1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Jak nie stać się ofiarą swojego dzieciństwa? Rozmawiamy z psycholożką Sylwią Sitkowską

Trudne dzieciństwo nie oznacza, że całe nasze życie mamy przechlapane. Co więcej, można czerpać z niego siłę. (Ilustracja: Magdalena Pankiewicz)
Trudne dzieciństwo nie oznacza, że całe nasze życie mamy przechlapane. Co więcej, można czerpać z niego siłę. (Ilustracja: Magdalena Pankiewicz)
„Jako dorośli mierzymy się z dzieciństwem nie po to, żeby wytłumaczyć swoje nieudane życie, tylko po to, żeby wziąć za nie odpowiedzialność. I żeby żyć tak, jak byśmy chcieli” – mówi psychoterapeutka Sylwia Sitkowska.

Dzieciństwo każdy miał, jakie miał, zmienić się go nie da. A Pani proponuje już w tytule swojej książki „Dzieciństwo do poprawki”.
Słusznie Pani zauważyła, że zmienić tego, co się wydarzyło, już się nie da. Natomiast da się zmienić nasze emocje związane z dzieciństwem, nasze nastawienie do tego, co wtedy przeżyliśmy. Bardzo dużo bowiem zależy od sposobu, w jaki interpretujemy przeszłość. Czasami ludzie potrafią wyjść z trudnych sytuacji choćby dlatego, że ktoś pokazuje im inną perspektywę, inne spojrzenie na daną sytuację. Liczy się więc to, jak o danej sytuacji myślimy. W mojej książce proponuję nie zmianę dzieciństwa, bo ono zostanie z nami na zawsze, ale przyjrzenie się temu, co się wtedy wydarzyło. Bo często jest tak, że zapominamy o trudnych przeżyciach, że je wypieramy, a emocje cały czas buzują. Przyjrzenie się im, przeżycie na nowo emocji z tym związanych pozwala zmienić optykę i w rezultacie – gdy je przepracujemy – zmienić jakość życia.

Często za naszymi obecnymi problemami stoją dawne problemy z dzieciństwa, choć nie widzimy między nimi związku. A nie widzimy, ponieważ nasze dzieciństwo nie było spektakularnie, tylko nieco subtelniej opresyjne, na przykład rodzice nie mieli dla nas czasu, zabraniali nam wyrażać trudne emocje i tym podobne.
Tak, bo jako dzieci, i później dorośli, mamy wielką potrzebę chronienia rodziców. Gdy na terapii zaczynamy rozmawiać o rodzicach, to często słyszę: „W domu wszystko było dobrze”. Ale im bardziej się zagłębiamy, tym częściej okazuje się, że a to mama była zbyt wymagająca, a to ojciec nieobecny, że był alkohol, że były różnego rodzaju zaniedbania. Mimo to dorosłe dziecko ma w dalszym ciągu potrzebę, żeby bronić rodziców.

Dlaczego?
Dlatego, że potrzebujemy rodziców jako gwaranta bezpieczeństwa. Chcemy mieć poczucie, że ktoś nas kochał, chciał dla nas dobrze. Bardzo trudno jest zrzucić z piedestału rodziców, uświadomić sobie, że byliśmy zaniedbywani – to pierwszy, ciężki moment w terapii. Ale warto go przejść po to, żeby sobie uświadomić, że nie byliśmy złymi dziećmi, że to, co nas spotkało, nie było naszą winą. Trzeba zdjąć z siebie poczucie winy, różne przekonania dotyczące nas samych, naszej gorszości, myślenie „jestem słaba, głupia”. Zrzucenie rodziców z piedestału ma służyć nie temu, żebyśmy przestali się do nich odzywać, tylko uświadomieniu sobie, że oni, choć pewnie mieli dobre intencje, to w niektórych aspektach nie do końca poradzili sobie z rolą.

Przestając obwiniać siebie, uwalniamy się też od cienia rodziców?
Tak, ale najpierw warto zdać sobie sprawę z tego, o co siebie obwiniamy i jakie sytuacje to wywołały. Czasami nawet nie tak bardzo opresyjne zachowania mogą zostawić w nas głębokie rany. Na przykład mama chciała, żeby dziecko od urodzenia spało samo, bo „niech od początku uczy się samodzielności”. Maluch leży i płacze, a to mu nie sprzyja, bo uwalnia się wtedy kortyzol, co prawdopodobnie wpłynie na rozwój jego mózgu. Nie zostawia się dziecka, żeby je „wypłakać”, bo to nie jest dla niego dobre, ale ta mama może o tym nie wiedzieć. I tu kłania się teoria przywiązania Bowlby’ego, która mówi, że dziecko do prawidłowego rozwoju potrzebuje rodzica, który adekwatnie odpowiada na jego potrzeby.

W myśl tej teorii postawa rodziców generuje różne style przywiązania.
Bowlby wyodrębnił trzy takie wzorce: dwa pozabezpieczne i jeden bezpieczny. Do pozabezpiecznych zaliczył styl lękowo-ambiwalentny, który rodzi się w relacji z rodzicami raz wspierającymi dziecko, raz pozostawiającymi je samemu sobie, raz głaszczącymi, innym razem krzyczącymi. Tak traktowane dzieci jako dorośli nałogowo poszukują bliskości, bo nie wiedzą, czy dostaną to, na czym im zależy, czy nie. Potrafią tkwić w toksycznych związkach latami. Drugi styl przywiązania – unikający powstaje wtedy, kiedy rodzice dają mało czy wręcz potrafią karać za chęć domagania się uwagi. Nagradzają natomiast dzieci za „samodzielność”, za to, że pięknie same zasypiają i tym podobne. W dorosłym życiu takie osoby mają problemy z nawiązywaniem bliskości, wchodzą w płytkie relacje, mogą popadać w różnego rodzaju uzależnienia, nie rozumieją emocji, dlatego że nie dostawały informacji, że jeżeli będziesz czegoś potrzebował, to spróbuję ci to dać. Nie miały wsparcia od rodzica i potem jako dorośli nie wierzą w to, że ich potrzeby są ważne. Inne badaczki wyłoniły też styl zdezorganizowany, powstający wtedy, gdy dzieci były maltretowane psychicznie, fizycznie. Te dzieci jako dorośli mają tendencje do zaburzeń psychicznych.

A styl bezpieczny?
Rodzi się wtedy, gdy opiekun jest dostępny, reaguje na sygnały dzieci, patrzy zakochanym wzrokiem, guga, przytula, opiekuje się. Takie dziecko wyrasta na dorosłego, który czuje się bezpiecznie wśród innych, nawiązuje długotrwałe relacje, bo rozumie, że separacja i bliskość to jedno kontinuum. To znaczy rozumie, że jeżeli rodzice nie przychodzą, to nie dlatego, że chcą je ukarać, wierzy w dobre intencje. I jeżeli nie dostaje czegoś potem w życiu dorosłym, to nie lamentuje, tylko jest w stanie to zaakceptować: teraz tego nie ma, może będzie kiedyś, a może nigdy. Rozstania nie są dla niego dramatem końca świata, bo rozumie, że życie składa się z różnych emocji, i z tych milszych, i trudniejszych. Teoria przywiązania jest o tyle istotna, że jako rodzice możemy się zastanowić, w jaki sposób traktujemy swoje dziecko, bo to wpływa na jego późniejsze funkcjonowanie w relacjach z innymi.

Dzieciństwo jest rzeczywiście fundamentalne dla naszego dobrostanu w dorosłości?
Absolutnie tak. Wiele badań potwierdza, jak bardzo ważne są pierwsze trzy lata dzieciństwa i miłość, którą wtedy otrzymujemy od rodziców. Na przykład badanie Harlowa, który świeżo urodzone małpki poddał eksperymentowi. Jednym dostarczył druciane małpki z mlekiem, a drugie mleka nie miały, ale za to były mięciutkie i można się było do nich przytulać. Chciał obalić tezę, że ssaki lgną tylko i wyłącznie do pokarmu, że przytulanie jest mniej istotne, o czym przekonywał Freud. No i okazało się, że małpki, nawet jak były głodne, ale się przestraszyły, to wybierały mięciutką maskotę dużo chętniej niż nieprzytulną małpkę z mlekiem. Eksperyment Harlowa pokazuje, jak bardzo istotna jest więź, bliskość, bycie razem. To dowody na to, że warto o dzieciństwo dbać, dawać dzieciom miłość, czułość, mimo że czasem jest to trudne.

Bardzo różnie reagujemy na rany powstałe w dzieciństwie. Jedni je wypierają, inni się ich wstydzą, jeszcze inni na nich budują swoją siłę. Od czego zależy to, jak sobie z nimi radzimy?
Między innymi od interpretacji tego, co nam się przydarzyło. W zależności od tego, jak rozumiemy przeszłe wydarzenia, taką drogę obierzemy. Jedna osoba powie: „Poniżano mnie, ale teraz wszystkim pokażę, co potrafię, nikt nie zobaczy, że jestem słaby, nie dam się już nikomu poniżać”. I idzie w kompensację siły. Kompensacja to jak gdyby nakładka na trudne doświadczenia, na tę ranę, dziurę w sercu, takie „ja wam wszystkim pokażę”. Często skutkuje to dużym sukcesem w biznesie, w sporcie, nauce, ale bardzo dużo kosztuje – staramy się być silni, choć jednocześnie wieczorami zapijamy smutki, bo w głębi duszy wcale nie czujemy się tacy silni. Miałam w terapii profesora, który z domu rodzinnego wyniósł przekonanie, że jest głupi. Postanowił więc obrać jako kompensację styl życia „udowodnię im, że nie jestem głupi”. I tak się zawziął, że doszedł do profesury. Ale w dalszym ciągu czuł się głupi, miał wrażenie, że w każdej chwili się wyda, że nie zasłużył na tę profesurę. Dzięki kompensacji, owszem, osiągnął duży sukces zawodowy, ale jednocześnie cały czas to małe dziecko w nim było przekonane o swojej głupocie, nie wierzyło w siebie. Jeżeli więc czujemy, że to życie nam jakoś idzie, ale kosztuje nas bardzo dużo, to prawdopodobnie jakaś rana z dzieciństwa w nas gra i warto sprawdzić jaka. Bo naprawdę można odnosić sukcesy spokojniej, bez olbrzymich kosztów i na większym luzie.

Jeśli sprawdziliśmy, że rana jest, i to całkiem duża, to co można z nią zrobić?
Odpowiedź jest prosta – zaakceptować. Ale obydwie wiemy, że to nie jest proste w wykonaniu, bo żeby to osiągnąć, trzeba włożyć dużo pracy. Na początku warto sobie uświadomić, że w ogóle mamy taką ranę, później zobaczyć błędy rodziców, których z reguły chronimy, żeby czuć się bezpiecznie, potem zobaczyć, co z tych problemów jest nasze, a co ich. Więc to naprawdę złożony proces i on może trwać i trwać. Lise Bourbeau w książce „Bądź sobą. Wylecz swoje 5 ran” wylicza takie rany z dzieciństwa jak: odrzucenie, porzucenie, upokorzenie, zdrada i niesprawiedliwość.

Jak takie rany się leczy? I co dzięki temu zyskujemy?
Jeśli w terapii uleczymy ranę odrzucenia, to pozwalamy sobie na swobodniejszą ekspresję, czujemy się lepiej w swojej skórze, akceptujemy fakt, że nie każdy musi nas kochać. Jeśli dziecko czuło się porzucone przez któregoś z rodziców, może jako dorosły szukać uwagi. Pracę terapeutyczną koncentrujemy wtedy na tym, aby taka osoba poczuła, że sama sobie może dać to, czego tak naprawdę oczekuje od innych, czyli wsparcie. Przy ranie upokorzenia pracujemy w takim kierunku, żeby brać mniej odpowiedzialności, rozeznawać swoje potrzeby, żeby poczucie wstydu nie było dominującą emocją. Rana zdrady zahacza o kompleks Edypa. To znaczy dziecko czuje się zdradzone przez jednego z rodziców, zawiązuje wtedy pakt z drugim. Pracujemy nad tym, żeby odpuścić zawziętość, potrzebę wygranej, bo takie osoby lubią być na piedestale. Przy ranie niesprawiedliwości staramy się wypracować prawo do błędów, niedociągnięć, okazywania złości bez poczucia winy, pokazywania wrażliwości, bo osoby z tą raną zamykają się, tworzą sobie maskę, odcinają się od emocji. Czyli w zależności od tego, co zidentyfikujemy, to te elementy w naszym życiu możemy wzmacniać, a inne wygaszać. Ale pierwszy krok to akceptacja tego, co się wydarzyło. Zaobserwowałam, że moi klienci mają z tym duży problem, bo trzeba przeżyć emocje, a my jednak lubimy ich unikać, zwłaszcza tych trudnych.

Czasem wygodniej powiedzieć: „Miałam trudne dzieciństwo, więc dlatego mam pod górkę”. Takie usprawiedliwienie.
A tak naprawdę w terapii pracujemy nad dzieciństwem dokładnie z odwrotnego powodu. Czyli nie żeby wytłumaczyć nieudane życie dorosłe w jakimś obszarze, tylko po to, żeby wziąć za nie odpowiedzialność. Bo kiedy czujemy się ofiarą, chociażby takiego dzieciństwa, to nie bierzemy odpowiedzialności za swoje życie, w związku z tym ono się żyje jakby za nas, właściwie nie mamy na nie wpływu. Jako dorośli mierzymy się z dzieciństwem po to, żeby wziąć odpowiedzialność za własne życie, żeby zacząć żyć tak, jak byśmy chcieli.

Inna trudność wyniesiona z dzieciństwa to dźwiganie na swoich barkach zadania bycia powiernikiem, przyjacielem, rodzicem swojego rodzica…
To ma nawet swoją nazwę – parentyfikacja. Może zawierać się w niej kilka ran – dzieci mogą czuć się odrzucone, niesprawiedliwie traktowane, chociażby dlatego, że ich potrzeby nie są realizowane, przynajmniej na początku, kiedy one te potrzeby jakkolwiek czują. Rodzice często na różne sposoby – począwszy od subtelnych: jesteśmy przyjaciółkami, a skończywszy na wysyłaniu córki czy syna do pracy – obarczają dzieci odpowiedzialnością finansową za siebie i za dom.

Wielokrotnie miałam w terapii kobiety, lat 40, 50, 60, które zawieszały swoje życie na kołku po to, żeby ratować swoich rodziców w różnych sytuacjach. Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych są obarczone nadmiernym poczuciem obowiązku. Wyrastają potem na dorosłych, którzy muszą, powinni, którzy nie dopuszczają do głosu swojego wewnętrznego dziecka, a to ważna część nas, która pozwala nam ładować akumulatory. Bo przyjmując teorię transakcyjną – czyli że wewnętrznie składamy się z takich elementów jak rodzic, dorosły i dziecko – to właściwie tylko dziecko sprawia, że się śmiejemy, że jesteśmy w stanie się czymś zachwycać, czerpać z tego radość. Z domu, w którym było odwrócenie ról, rzadko wychodzą dzieci z rozwiniętym wewnętrznym dzieckiem, często to są dzieci umęczone, udręczone, czujące odpowiedzialność za wszystkich dokoła siebie i za rodziców.

Trudne dzieciństwo nie oznacza, że całe nasze życie mamy przechlapane. Co więcej, można czerpać z niego siłę.
Zdecydowanie. Z trudnego dzieciństwa możemy wziąć dla siebie różne dobre rzeczy, jakkolwiek brzmi to paradoksalnie. W drugim wydaniu mojej książki „Dzieciństwo do poprawki” dopisałam dwa rozdziały na ten temat. I nawet jeśli teraz tego nie czujemy, jeśli ciąży nam dzieciństwo, widzimy koszty z nim związane, to bardzo gorąco zachęcam do tego, żeby się jednak zabrać za siebie, iść na terapię czy popracować z sensownymi poradnikami. Bardzo dużo możemy zmienić w postrzeganiu siebie, a to jest naprawdę kluczowe, żeby nie iść przez dorosłe życie z łatami, które przyszyto nam, często nieadekwatnie, niesprawiedliwie, jak temu profesorowi, który uwierzył, że jest głupi. Zmiana postrzegania siebie, a przy okazji innych i świata, zmienia życie. Bo tak naprawdę jesteśmy tym, co myślimy. Nasze myśli wpływają na to, jak się czujemy, więc naprawdę warto nad nimi popracować. Przez lata pracy widziałam tak piękne zmiany, że z pełną wiarą do tego zachęcam.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze