniczyłam w trzech terapiach par i rodzinnych, brałam dwa rodzaje antydepresantów i różne leki przeciwlękowe, przeczytałam stosy książek i artykułów o zaburzeniach psychicznych, przez jeden weekend leżałam w całodobowej klinice psychiatrycznej. Nie pomogło. Nic, co mówią i piszą, się nie zgadza. Nie dotyczy mnie”. Na kolejnych 220 stronach autorka, dziennikarka Szwedzkiego Radia, zajmująco opisuje, jak kolosalną zmianą w jej postrzeganiu siebie, ale i świata była diagnoza wysokofunkcjonującego autyzmu. Choć zaraz dodaje, że słowo „wysokofunkcjonujący” jest kontrowersyjne. Bo jego przeciwieństwem jest „niskofunkcjonujący”. „Jeśli wyróżniałabym się na tle intelektualnego funkcjonowania, nie chciałabym być określana mianem niskofunkcjonującej” – tłumaczy. W praktyce to słowo oznacza po prostu, że jej inteligencja jest przeciętna lub ponadprzeciętna, że ma pracę i jako tako radzi sobie z codziennymi czynnościami.
Jak podają badania, rysy autystyczne występują u mniej więcej co piątej osoby. Aby jednak dostać diagnozę, trzeba spełnić wszystkie kryteria diagnostyczne: mieć trudności z komunikacją społeczną i interakcjami, mieć ograniczone typy zachowań, źle znosić zmiany, mieć silne, specyficzne zainteresowania oraz być nadwrażliwym lub niewrażliwym na bodźce zmysłowe. Symptomy te powinny ujawniać się od wczesnego dzieciństwa i negatywnie wpływać na życie codzienne.
Wprawdzie w kryteriach pojawia się słowo „trudności”, ale autyzm to po prostu wrodzony, inny sposób funkcjonowania, polegający na odmiennym sposobie przetwarzania informacji. Ludzie niebędący autystami rozumieją całość, autyści skupiają się na szczegółach. Pierwsi „czytają” ironię i mowę ciała, u drugich wymaga to wysiłku myślowego. Podobnie jak zwykłe, rutynowe czynności. „Za każdym razem, gdy mam zamknąć drzwi, włączyć piekarnik, posiekać cebulę albo rozłożyć deskę do prasowania, przez głowę przebiega mi ta sama maleńka myśl: »Jak to się robiło?«” – pisze Clara. Specyfiką autyzmu jest także trudność w odbieraniu sygnałów płynących z własnego ciała. Clara wyznaje, że comiesięczne krwawienie zawsze pojawia się u niej niczym niespodzianka. Przypuszcza, że gdyby zapadła na śmiertelną chorobę, poszłaby za późno do lekarza, bo nie zauważyłaby, że ją coś boli. „Nie odnotowuję głodu, długo wytrzymuję bez jedzenia, wcale nie zdając sobie z tego sprawy. Nie dlatego, że chcę się odchudzić, ale ponieważ zapominam o posiłkach” – tłumaczy. Co nie znaczy, że nie lubi jeść. Jeśli jednak jest na czymś skupiona, musi sobie przypominać, że najwyższa pora na posiłek.
Autyści istnieli zawsze, tylko nie byli tak definiowani. Clara, z iście dziennikarskim zacięciem, śledzi najdawniejsze ślady opisów takich osób. Prawdopodobnie pierwszym istniejącym jest ten z XIII wieku, dotyczący włoskiego zakonnika z otoczenia Świętego Franciszka, brata Ginerpo. Chrześcijaństwo traktowało takie osoby jako „świętych głupców” – uważano, że byli oni bliżej Boga, więc pozwalano im żyć według swoich zasad. „Mieli prawo powiedzieć cokolwiek do kogokolwiek, pomijając społeczne konwencje, przez co budzili zarówno podziw, jak i strach” – pisze w „Autystkach”. Na okładce książki są wypisane nazwiska kobiet, o których wiemy lub przypuszczamy, że miały autyzm: autorka książek dla dzieci Beatrix Potter, aktorka Daryl Hannah, pisarki Elfriede Jelinek, Emily Dickinson, Patricia Highsmith czy Doris Lessing. Najbardziej znanymi, głośno mówiącymi o tym, że dzięki temu, jakie są, potrafią działać na rzecz zwierząt i natury, są ekoaktywistka Greta Thunberg i doktorka zootechniki Temple Grandin. Bo to, co najistotniejsze, to fakt, że istnieli i istnieją nie tylko autyści, ale i autystki. Wczesna nauka na temat autyzmu skupiała się jednak na chłopcach, kryteria diagnostyczne do dziś są dostosowane głównie do nich. Jednym z powodów był podobno brak specyficznych zainteresowań u dziewczynek, tyle że zainteresowania były, ale traktowano je jako zwykłe hobby. Psycholożka dziecięca Senny Kopp mówi wprost: „Jeśli dziewczynka zbierała kucyki My Little Pony i miała 75 sztuk, nie postrzegano tego jako specyficzne”. Jedna z bohaterek książki Clary ma na przykład wszystkie ściany swojego mieszkania oklejone zdjęciami Marilyn Monroe, a jej wizerunek wytatuowany na ramieniu – uwielbia wszystko, co jest związane z aktorką.
Przez lata autyzm dziewczynek i kobiet był niedostrzegany, a także niewidoczny – nauczyły się one bowiem dostosowywać do otoczenia, zachowywać tak, jak tego od nich oczekiwano. W środku jednak rozgrywał się dramat. Niezdiagnozowanym autystkom stale towarzyszyło poczucie, że są inne, dziwne, niepasujące.
Klara Kopcińska mówi o sobie: kobieta orkiestra. „Mam ponad 50 lat i wciąż nie wiem, kim będę, jak dorosnę” – pisała w wydanej przez siebie niewielkiej książeczce „Memo”. Pracowała już jako dziennikarka, tłumaczka, reżyserowała programy telewizyjne, prowadziła warsztaty w przedszkolu i zajęcia na wyższej uczelni, była prezeską stowarzyszenia, robiła biżuterię, wydawała wegańskie posiłki. Między innymi… Klara ma ADHD, co pewnie nie dziwi, zważywszy na powyższą listę. W ubiegłym roku przez cały październik, będący miesiącem świadomości ADHD, na swoim koncie na Facebooku umieszczała wpisy wyjaśniające, jak to właściwie jest być taką jak ona. „Jeśli urodziłaś się w XX albo XXI wieku, na samym początku swojego życia przez 12 albo 17 lat musisz wysiadywać godzinami w ławce, w dużej grupie ludzi, atakowana co godzinę przez inną pamięciówkę, z której połowa obchodzi cię tyle, co zeszłoroczny śnieg. Potem przez dużą część życia próbujesz wpasować się w normy, do których nie przystajesz, spełnić oczekiwania, których nie rozumiesz, gonisz jakieś pociągi, których nie jesteś w stanie dogonić, samobiczujesz się, że nie dałaś rady” – konstatowała w pierwszym z nich.
Diagnoza, dokładnie jak u Clary Törnwall, przyszła dość późno, bo dopiero w 2022 roku. Ale bardzo dużo wiedziała na temat ADHD, czyli zespołu nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi, bo, jak przypuszcza, jej mama go miała i na ADHD zostało zdiagnozowane jej dziecko. – Teraz ma 19 lat, diagnozę dostało jeszcze w gimnazjum, kiedy było w fatalnej formie psychicznej, ze stwierdzonym szkolnym PTSD. Wtedy zaczęłam się tym interesować i zorientowałam się, że bardzo dużo z charakterystyki osób z ADHD dotyczy też mnie – opowiada. Choć trzeba zaznaczyć, że Klara jest osobą nieźle funkcjonującą, mimo ADHD. – Musiałam taka być, żeby sobie poradzić w życiu, moja mama nie bardzo dawała sobie radę. Miałam długie epizody depresji, potem przeszłam psychoterapię i zmieniłam styl życia – wyprowadziłam się z miasta i nie podejmuję się już wielkich projektów, które kiedyś kompletnie drenowały mnie z energii.
Jenara Nerenberg w książce „Neuroróżnorodne” tłumaczy, że u osób z ADHD duże natężenie bodźców powoduje zarówno ekscytację, jak i zmieszanie, ponieważ łatwo ulegają one przytłoczeniu i przebodźcowaniu, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że zbliżają się do granicy przestymulowania. Dochodzi u nich wtedy do „załamania”, stanu, z którego trzeba się potem otrząsnąć i wrócić do właściwego funkcjonowania.
– Kiedy zaczęłam patrzeć na swoje życie z tą nową wiedzą, wszystko zaczęło mi się ładnie składać. To moje potworne zmęczenie, przebodźcowanie, momenty załamania, którym nie miałam czasu poświęcić uwagi, bo wiecznie gdzieś goniłam. Teraz już wiem, że jak mam bardzo intensywny tydzień, to muszę sobie dać potem dzień czy dwa, które spędzam w łóżku – jest mi wtedy źle i smutno, ale potem odbijam się od dna i wracam jak nowo narodzona. Wiem, to przywilej, że mogę takie zmiany wprowadzać w życie, że mogę się sobą zająć. Na przykład samotne czy pracujące matki pewnie nie bardzo mają przestrzeń, by to zrobić, ale mogą chociaż wprowadzić mikrozmiany. Trzeba po prostu wiedzieć, czego unikać, a co sobie dawać – radzi Klara.
Na przykład powinny unikać brania na siebie zbyt wielu rzeczy – nawet jeśli są przekonane, że im podołają. Ale też za dużej odpowiedzialności – finansowej czy organizacyjnej. Nadmiar kontaktów międzyludzkich też nie jest wskazany. Osoby z ADHD świetnie się czują wśród ludzi, ale kiedy spotkań jest dużo, kończy się to dla nich ogromnym wypaleniem. – „My jesteśmy w stanie wszystko zrobić, tylko jakim kosztem?” – tak mnie spytało ostatnio moje dziecko – mówi Klara. Dla ADHD-owców trudne są też zajęcia i rzeczy powtarzalne. Jeżeli codziennie w tych samych godzinach mają robić to samo, po prostu po jakimś czasie przestają to robić, ogarnia ich niemoc. Rutyna jest dla nich zabójcza. Pracodawcy zwykle tego nie rozumieją, rodzina często też nie. – Ja jestem na przykład bardzo punktualna, poza momentami, kiedy codziennie muszę być gdzieś o tej samej godzinie – po jakimś czasie zaczynam się spóźniać, bo mózg jest tym już znudzony, przestaje dostawać dopaminę – wyjaśnia Klara. – Ja się z tym pogodziłam. Wiem, że nie stanie się cud i nagle nie stanę się inna, 55 lat życia już mi to dobitnie pokazało. Nie będę nagle ochoczo rozliczać projektów, porządkować dokumentów ani robić tabelek – do tej pory to wprawdzie robiłam, ale za każdym razem to była męka, po której musiałam psychicznie i fizycznie się regenerować. Dziś się w to nie pakuję. Diagnoza, oprócz wielu innych rzeczy, daje bowiem glejt i impuls do tego, by o siebie zadbać. Jak mówi Klara, wymęczony i nieszczęśliwy człowiek krzywdzi nie tylko siebie, ale i ludzi wokół.
W wypadku dziewcząt i kobiet z ADHD późna diagnoza wynika z tego, że wiele z nich jest inteligentnych i dobrze radzi sobie w szkole, więc diagnostyczne i badawcze radary ich nie wychwytują. – Bardzo długo uważano, że ADHD to nadpobudliwość ruchowa, dotycząca głównie chłopców. Co wynikało po części z tego, że u dziewczynek objawia się ono trochę inaczej, a po części z faktu, że badania były przeprowadzane głównie na chłopcach i mężczyznach jako grupie, która uchodzi za bardziej stabilną, bo nie ma choćby skoków hormonalnych – dodaje Klara. – Poza tym dziewczynki z ADHD świetnie się maskują i społecznie się dostosowują – bo tego się od nich oczekuje. Bardzo często nie mają też tego komponentu ruchowego, ich nadpobudliwość odbywa się głównie w sferze psychicznej, czyli na przykład siedzą i gapią się przez okno, wyglądając na nieobecne duchem i ciałem, tymczasem w głowie się kotłuje.
Trzeba też pamiętać, że wbrew sformułowaniu „deficyt uwagi” ADHD polega – jak to ujmuje Jenara Nerenberg – na trudności w regulowaniu uwagi zgodnie z wolą bądź na zawołanie. Klara wyjaśnia, że ich koncentracja ma bardzo duże wahnięcia. – Od kompletnej dekoncentracji do bardzo silnej koncentracji, ale na czymś, co nas interesuje, a nie na czymś, co nam każą robić, a my nie rozumiemy po co – dodaje. – Znam osoby z ADHD, które nie mają matury, a spokojnie mogłyby mieć doktorat z jakiejś wąskiej dziedziny, którą się fascynują, bo są z niej tak świetne. Niestety, system edukacji nie dopuszcza tego, że możesz się interesować specyficznym gatunkiem ptaków, a nie potrafisz się nauczyć dat wszystkich powstań śląskich. To samo zresztą dotyczy autystów. Na szczęście coraz częściej mówi się o tym, że takie osoby mają ważną rolę do odegrania w społeczeństwie. Autyści mogą dokonywać odkryć choćby w dziedzinie fizyki, bo potrafią się mocno skupić na bardzo abstrakcyjnych zagadnieniach, a ADHD-owcy skaczą z kwiatka na kwiatek, bo wszystko ich interesuje, więc szybciej łączą kropki i świetnie poruszają się między różnymi dyscyplinami. Poza tym szacuje się, że około 20 proc. populacji jest neuroatypowe. Gdyby świat nie był tak mocno ustawiony pod neurotypowość, a dawał więcej przestrzeni ludziom o różnych sposobach myślenia i reagowania – nie tylko nam, ale wszystkim żyłoby się lepiej i przyjemniej. Byłoby mniej biurokracji, byłoby ciszej, spokojniej.
Po swoich wpisach Klara dostawała wiadomości od wielu osób – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Przyznawali, że przez lata czuli dokładnie to samo, a nie mieli skąd czerpać wiedzy i informacji na temat tego, dlaczego tak jest. Myśleli, że są „niewystarczający”, „nie tacy jak trzeba”. Niektórzy pisali, że teraz o wiele lepiej rozumieją swoje dzieci lub partnerów z ADHD. – Mówi się, że geny odpowiedzialne za ADHD są bardzo stare, kiedyś cechowały wynalazców, podróżników i poszukiwaczy przygód. Wydaje mi się, że kiedyś świat był też dla nich przyjaźniejszy. Ktoś miał zdolności manualne, to szedł praktykować do rzemieślnika. Inny pracował na roli. Jeszcze inny najmował się na statku. Dziś wiele zależy od tego, w jakie trafi się środowisko. Ja przez całe życie wykonuję zawody paraartystyczne i jest mi dużo łatwiej niż komuś, kto też ma ADHD i jest zmuszony chodzić do pracy w urzędzie czy szkole. Mnóstwo profesji jest bardzo sformalizowanych, zestandaryzowanych. Wiele osób nie daje sobie z tym rady, zaczynają mieć niską samoocenę i wszystko się zapętla – podkreśla Klara. Dodaje: – ADHD to nie jest żadna choroba czy schorzenie, to jest po prostu inna budowa mózgu, ale ponieważ świat jest, jaki jest, czasem nie ma się wyboru i trzeba włączyć leki. Wiem, że niektórym osobom pomagają one normalnie funkcjonować. Ja mieszkam pod Warszawą i widzę, że gdy jadę do stolicy, zaraz mi się pogarsza. Bo światło miga i trzeba biec, a nie iść przez pasy, bo nagle zmienili trasę tramwaju, bo dookoła jest szum i pośpiech. Od razu popełniam więcej błędów, ciągle coś gubię i zapominam.
Mówię Klarze, że kiedy opowiada o tym, jaka była jako dziewczynka, od razu staje mi przed oczami Ania z Zielonego Wzgórza. Marzycielska, bystra, wiecznie mająca nowe pomysły i bardzo emocjonalna. Klara nie jest pewna, czy zdiagnozowałaby Anię jako osobę z ADHD, ale przypomniał jej się list, który jako czterolatka napisała do cioci: „Bardzo lubię czytać książki. Jeść i chodzić do toalety nie lubię, bo to jest nudne. A moimi przyjaciółkami są mama, babcia i książki”. – Byłam samotniczką, która rwała się do innych, ale każde przyjęcie urodzinowe tak mnie męczyło, że już przed – płakałam. Dziś widzę, że było to bardzo typowe dla ADHD, ale ja wtedy nie miałam o tym pojęcia – opowiada.
Część osób nie ma wspierającego środowiska wokół. Bliscy często nie rozumieją, czemu gubisz rzeczy i wciąż zapominasz PIN-u do karty. – Na szczęście mój partner też ma ADHD, więc jako anegdoty traktujemy nasze opowieści z serii „Co dziś znów odpaliłem”. Na przykład on jeździ co dwa tygodnie z wykładami do innego miasta i zawsze z drogi mi pisze, do jakiego złego pociągu tym razem wsiadł czy gdzie zostawił ładowarkę. Mamy bekę, ale nie każdy ma do tego dystans. Dlatego dobrze jest, kiedy możemy sami siebie zrozumieć i dajemy innym szansę, by zrobili to samo – mówi Klara.
Magda Łukasiewicz, sales manager w dziale reklamy „Zwierciadła”, o mizofonii, czyli nadwrażliwości na dźwięki, dowiedziała się mniej więcej przed czterdziestką, ale zmaga się z nią od dziecka. – Odkąd pamiętam, miałam problem z tym, by jeść z kimś posiłki. Pora jedzenia w przedszkolu to była dla mnie katorga, bo oprócz dźwięków sam widok osób jedzących ze mną przy stoliku – te wszystkie otwarte buzie, te wypadające z nich kawałki, stukanie sztućców o talerze – był dla mnie jazdą bez trzymanki. Nie rozumiałam, o co chodzi, dlaczego tak się ze mną dzieje. Reagowałam albo płaczem, albo krzykiem. Ale mówimy tu o wczesnych latach 80., wtedy brzmiało to jak fanaberia, księżniczkowanie, w najlepszym wypadku próba zwrócenia na siebie uwagi. Ten sam problem miałam w domu. O ile nie przeszkadzało mi jedzenie razem z mamą i siostrą, o tyle z tatą – już tak. Nie wiedziałam wtedy, że mizofonia jest bardzo ukierunkowana na konkretne osoby. Do dziś jak przyjeżdżam do domu i jemy wspólny posiłek, mam mięśnie napięte do granic wytrzymałości – opowiada. Przy czym tata, jak podkreśla Magda, je zupełnie normalnie.
Mizofonia to szczególna kategoria uwrażliwienia na dźwięki. Wprawdzie oficjalnie nie wchodzi w zakres diagnozy SPD, czyli zaburzeń przetwarzania sensorycznego, ale wiele osób doświadczających jej lub ją badających łączy je ze sobą. – To jest tak, jakbyś weszła do cichego pokoju hotelowego i cały czas była czujna, bo na pewno zaraz usłyszysz coś, co ci rozsadzi czaszkę od środka – tłumaczy Magda. Nie chodzi tu o hałas, czyli wysokość dźwięków, bardziej o ich rodzaj. U jednych stale powtarzające się, drażniące odgłosy wywołują lęki i potrzebę wycofania się, u Magdy – napięcie mięśniowe i w ostateczności wybuchy agresji. Paradoksalnie świst przejeżdżającego pociągu, szum morza, głośno puszczana muzyka – są bezpieczne, groźne okazują się zupełnie „niewinne” dźwięki, jak wszelkiego rodzaju chrupanie (jabłka, marchewki, ogórka, chipsów), ale też dźwięk rozpakowywanego cukierka, jedzonego popcornu. – Domyślasz się, że nie chodzę już do kina? – pyta retorycznie. – Na szczęście są platformy streamingowe – uspokaja. Magda chodzi jednak do restauracji czy teatru. – No, chyba że ktoś obok czy przede mną co chwila poprawia sobie sweter albo głośno oddycha – zaznacza. Tyle wystarczy, by już nie słyszała i nie widziała tego, co dzieje się na scenie, bo cała jej uwaga skupia się na tych gestach. Mizofonia jest bowiem blisko związana z mizokinezją, czyli reakcją na czyjeś drobne, powtarzające się gesty.
– Ja sobie tego nie wymyśliłam ani nie wybrałam. Bardzo bym chciała tego nie mieć. Nie musieć zwracać innym uwagi, nie prosić, by przestali jeść, uderzać palcami, mlaskać… – wyznaje Magda. To jest trudne, bo ludzie zwykle nie wiedzą, o co ci chodzi. Znajomi mają dość tego, że zamierasz za każdym razem, jak sięgają po coś do zjedzenia. Przyjaciółka obraża się, bo znów wyszłaś z pokoju. – Koleżanka siedząca przy biurku obok kiedyś mnie spytała: „Ale jak to jest, że przeszkadza ci, jak ja jem, ale jak ty jesz, to już jest okej?”. Nie wiem, nie umiem tego wyjaśnić – opowiada Magda. – Z perspektywy moich 44 lat jestem już zmęczona tłumaczeniem siebie innym ludziom. Zwykle kiedy mówię, że mam nadwrażliwość na dźwięki, słyszę: „O, mam to samo. Nie cierpię dźwięku skrzypienia kredy o tablicę”. Tak, to jest nieprzyjemny dźwięk, ale nie o to chodzi w mizofonii. Myślę, że tata do dziś uważa, że to jest moja fanaberia, w dodatku wymierzona przeciwko niemu. Tylko że to nie jest dyskomfort, ale po prostu ogromny stres. Odcina mnie wtedy zupełnie. Nie mogę myśleć, mówić, normalnie funkcjonować. Muszę natychmiast wyjść. Ciężko jest nam, mizofonikom – wzdycha.
Przyznaje, że kiedy – również całkiem niedawno – odkryła grupę dla mizofoników na Facebooku, było to dla niej ogromnie uwalniające. Czytała opisy sytuacji, które im się przydarzają i myślała: „Jezu, mam to samo! Nie jestem nienormalna”. – Oczywiście są różne spektra tej przypadłości, bardzo współczuję zwłaszcza dzieciakom, które są na tym najbardziej wychylonym końcu skali – one przechodzą prawdziwe tortury, w szkole i w ogóle w życiu. To prowadzi do stopniowej alienacji ze społeczeństwa. Ja też wolę czasem nie iść gdzieś i się nie stresować niż udawać, że jest okej – wyznaje.
Co pomaga? Jedynie całkowite odcięcie się od bodźca. Medytacje, relaksacja – na dłuższą metę nie działają. – Oczywiście z wiekiem bardziej to racjonalizujesz i jesteś w jakimś stanie się kontrolować, ale bólu, psychicznego i fizycznego, to nie eliminuje – dodaje Magda. Mimo to mizofonia nie odbiera jej radości życia. Stara się robić wszystko to, co robią inni, czasem bywa to jednak męczące. Na przykład w pociągu zawsze wybiera przedział w strefie ciszy, jednak jak się okazuje, nie dla wszystkich cisza oznacza to samo. Ostatnio siedziała koło pasażerki, która wprawdzie nie rozmawiała przez telefon, ale bez przerwy jadła: najpierw kanapkę, potem jabłko, potem M&M’s. – W takich momentach zalewa mnie fala agresji. W myślach robiłam jej straszne rzeczy. Ostatecznie całą podróż spędziłam w warsie, gdzie jest bezpieczny szum. Tak, nie przesłyszałaś się, szum jest zawsze bezpieczny – uśmiecha się.
Wspomniana Jenara Nerenberg, mówczyni i i założycielka Projektu Neuroróżnorodność, zwraca uwagę na to, że wiele z nas cierpi, bo przez lata nasze wewnętrzne przeżycia w żaden sposób nie przystawały do tego, czego od nas oczekiwało i jak nas postrzegało otoczenie. Jak pisze w książce, obecnie całą grupę demograficzną kobiet nazywa się utraconym pokoleniem. W dużej mierze jest to wynik zaniedbań naukowców, którzy bazowali na ustandaryzowanej próbie osób płci męskiej. W wypadku jej samej pierwotna diagnoza zaburzeń lękowych nie do końca wydawała się słuszna. Jednak sporym zaskoczeniem było dla niej rozpoznanie spektrum autyzmu i ADHD, a jeszcze większym fakt, jak bardzo jej doświadczenie jest powszechne. Nie dziwi wysyp książek pisanych przez dorosłe autystki, kobiety z ADHD, introwertyczki, wysoko wrażliwe czy zmagające się z zaburzeniem przetwarzania sensorycznego. Zwłaszcza te ostatnie przez lata były deprecjonowane. Uważane za histeryczki domagające się specjalnego traktowania. Często musiały występować w roli swoich własnych obrończyń, przechodzić przez szereg gabinetów terapeutycznych. Jeszcze częściej uciekały się do wspomnianego maskowania. Teraz wreszcie mogą zrozumieć i ogarnąć swoje doświadczenie, a także użyć do jego opisu konkretnych słów: neuroatypowość, neuroróżnorodność. Jenara zachęca wszystkie wrażliwe kobiety do akceptacji, a przede wszystkim do afirmacji tego, co je łączy. Jak wyjaśnia: „Dzięki tym podobieństwom rośnie nasza wspólnota – nasze plemię”.