Podobno w dobrym związku naczynia same się zmywają. O tym, czy sprawiedliwy podział obowiązków domowych zawsze znaczy równy – z terapeutą Jackiem Masłowskim rozmawia Martyna Harland.
Mówi się, że kondycję relacji widać choćby po tym, jak reagujemy na krzywo powkładane rzeczy w zmywarce. Do tego role płciowe się zmieniają i parom dzisiaj coraz trudniej dogadać się w kwestii tzw. obowiązków domowych. To co zrobić?
Niestety ludzie muszą dzisiaj nieustannie dogadywać się w kwestiach, które kiedyś były ustalone z góry. W tym sensie kiedyś było łatwiej. Ale z drugiej strony, gdy spojrzymy na nasze codzienne życie, to widać, że pewne stereotypy w dalszym ciągu funkcjonują, a ludzie nadal je odtwarzają. Niebezkrytycznie, ale nieświadomie. Dlatego warto powiedzieć o tym, że podstawą dobrego związku jest to, by ludzie mieli poczucie ekwiwalentności.
Co to znaczy?
Żeby wiedzieli, że to, co dają, kompensuje się z tym, co otrzymują. Jednak zarówno mężczyźni jak i kobiety mylnie rozumieją dzisiaj tę ekwiwalencję jako symetryzm…
No właśnie, bo sprawiedliwie to nie zawsze znaczy po równo!
Jeżeli próbujemy dzielić się w związku wszystkim po równo albo na zasadzie: „Jak ja we środę, to ty we czwartek” – zaczynają się schody. Bo tutaj chodzi bardziej o uzupełnianie się. Co oczywiście nie znaczy, że zawsze znajdzie się w związku ktoś, kto lepiej czuje się jako ten opiekun przestrzeni domowej…
Niewielu z nas lubi i ma ochotę zajmować się sferą obowiązków domowych.
Ale jeśli pójdziemy za tą ekwiwalentnością, to sprawdza się powiedzenie, że w dobrym związku naczynia same się zmywają. Bo jeśli ja angażuję się na rzecz drugiej osoby i dzielę z nią swoimi zasobami, dostając w zamian jej zaangażowanie, to faktycznie zostają czynności, które trzeba zrobić, ale suma tej wymiany jest na tyle duża a związek satysfakcjonujący, że dogadanie się na temat tego, kto będzie zmywał – jest o wiele prostsze. Dlatego że zmywanie nie jest odbierane przez drugą osobę jako kolejne jarzmo lub przymus. Wtedy ma się w sobie większe przyzwolenie, żeby zaangażować się w zajęcia, które są przez nas mniej lubiane.
A jeśli ktoś jest lepszy w sprzątaniu, a ktoś w innej sferze życia – nie można się wymieniać w ten sposób? Czy musi być zawsze sprzątanie za sprzątanie? Fifty-fifty?
No właśnie tego typu zgubny symetryzm wynika ze współczesnego nacisku na równość. Ale to poczucie równości powinno być w konkretnej osobie, a nie w liczbie pozmywanych garnków. Każdy z nas ma w jakichś obszarach większe czy mniejsze talenty i deficyty.
W podział obowiązków z góry wpisane jest jakieś „muszę”. My tu bardziej mówimy o zasobach.
Bo mamy się w związku uzupełniać, a nie skupiać na tym, żeby mierzyć miarką co do centymetra, czy twoje zaangażowanie jest równe z moim zaangażowaniem w daną czynność. Właśnie taka perspektywa rodzi problem, który często kończy się rozsadzeniem związku od środka.
Jednak w wielu parach pojawia się dzisiaj problem poczucia nierównowagi w związku, jeśli chodzi o tę sferę, i głównie narzekają kobiety. Co więcej, próbują sobie radzić z tym na różne sposoby, np. przez tworzenie tabel w Excelu. Słyszałam też o kartach „Fair play w rodzinie. Jak podzielić obowiązki domowe, by lepiej zorganizować czas i mieć bliższe relacje” Eve Rodsky. Jednak do mnie to kompletnie nie trafia…
Excele są dobre do pracy, mniej do życia. To trochę próba wyliczania tego, jak układa się w związku nasze zaangażowanie. Ale na dłuższą metę – jeszcze raz to powtórzę – to jest konfliktogenne. Chyba że ludzie faktycznie dogadali się w tej kwestii i pasuje im to, że będą liczyć, ile godzin spędzają na myciu łazienki, to wtedy OK. Natomiast jeżeli miałoby to być zasadą ogólną dla wszystkich par, to uważam że przyczyni się do pogorszenia kondycji związku, a nie jego poprawy.
To co zrobić, jeśli ktoś czuje się wykorzystywany, bo wszystko jest na jego, lub jej, barkach?
Ten problem faktycznie często pojawia się u mnie w gabinecie, ale widać go coraz częściej z perspektywy sfrustrowanych mężczyzn. To właśnie oni zajmują się dzisiaj dbaniem o dom, zarabianiem pieniędzy, dbaniem o dzieci, a ich partnerki angażują się w to w mniejszym stopniu albo robią to byle jak – jak wynika z narracji tych mężczyzn…
Już słyszę głos oburzonych kobiet, bo jednak statystyki pokazują, że to one nadal w większości dbają o dom.
Zgadzam się, chociaż warto podkreślić, że coraz częściej bywa też na odwrót. A dlaczego jest tak, że to kobiety nadal głównie zajmują się domem? W dalszym ciągu wynika to ze sposobu wychowywania chłopców. Oczywiście wiele matek stara się przykładać wagę do tego, żeby włączać chłopców w prace na rzecz domu, ale nadal mamy całą rzeszę nadopiekuńczych matek, które z różnych powodów tego nie robią. Na przykład są przekonane, że takiemu synowi trzeba wszystko podstawiać pod nos. Do tego jest niewiele wzorców, w których to mężczyźni są zaangażowani w sprawy domowe, ale w szerszym wymiarze niż sprzątanie i wynoszenie śmieci. Bo nie wiem, czy Ci wiadomo, że głównymi klientami producentów farb do malowania ścian są również kobiety.
Problem polega na tym, że stereotypowo byliśmy wychowywani tak, że dom to domena kobiety: ona tam rządzi, ma lepszy gust itd. A jeśli dołożymy jeszcze to, że wielu chłopców wychowywało się w domach, w których ojcowie nie byli zaangażowani w żaden sposób w prace domowe, to po później przenoszą ten wzorzec do swoich związków. A nawet mają w sobie ciche i nieświadome oczekiwania, że dom będzie się sprzątał nie ich rękami.
Dom to również przestrzeń wtrącania się i władzy. Niektóre kobiety mówią: „Nie znoszę, jak mi chłop się wtrąca w domowe sprawy. Lubię posprzątać po swojemu i żeby nikt nic nie ruszał”.
W tym miejscu warto zauważyć, że większość mężczyzn w ogóle nie ma swojej przestrzeni w domu i nawet nie próbuje jej sobie wygospodarować! W tym sensie, że ta przestrzeń jest współdzielona albo zaanektowana przez kobiety. Spróbujmy sobie wyobrazić na przykład kuchnię, która ma sprzęty zaaranżowane przez mężczyznę. Nawiasem mówiąc, to byłaby raczej funkcjonalność, mniej ornamentyka, czyli wszystko ma być pod ręką, w odpowiednim miejscu i łatwo dostępne. Chodzi o takie miejsce w domu, w które kobieta w ogóle nie ingeruje. I nie jest to fotel przed telewizorem czy biurkiem.
W książce „Dzieci i czas” Ola Budzyńska pisze o przekonaniach, które w wielu kobietach nadal pokutują. Na przykład takie, że facet ucieknie, jeśli ona nie gotuje, nie sprząta i nie pierze…
Czyli, że o wartości kobiety stanowi nie tylko rodzenie dzieci, ale też szeroko pojęta umiejętność opieki i dbania o dom. Te przekazy są w dalszym ciągu bardzo silne. Podobnie jak przekonanie, że wartość mężczyzny jest skorelowana z jego statusem społeczno-materialnym.
A może winne są także różnice w pojmowaniu bałaganu? Jedna osoba widzi tajfun, druga – przyjemny rozgardiasz. Chyba najgorzej, kiedy osoba o małej tolerancji na brud i nieporządek chce zmusić osobę o wyższej tolerancji, by sprzątając, spełniała jej standardy. Nikt nie chce czuć się przecież w domu jak pracownik.
To wszystko wynosi się z domu. Czyli jeśli miałaś dużo sprzątającą mamę – a są mamy, które jak tylko wstaniesz od stołu, już wygładzają obrus – to jesteś w stanie przyzwyczaić się do tego, że dom wygląda jak muzeum. I teraz, jeśli pojawia się druga osoba – partner lub partnerka – która pozostawia w przestrzeni domowej ślady swojej bytności, okazuje się to dla ciebie zbyt trudne do zaakceptowania.
Nie powiedzieliśmy o jeszcze jednym: w sprzątaniu nie zawsze chodzi o to, żeby było czysto, tylko żeby było bezpiecznie. Dlatego właśnie tak wiele osób, świadomie lub nie, zajmuje się nim kompulsywnie. W ten sposób próbują przywrócić status quo przestrzeni, w której funkcjonują. Wszystko ma być na swoim miejscu. Wtedy jakikolwiek ślad bytności drugiego człowieka jest natychmiastową ingerencją zarówno w porządek, jak też poczucie bezpieczeństwa – i to może być naprawdę duży problem. Psychoterapeutyczny.
A wtedy kto idzie na psychoterapię – para czy tylko ta osoba?
To jest wyłącznie problem osoby, która ma wyśrubowane standardy. Oczywiście nie każdy, kto lubi czystość, realizuje w ten sposób swoje braki w poczuciu bezpieczeństwa. Jednak istnieją zachowania obsesyjno-kompulsywne, które mogą się odzwierciedlać w tym, że ktoś nie jest w stanie usiąść, dopóki wszystkie rzeczy nie znajdują się na miejscu. A to może być też problem dla drugiej osoby, która dopiero co pojawiła się w naszym życiu, i wyszła z zupełnie innego środowiska, gdzie porządek nie miał tak dużego znaczenia.
Myślę, że to też jest kwestia priorytetów. Tego, że przestrzeń domowa dla niektórych po prostu nie jest aż tak ważna.
Większość mężczyzn jest zmuszonych do tego, żeby spędzać swoje życie w pracy. Dlatego rzadko się zdarza, żeby to facet był opiekunem domu. Poza tym przez to, że nie angażują się we współtworzenie tej przestrzeni, nie mają poczucia, że dom jest ich. Postrzegają go jako miejsce, do którego się przychodzi, żeby się umyć, zjeść, zrzucić ubranie, wyprać, przebrać się i pójść dalej.
Może być też tak, że ktoś robi coś celowo źle, a potem trzeba po nim poprawiać, co nazywamy problemem „uzbrojonej niekompetencji”. Druga osoba czuje się wtedy wykorzystywana. Czyli zamiast negocjować, bierno-agresywnie sprząta, zmywa czy pierze tak źle, że partner czy partnerka następnym razem wolą zrobić to sami.
Ale zobacz… jeżeli prosisz mnie o to, żebym powkładał naczynia do zmywarki, a potem przychodzisz i mówisz, że zrobiłem to źle – to jeśli zdarzyło mi się to usłyszeć od ciebie raz, może jeszcze się nie zniechęcę. Ale jeśli słyszę ten komunikat za każdym razem, to chętnie doprowadzę do tego, że przestaniesz chcieć, żebym to robił. Skoro i tak to poprawiasz, a na dodatek zawsze przy tym tyle się nagadasz...
To zjawisko nie dotyczy oczywiście wyłącznie mężczyzn, ale faktycznie w przestrzeni domowej to raczej kobiety nie są wystarczająco zadowolone z efektów pracy swoich partnerów.
No to co zrobić w takiej sytuacji? Znowu cała zmywarka na naszej głowie?
Opowiem Ci najpierw pewną historię. Jakiś czas temu przyszła do mnie kobieta w kryzysie małżeńskim tak głębokim, że chciała rozstać się ze swoim partnerem. Mieli małego syna, ona nie pracowała zawodowo, zajmowała się wychowywaniem chłopca i dbaniem o dom. Problem był taki, że mąż w ogóle nie pomagał jej w domu. Kiedy zaczęliśmy eksplorować ten temat, wyszły nam dwie bardzo ciekawe rzeczy.
Pierwsza: za każdym razem, kiedy on cokolwiek zrobił w domu, był przez nią krytykowany. Na przykład poskładał koszulki i poukładał je w szafie. A ona na to: „Już dawno powinieneś to zrobić”. Na obronę tej kobiety powiem, że taki problem często sięga naszego dzieciństwa. I to jest właśnie ta druga ciekawa rzecz. Okazało się, że kiedy kobieta była małą dziewczynką, często była szykanowana przez ojca ze względu na to, jak dba o siebie, o swój wygląd czy porządek w pokoju. Dlatego dla niej porządek to była próba uniknięcia krytyki i odrzucenia ze strony ojca; później wniosła to w swój związek. Z kolei jej partner, wychowany w innych warunkach, miał wpojony zupełnie inny standard czystości.
Dlatego warto wziąć pod uwagę, że nasze przyzwyczajenia czy wyśrubowane standardy w realizacji obowiązków domowych mają źródło w przeszłości. I czasami lepiej zająć się tym, co za tym stoi, niż rozstawiać wszystkich po kątach, żeby realizowali nasz niemożliwy do osiągnięcia standard.
Osoby, które czują się wykorzystywane w związku w tej sferze, często pytają o to, dlaczego partner nie rozumie, że to dla nich ważne. I skoro tak, to dla partnera również powinno być, dla dobra związku. Tyle że to tak nie działa…
Dlatego dobrze, żebyśmy jasno powiedzieli: to, co jest ważne dla mnie, nie musi być w sposób oczywisty ważne dla ciebie. Każdy z nas ma swoją percepcję rzeczywistości, i ma do tego prawo. Niestety klasycznym standardem funkcjonowania większości par jest trójkąt dramatyczny, gdzie jedną z ról jest ratownik, czyli osoba, która nosi w sobie głęboko zakorzenione przekonanie, że kochać ją można tylko wtedy, gdy sobie na to zasłuży. Dlatego kompletnie zwalnia z odpowiedzialności za dom drugą osobę i robi za nią wiele rzeczy po to, by zostać zauważoną i docenioną. Druga strona może rzeczywiście tego nie dostrzegać.
Do tego problemem jest to, że wiele osób opiera się na przekonaniu, że o dobrych rzeczach nie trzeba mówić, za to krytyka uruchamia się sama. Jak jest OK, to o tym nie mówimy, a jak coś nie gra, to zwracamy na to uwagę.
Może dobrym rozwiązaniem byłoby wywiesić karteczkę: „Uwaga, świeżo posprzątane”, wtedy partner, który nawet nie zauważa bałaganu, może powiedzieć: „ale tu czysto!”.
Tu chodzi bardziej o szczerą rozmowę i komunikowanie różnych rzeczy wprost. Ale także o to, jak wygląda nasz język miłości. Dlatego dobrze by było, żeby w parach nauczyć się rozmawiać o tym, jak wyrażamy miłość.
Przykładowo, moja mama jest mistrzynią świata w sprzątaniu i jestem wychowywany w domu, w którym byłem obsługiwany przez kobietę. I teraz wchodzę w związek – i mam prawie stuprocentową pewność, że moja partnerka nie dorówna temu ideałowi. To może mnie oburzać, bo jak to, skoro mama dawała radę? W dodatku, gdy ona bierze się za to sprzątanie to przyjmuję to za normę, skoro moja mama tak robiła. Ale jeśli moja ukochana przyjdzie do mnie i powie: „Nie lubię sprzątać, ale robię to, głównie dlatego, że wiem, jak to dla ciebie ważne, żeby czuć się fajnie w czystym domu” – to otwiera mi oczy. Przestaję nakładać kalkę z mamy na partnerkę, tylko zauważam, że ona robi coś dlatego, że jestem dla niej ważny.
Problem w tym, że role społeczne i płciowe zmieniają się, ale stare oczekiwania z tylu głowy pozostają. Nawet dodatkowa osoba, która opiekuje się domem za pieniądze i sprząta, nie rozwiązuje zawsze sprawy. Bo w mężczyźnie rodzi się podświadome przekonanie, że jego partnerka nie dba o dom tak jak powinna, że nie zwraca wystarczającej uwagi na tę sferę. Zatem chodzi o to, żeby jednak to ona robiła to wszystko własnymi rękami. Często obserwuję taką niewyrażoną wprost męską tęsknotę za wiecznie krzątającą się kobietą...
Owszem, mężczyźni wyrażają tęsknotę za kobietą, która wypełni im pustkę w domu. Ale ci, którzy do mnie przychodzą i mówią o potrzebie krzątającej się kobiety, nigdy nie dodają, że ma być posprzątane, pozmywane i ugotowane, tylko mówią raczej o pozostawianiu śladów obecności w domu – tak, że masz poczucie, że ten dom nie jest sterylny, tylko zamieszkały, że kobieta go sobą wypełnia. I robi to na wiele sposobów. Na przykład w taki, że wiem, że na mnie czeka, że mogę się do niej przytulić, pogadać po całym dniu. Pamiętajmy, że wielu mężczyzn ma głęboko ugruntowaną potrzebę zbudowania domu właśnie dla swojej kobiety.
A może w ogóle przywiązujemy zbyt dużą wagę do sprzątania i obowiązków, tak że zaczynamy weekend od sprzątania?
Mam trójkę małych dzieci i naprawdę nie lubię bałaganu. Dlaczego? To już wiemy, wychowywałem się w domu, w którym był minimalny bałagan, dlatego mnie to męczy. I tak, połowa soboty to było dla mnie zawsze jechanie na odkurzaczu. Dlatego rozumiem, że naprawdę wiele osób nie jest w stanie odpocząć w przestrzeni, która jest nieuporządkowana.
No to co im powiemy? Mają dalej sprzątać za tych leni, swoich partnerów?
Nawet nie wiesz, ile lat sam oddawałem tę przestrzeń. To ja byłem głównym sprzątającym! Ale już wiem, że trzeba umieć zejść ze swoich standardów. Dlatego jeśli moja partnerka zrobi porządek, a on mi się nie podoba, to biorę szmatkę i sprzątam bez nosa na kwintę. Albo idę znowu robić bałagan…
Jacek Masłowski, filozof, coach, psychoterapeuta w Instytucie Psychoterapii Masculinum, współtwórca i prezes Fundacji Masculinum, współautor książek. Najnowsza to „No, bez jaj. W poszukiwaniu męskości”.