1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Małżeństwo drenuje kobiety. Czy ta instytucja jest nam jeszcze potrzebna?

Wyniki badań pokazują, że niezamężne kobiety są w mniejszym stopniu narażone na depresję i lęki niż mężatki. (Fot. iStock)
Wyniki badań pokazują, że niezamężne kobiety są w mniejszym stopniu narażone na depresję i lęki niż mężatki. (Fot. iStock)
Przestało być koniecznością, zostało… no właśnie, czym? Ukłonem w stronę tradycji? Publiczną deklaracją miłości, wierności i oddania? Usankcjonowaniem więzi łączących dwoje bliskich ludzi? A może, jak mówią niektórzy, jedynie przestarzałym konstruktem?

Ludzie pobierali się od wieków, i to z różnych powodów. Jak pisze w książce „Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym” Alicja Urbanik-Kopeć, kulturoznawczyni i badaczka zajmująca się historią kultury XIX wieku, większość z nich rozpoznajemy i dziś: potrzeba bezpieczeństwa, towarzystwa, posiadania dzieci, zadośćuczynienia tradycji czy postępowania zgodnie z wyznawaną religią.

Wreszcie – chodziło także o miłość, przyjaźń, podziw, pociąg erotyczny czy lęk przed samotnością. Zwykle jednak decydującym argumentem była ekonomia. Jeszcze w XIX wieku stanowiła podłoże wszystkich związków formalnych. Przy czym to mężczyźni posiadali pieniądze, a za pieniędzmi szła władza – także w rodzinie. Ta dominacja nie kończyła się wcale po ślubie – ona się wtedy dopiero zaczynała. I to nawet jeśli panna pochodziła z bogatego domu. Jej posag przechodził w całości na męża – to on rozporządzał jej pieniędzmi, często dzięki nim budując swoją fortunę. Małżeństwo od strony prawnej i społecznej oznaczało więc dla kobiety oddanie samodzielności w ręce męża. Nie miała innego wyboru, jeśli nie chciała doznać upokorzenia czy ulec deklasacji jako stara panna czy, broń Boże, rozwódka. By jej to „osłodzić”, opakowywano ten przymus w romantyczne wzorce uczuciowe. Stąd też powtarzane przez wieki przekonanie, jakoby to kobieta dominowała w strefie domowej. Jak czytamy w „Matrymonium...”, miało to dowartościować ją jako słabszą stronę relacji. Podobnie jak wmawianie kobietom, że one są od tych drobnych, codziennych rzeczy, a ich partnerzy – od rzeczy wielkich.

– W XIX wieku zamążpójście pozostawało życiowym celem każdej kobiety i najrozsądniejszym wyborem, jakiego mogła dokonać. Dawało jej zabezpieczenie na przyszłość, czyli na starość, słabość i samotność, było wskaźnikiem prestiżu oraz szansą na awans społeczny – mówi Alicja Urbanik-Kopeć. – To wszystko zaczęło się zmieniać po pierwszej wojnie światowej, która zdziesiątkowała mężczyzn, a kobietom dała część praw społeczno-politycznych. Mogły wreszcie studiować, pracować w szerokiej gamie zawodów i w jakimś stopniu rozporządzać swoimi środkami finansowymi. Ślub przestał być jedynym wyjściem dla rozsądnej i ambitnej dziewczyny. Jednocześnie małżeństwo jako związek usankcjonowany prawnie i religijnie nadal było pożądane przez patriarchalne społeczeństwo. Narracja szła więc w takim kierunku: „Rozumiemy, że jesteście już samodzielne i niezależne (– Swoją drogą, zabawnie się czyta artykuły z tego czasu, w których odtrąbiono już sukces emancypacji – zauważa Alicja Urbanik-Kopeć), ale przecież nic tak jak małżeństwo nie spełnia kobiety w sensie psychologicznym”. I to jest coś, co nam do dzisiaj w dużym stopniu zostało.

– Niestety, o ile warunki społeczno-gospodarcze się zmieniają, o tyle rzeczywistość kulturowa, czyli zarówno stereotypy, jak i przekonania dotyczące tego, co to znaczy odnieść sukces jako kobieta, zmienia się zdecydowanie dużo wolniej – kontynuuje badaczka. – Bardzo ciężko porzuca się wzorzec, który jest utrwalany przez setki, jeśli nie tysiące lat. Dorabiane są więc do niego nowe uzasadnienia. Wątek ekonomiczny już porzuciliśmy, kontynuujemy wątek psychologiczny. Pojawiają się słowa w rodzaju: powołanie, naturalna rola, spełnienie. Powoli otrząsamy się jednak z przekonania, że to jedyna droga, jaką możemy iść.

Potrzebna jak paprotka

Dziś same podróżujemy, same mieszkamy, same prowadzimy samochody, a nawet firmy, a jednak pod tymi wszystkimi warstwami niezależności nadal tkwi ziarenko, które uwiera nas niczym groch księżniczkę z bajki. Brak męża, partnera czy po prostu stałego związku wciąż jest powodem do zamartwiania się, obwiniania czy wstydu. – Żyjemy w czasach, w których niezamężna kobieta nie jest już obiektem kpin ani użalania się nad nią, a jednak nadal dominuje przekonanie, że coś w życiu przegrała – zgadza się Alicja Urbanik-Kopeć. – Stereotyp trzyma się mocno, mimo że nie ma ku temu żadnych realnych powodów.

Duża w tym zasługa kultury masowej: filmów, bajek, rozmaitych przekazów medialnych i kulturowych mówiących o tym, że powołaniem kobiety jest być w relacji i do tej relacji dążyć, opiekować się domem i bliskimi. Można powiedzieć, że od wieków zachęcano nas do zamążpójścia niestrudzenie i na wszelkie sposoby. Po części dlatego, że – jak pisze Alicja Urbanik-Kopeć, odwołując się do słów Elizy Orzeszkowej – kobiety samotne były potrzebne społeczeństwu mniej więcej w takim samym stopniu jak paprotki trzymane na parapecie. Smutna prawda jest taka, że po prostu nie istniały instytucje, które miałyby się zająć nimi na starość. Litościwie, ale i szyderczo nazywano je więc starymi pannami, co miało przestraszyć młode kobiety i zachęcić je, by zrobiły wszystko, żeby takim utrapieniem nie zostać. Przy czym mężczyzn nie rozliczano już z taką samą surowością z porażki matrymonialnej. – Byli jednostkami przydatnymi społecznie z samego faktu swojego istnienia – zauważa badaczka. Za to przydatność kobiety była rozważana z punktu widzenia konkretnych jej funkcji: matki, żony, babki, opiekunki czy krewnej. Jeśli więc nie wywiązywała się z roli, jaką społeczeństwo jej wyznaczyło, oczekiwano, że będzie przynajmniej angażować się w działania społeczne: opiekować się sierotami, zwierzętami, wspierać fundacje czy finansowo rodzinę. Wtedy stygmat braku męża znikał.

– Wraz ze wzrostem niezależności, możliwości zawodowych i życiowych kobiet w okresie międzywojennym to podejście też stopniowo ewoluowało. Nagle okazało się, że panna, która nie wyszła za mąż, niekoniecznie jest przegrana, bo są alternatywne drogi – zauważa Alicja Urbanik-Kopeć. – I nie zawsze biorą się one z tego, że kategorycznie nie chce wyjść za mąż, czasem po prostu ma oczekiwania wobec przyszłego partnera. To znamienne, że temat kobiecych preferencji w tej kwestii pojawia się dopiero wraz ze wzrostem ich znaczenia w społeczeństwie.

Wkładanie głowy w paszczę lwa

„Ponieważ jest więcej na tym świecie kobiet niż mężczyzn, nie wszystkie możemy znaleźć męża. Nie myślcie jednak, że mnie to martwi. Teraz jestem mleczarką. Gdybym wyszła za mąż, musiałabym być żoną, matką, pielęgniarką, gospodynią, pokojówką, szwaczką, praczką, mleczarką i pomywaczką jednocześnie” – to słowa 62-letniej Sophie Drew, zapytanej w 1889 roku przez pewien periodyk o to, dlaczego została starą panną. Przytaczam je (za „Matrymonium...”) z pełną świadomością tego, że mijają właśnie dwa lata od przełomowego wyroku sądu w Chinach, który kazał pewnemu mężczyźnie wypłacić odszkodowanie za prace domowe byłej żonie, a zaledwie dwa miesiące temu inny sąd – tym razem w Hiszpanii – w podobnej sprawie zarządził, by mąż wypłacał żonie comiesięczną „emeryturę”.

Głosy o tym, że los mężatek niekoniecznie jest lepszy niż niezamężnych, pojawiały się już w międzywojniu. I nie gasną do dziś. Jak alarmują naukowcy z Uniwersytetu w Padwie, co piąta kobieta uważa małżeństwo za bardziej stresujące niż wychowanie dzieci. Zespół pod kierownictwem dr Cateriny Trevisan przez cztery i pół roku badał różnice w poziomie deklarowanego szczęścia między osobami w różnych sytuacjach cywilnoprawnych. Wyniki opublikowano z 2016 roku. Kto okazał się najszczęśliwszy? Żonaci mężczyźni i… wdowy!

– To pokazuje, że małżeństwo drenuje kobiety – mówi wprost Marta Majchrzak, psycholożka, badaczka społeczna, założycielka butikowej firmy badawczej Herstories. – Po pierwsze, mężczyźni dramatycznie mniej czasu poświęcają na obowiązki domowe. Po drugie, kobiety wykonują też pracę emocjonalną, polegającą na opiece nad dziećmi, rodzicami czy małżonkiem, godzeniu sporów, organizowaniu życia rodzinnego i planowaniu czasu. Kiedy stają się wdowami, odpada im więc kawał obowiązków – trudnych i mało satysfakcjonujących.

Marta wspomina przeprowadzone niedawno przez siebie badania, które wyraźnie pokazały, że podczas gdy w pierwszym roku pandemii mężczyźni byli głównie stęsknieni za socjalizacją z kolegami z pracy i wychodzeniem z domu, kobiety były wykończone ilością nowych obowiązków, które doszły im w wyniku pracy zdalnej i nauczania domowego. – My nie mamy wypracowanych schematów zachęcania, zmuszania czy też wymagania od mężczyzn tego, by bardziej angażowali się w życie domowe. Nie chcemy być wiecznie marudzącymi zrzędami, wrednymi zołzami czy krzykaczkami, więc zagryzamy wargi i harujemy – tłumaczy psycholożka. – A przecież to są godziny z naszego życia, których nikt nam nie odda. Niestety, odbija się to na naszym zdrowiu. Pojawiają się choroby psychosomatyczne, wypalenie, depresja.

Co też potwierdzają padewskie badania. Niezamężne kobiety są w mniejszym stopniu narażone na depresję i lęki niż mężatki. Cieszą się wyższą satysfakcją z pracy oraz niższym ryzykiem izolacji społecznej, bo utrzymują bliskie więzi ze znajomymi i rodziną. – Chcę być dobrze zrozumiana, to nie jest wina mężczyzn, ale systemu. Jest zły i należy go zmienić – konstatuje Marta Majchrzak. – Oczywiście część tego niezadowolenia bierze się też z naszej postawy, z chęci „dowożenia” na wszystkich polach. Bycia świetną kochanką, królową domowego ogniska, czułą matką i opiekuńczą żoną. Największy paradoks jest taki, że to my same wkładamy głowę w paszczę lwa. Bo o ile małżeństwo od zawsze służyło mężczyznom i prawdopodobnie służyło dzieciom, o tyle nigdy nie służyło kobietom.

Ważniejsze niż seks

Pandemia uwydatniła nie tylko, jak wiele nieodpłatnej pracy wykonują kobiety we własnych domach. Zdjęła też – z racji wprowadzonych obostrzeń – z aktu zaślubin cały nadmiar i przepych. W jakimś stopniu przyczyniło się to pewnie do spadku liczby małżeństw w 2021 roku. Według wstępnych wyników Narodowego Spisu Powszechnego liczba małżeństw, zarówno tych z dziećmi, jak i bez dzieci, zmalała o 12 proc. w porównaniu do poprzedniego spisu z 2011 roku. Aż o ponad 74 proc. wzrosła liczba par pozostających w związkach niesformalizowanych, również na wsiach. O tym, że spada liczba zawieranych małżeństw, informował już raport GUS z 2020 roku. Podwyższa się też wiek, w którym bierzemy ślub: w 2019 roku dla statystycznego mężczyzny było to ponad 30 lat, dla kobiety – ponad 28 lat. Później też rodzimy dzieci (około trzydziestki), przy czym rośnie odsetek urodzeń pozamałżeńskich. Na początku lat 90. było to 6–7 proc., w 2019 roku – ponad 25 proc.

Jednocześnie nie tracimy wiary w miłość i przekonania, że udany związek wymaga nieustannej pracy nad nim. Aż 90 proc. Polaków, ankietowanych w ramach badania „Jak kochają Polacy?” przeprowadzonego przez ARC Rynek i Opinia na zlecenie serwisu Sympatia.pl w 2019 roku, twierdziło, że to miłość nadaje ich życiu sens, a 79 proc. wierzyło w miłość na całe życie. Badanie wykazało też, że Polacy są monogamistami, większość ma za sobą doświadczenie bycia w jednym, dwóch poważnych związkach.

– Zmienia się krajobraz społeczny, a wraz z nim maleje nasze przywiązanie do małżeństwa – wyjaśnia Marta Majchrzak. – Dla osób o tradycyjnych, konserwatywnych poglądach to, co teraz powiem, może zabrzmieć jak herezja, ale uważam, że to, iż ludzie nadal łączą się w pary, trwają w związkach i że te związki są dla nich niesamowicie istotne, świadczy o tym, że to nie z nami jest coś nie tak, tylko instytucja małżeństwa jest archaiczna. Jeszcze 100 lat temu bycie nieślubnym dzieckiem było bardzo niewygodną pozycją społeczną. Do dziś zresztą w głowach wielu kobiet pojawia się myśl, że dobrze, by dziecko wychowywało się w usankcjonowanym związku, bo zapewni mu to bezpieczny rozwój, warunki mieszkaniowe i finansowe. A przecież, jeśli przyjrzymy się temu ostatniemu aspektowi, ściągalność alimentów w Polsce jest na bardzo niskim, wręcz kuriozalnym poziomie.

Jak tłumaczy ekspertka, za spadkiem liczby małżeństw może stać wiele powodów – od wysokich kosztów ceremonii po kryzys instytucji Kościoła – ale też wnioski, jakie wyciągamy z obserwacji innych małżeństw: rodziców, koleżanek, starszych sióstr. – Nadal jest wiele kobiet, dla których obszar rodziny jest obszarem najważniejszym. Badania Herstories pokazują, że stanowią one około jednej piątej społeczeństwa. Nawet jeśli pracują zawodowo, to na pierwszym miejscu zawsze będzie dla nich rodzina i jej dobro, a przede wszystkim dobro dzieci – mówi.

Z innych badań, które instytut Marty Majchrzak robił w tym roku dla Eurozetu i Deichmanna, wynika jednak, że dla poczucia pewności siebie i poczucia wyjątkowości kobiet z pokoleń X, Y i Z praca staje się coraz ważniejsza. – Związek i dzieci są na pierwszym miejscu, ale praca jest już na czwartym – wyjaśnia. – Za to największy potencjał zasilania nas miłością ma relacja z dzieckiem, przynajmniej dopóki jest małe. Dopiero potem jest relacja z partnerem. Potrzebujemy być w niej rozumiane i wysłuchane, docenione i widziane. W badaniach wychodzi, że jest to dla nas o wiele ważniejsze niż regularnie uprawiany seks.

Świadoma praw i obowiązków

Choć małżeństwo ma dziś – jak to ujmuje Alicja Urbanik-Kopeć – zły PR, związany z opresją patriarchatu i kwestią religijną, to nadal dla wielu jest pożądaną opcją. Pewnym wyzwoleniem stała się koncepcja świeckich związków cywilnych czy też związków partnerskich (w Polsce na razie niemożliwych). Jak przekonuje badaczka, koncepcja małżeństwa jest potrzebna ludziom – dla ich samych i dla świata. Nadal daje nam pewne prawa, choćby do dziedziczenia, decydowania o czyimś życiu i zdrowiu w sytuacji ich zagrożenia, opieki nad dziećmi, wypłaty alimentów czy emerytury.

– Osobiście uważam, że drogą do tego, żebyśmy byli szczęśliwsi, spokojniejsi i w lepszej sytuacji jako społeczeństwo, jest posiadanie silnych, trwałych, dobrze działających i otwartych na obywatela instytucji, wszelkiego rodzaju – deklaruje Alicja Urbanik-Kopeć. – Z tej perspektywy rozumiem koncepcję małżeństwa jako instytucję społeczno-prawną, która nas wzmacnia i która o nas stanowi. To, że nie jest ona wcale martwa, doskonale pokazuje chęć zawierania małżeństw przez pary nieheteroseksualne. Małżeństwo jest też potrzebne sporej części obywateli z powodów związanych z tradycyjnym podejściem do rodziny, z wiarą czy własnymi przekonaniami na temat tego, jak powinno wyglądać życie i jego kolejne etapy. Dlatego jeszcze bym go nie grzebała, choć z pewnością potrzeba, by było bardziej dostosowane do naszych czasów.

Dla niej samej ślub, który zawarła siedem lat temu, był decyzją świadomą, kompletnie odłączoną od jakichkolwiek religijnych konotacji. Sposobem na ogłoszenie, że decyduje się na unię i współpracę na dłuższą metę. Co więcej, był deklaracją tego, że w ramach społeczeństwa chce od teraz definiować się jako część duetu. – Przysięga małżeńska składana na ślubie cywilnym jest naprawdę wspaniała. „Świadoma praw i obowiązków, wynikających z założenia rodziny, uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński, i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”. Jak dla mnie nic dodać, nic ująć.

– Ja urodziłam dziecko bez ślubu – mówi Marta Majchrzak. – Mój partner je uznał, dopiero po trzech latach wzięliśmy cywilny. Po części kierowani poczuciem, że w niczym nam to nie zaszkodzi, bo byliśmy razem już wiele lat, a ureguluje kwestie prawne, z korzyścią zwłaszcza dla naszego syna. Może gdzieś pod spodem była myśl, że taka deklaracja umocni nasz związek, uchroni przed ewentualnym rozpadem. Ale na pewno nie stało za tym ani romantyczne marzenie, ani poczucie braku.

Metafora wysianego trawnika

Stawanie się żoną, podobnie jak stawanie się matką to dwa momenty w życiu kobiety, kiedy na chwilę traci ona swoją tożsamość. Świadczy o tym już sam fakt, że w zwyczaju jest przyjąć nazwisko męża, a nie zostawać przy swoim. Część kobiet, tak jak Marta (Majchrzak-Ostrowska), zostawia sobie podwójne nazwisko, zwłaszcza jeśli przed ślubem miały już sukcesy zawodowe. Niemniej jednak dopasowanie się do nowej, małżeńskiej rzeczywistości nadal odbywa się większym kosztem kobiety niż mężczyzny.

– Kobiety chcą dziś mieć poczucie, że w związku się rozwijają, że mają możliwość realizowania własnych planów, i coraz częściej zadają sobie pytanie, czy ślub im w tym pomoże, czy przeszkodzi – mówi Marta Majchrzak. I dodaje: – Jeśli chodzi o samo małżeństwo, to przychodzi mi do głowy pewna metafora: wysianego trawnika. W tej metaforze system to chodniki wytyczone odgórnie, alejki przecinające się pod kątem prostym. Czy nie lepiej poczekać, popatrzeć, gdzie ludzie chodzą, i dopiero tam zrobić ścieżkę? Dla mnie takim rozwiązaniem byłyby związki partnerskie, niewykluczające, nieobarczone stereotypem, dające możliwość celebracji po swojemu. Mam nadzieję, że właśnie tędy droga.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze