Dlaczego zdradzamy? Czy romans daje nam coś, co warte jest więcej niż udany, trwały związek? Na temat niewierności i jej skutków napisano już tomy fachowej literatury. A ludzie nadal zdradzają. Rozmowa z psychoterapeutą Robertem Rutkowskim.
Byliśmy niewierni, więc byliśmy sami – napisał Leszek Moczulski w jednym ze swoich utworów. Czy tak jest? Czy kiedy jesteśmy niewierni, jesteśmy sami?
Zacznijmy od zdefiniowania, co to znaczy być samemu. Wielu osobom się wydaje, że ich to nie dotyczy. Mieszkają w bloku z 500 sąsiadami, mają stałe rodziny. Czy jednak jest między nimi bliskość? Można mieszkać w jednym domu z drugim człowiekiem i nie mieć pojęcia, czym ona jest.
W moim odczuciu brak bliskości jest dżumą XXI wieku. Nie umiemy spędzać czasu z drugim człowiekiem – ani z partnerem, ani z dzieckiem. Chodzę z sześcioletnim synem na treningi taekwondo. Nie mam wtedy w ręce telefonu, bo Rafał zerka na mnie, chcąc się upewnić, czy podziwiam jego sportowe wysiłki. Jednak większość rodziców ma na kolanach laptopy lub patrzy w smartfony. Dzieci podbiegają do nich, prosząc o uwagę, ale jej nie otrzymują, bo rodzice są wpatrzeni w ekrany. Mój ojciec nie miał czasu, aby pojawiać się na moich treningach czy nawet meczach, gdy grałem w koszykarskiej reprezentacji Polski. Nie praktykował bliskości. Nie potrafił. Histerycznie szukał za to całe życie jej namiastki w seksualnych podbojach, zdradzając moją matkę.
Czym jest zdrada? Czy zdrada to pogoń za bliskością?
Bywa nieudolną, naiwną pogonią. Bo też często to, co łączy dwoje ludzi, którzy żyją razem, nie jest bliskością. To tylko wspólne realizowanie zadań w firmie nazywanej rodziną. Wspólnotowa zadaniowość. Jeśli jemy wspólne posiłki, jest już odrobinę lepiej, ale dziś to luksus. Bliskość jest jednak dopiero wtedy, kiedy nie czytamy jednocześnie SMS-ów, nie scrollujemy ekranów, nie oglądamy telewizji. Bliskość jest wtedy, kiedy posiłek jest pretekstem, by porozmawiać. Nie walczyć na argumenty, ale wymienić się myślami.
Bliskość wymaga zaangażowania?
Nie istnieje miłość nieokazywana, podobnie jak nie ma nieokazywanej pracy. A my myślimy, że jeśli razem oglądamy seriale na Netflixie czy jeździmy na wakacje, to praktykujemy bliskość. To za mało. Bliskość tworzy umiejętność patrzenia w oczy drugiego człowieka, ale też patrzenia razem z nim w jednym kierunku. To znaczy, że mamy wspólne cele, może wspólną przyszłość. Bliskość jest wtedy, kiedy trzymamy się za ręce, idąc na spacer czy oglądając film. No i właśnie! Ponieważ nienawidzimy tych, których krzywdzimy, czyli też tych, których zdradzamy, to nie możemy ich trzymać za ręce i patrzeć im w oczy, kiedy to robimy, odczuwamy wewnętrzny dyskomfort.
Z jakiego powodu? Właściwie to oni nas powinni nienawidzić.
To czysta neurobiologia. Kiedy mamy orgiastyczny obiekt, o którym fantazjujemy, to on nas nakręca, stymulując całą gospodarkę neurohormonalną. Staje się celem nadrzędnym. Gwiazdą północy, ku której się kierujemy. Przyciąga nas ku niemu ogromna siła – namiętność. Jeśli więc na drodze do tej gwiazdy napotykamy stałą partnerkę czy partnera, to stają się oni dla nas uciążliwą przeszkodą. Czy tego chcemy, czy nie, mózg widzi w nich górę lodową, rafę koralową, bo nie kieruje nami wtedy wolna wola. Odpowiada za to układ w mózgu, który nazywa się RAS (reticular activating system). To sieć neuronów, która łączy pień mózgu z innymi jego częściami. RAS filtruje napływające informacje, decydując, które dotrą do mózgu. Wpływa zatem na to, co zauważamy, i na nasz poziom pobudzenia. Dlatego mówimy pacjentom, aby uważali z marzeniami, bo one mogą się spełniać. Jesteśmy tam, o czym myślimy, i nawet niewinne cele mogą stać się naszą autodestrukcyjną obsesją. I niewierny zachowuje się jak narkoman na głodzie. Nieuchronnie wchodzi na kurs kolizyjny z sumieniem.
RAS pomaga zrealizować zdradę, ale też zniszczyć bliskość ze stałym partnerem.
Oczywiście, bo RAS nie ma moralności. Nakierowanego na niewierność będzie drażnić każda próba okazania mu czułości, bo odczytuje ją jako zbędną i odraczającą moment spełnienia, o którym fantazjuje. Z tego powodu ci, którzy wpakowali się w podwójną relację, wciąż są w napięciu, w gotowości, w permanentnym czuwaniu. Nawet nieświadomie będą wywoływać konflikty ze stałymi partnerami. Będą szukali pretekstu, by się ich pozbyć. Pamiętasz antyprzemocową kampanię społeczną – zdjęcie kobiety z sińcem pod okiem oraz napis: „Bo zupa była za słona”? Gdy ktoś staje na drodze do realizacji obsesji, chcesz go usunąć nawet w prymitywny, przemocowy sposób. Nie mówię o psychopatach, bo oni nigdy nie mają skrupułów i wyrzutów sumienia.
Samotni czują się ci, którzy są odpychani, zdradzani, ale też ci zdradzający, bo nie są przy tych, przy których by chcieli?
Właśnie! Po co więc to robią? Po co zostawiają bliskość, jaką mogliby budować ze stałymi partnerami, i wdają się w romans? Najbardziej orgiastycznym momentem przejścia z obcości do bliskości jest ten pierwszy. Chemia mózgu powoduje niezwykłe odczucie, kiedy obcy staje się bliski właśnie na drodze fizycznego zbliżenia. Jednak to ukojenie samotności trwa krótko. Oczywiście przez jakiś czas za sprawą właśnie tej chemii mózgu potrzeba bliskości jest zaspokajana namiętnością. Po jakimś czasie jednak głód wraca, a wraz z nim potrzeba nowego obcego.
Czas na kolejny romans... I tak do końca życia?
Zacznę od tego, że zdrady mogą być romantyczne i narkotyczne. Romantyczna zdrada wynika z tego, że ludzie schodzą się, jest im w miarę dobrze razem, ale nie ma specjalnego uniesienia, nie ma dopasowania, emocjonalnego sprzęgnięcia. Pojawia się jednak ciąża albo decyzja, żeby już to sfinalizować, a więc ślub, potem kredyt, dom. Ognia nie było, ale płomyczek cały czas się tli, jest letnio, ciut za spokojnie, bez szalonego zakochania. To niedopasowanie będzie się ciągnęło długo i może owocować pragnieniem sprawdzenia, jak to będzie z kimś innym. Romantyczność ma niewiele wspólnego z rozsądkiem. Czasami warto go stracić, aby móc skalibrować skalę, którą mierzymy dobro i zło. Tak zwane wyszalenie się za młodu to nic innego jak dostrojenie wewnętrznych instrumentów pomiarowych do prawidłowego funkcjonowania w relacji interpersonalnej.
Ku zdradzie romantycznej kieruje nas więc chęć przeżycia namiętności?
Tak, a ku narkotycznej właśnie poszukiwanie bliskości. Gdy jako dziecko nie doświadczyliśmy absolutnej akceptacji i miłości, jako ludzie dorośli odczuwamy ogromny jej głód, a razem z nim ogromny lęk. Powodem jest biologia: aby przeżyć, niemowlę potrzebuje czułej troskliwości najbliższych. Nie ma futra, nie ma zębów, nie umie nawet samodzielnie chodzić. Bez czułości, czyli ciepła ciała matki, bez poczucia bliskości z opiekunami dziecko skazane jest na śmierć. Tak też ich brak odczuwa.
Kiedy jesteśmy dorośli, także pragniemy czułości, ale przecież już nie po to, aby przeżyć?
Przeczytałem kiedyś piękne zdanie, że człowiek musi być odziany w bliskość, aby nie czuć się nagi, ubogi i bezbronny. Bliskość jest związana z instynktem samozachowawczym. Aby przeżyć, musimy mieć wspólnotę. I dlatego dorośli, którzy jako dzieci nie zaznali bliskości, będą non stop na głodzie. Będą odczuwali wewnętrzny chłód, który stanie się źródłem obsesyjnego poszukiwania ukojenia. Kiedy poznają kogoś, z kim będą blisko, z kim zaczną budować relacje, zaspokoją ten głód. Jednak bolesne doświadczenie braku bliskości z dzieciństwa spowoduje, że nie będą w stanie zaspokajać naturalnej potrzeby bliskości, pogłębiając więź z tą osobą. Dlatego ta bliskość przestanie ich sycić. Powróci głód, niepokój, lęk, samotność. Zaczną więc szukać następnej osoby, aby doświadczyć tego ekstremalnego poczucia chemicznej bliskości, jaką daje pierwsze zbliżenie z kimś nowym. Nowy obcy szybko jednak staje się starym znajomym, a wtedy spotkania z nim nie dają już tego haju niby-bliskości. Lęk i niepokój wracają, więc głód bliskości znów zmusza do szukania nowego obcego.
Kolejne romanse stają się formą uzależnienia? Seksoholizmu?
Nie nazwałbym tych ludzi seksoholikami, ale bliskoholikami, gdyż są uzależnieni od przejawów bliskości; seksualny wyrzut endorfin w postaci orgazmu jest raczej efektem ubocznym niż celem samym w sobie. Jedna z moich pacjentek weszła w relację z mężczyzną, z którym spotykała się przez sześć lat, ale on nie chciał ani seksu, ani związku. Chciał tylko być blisko, doświadczyć tego, czego nie doświadczył w dzieciństwie. A że nie doświadczył, to nie umiał budować i karmić się bliskością w zdrowy sposób. Dlatego próbował zaspokoić głód bliskości jej namiastkami.
Można więc powiedzieć, że samotni w dzieciństwie jako dorośli odrzucamy bliskość, która rodzi się w długiej, głębokiej relacji. Zdradzamy, bo wydaje się nam, że tak tę bliskość znajdziemy.
Z jakiego powodu dziewczyny wchodzą w relacje z dużo starszymi mężczyznami? Nie otrzymały od swoich ojców bezwarunkowej miłości i dobrej bliskości, nie zostały przez nich namaszczone na księżniczki. A jeśli chłopcy też tej bliskości z ojcami nie mieli, ojcowie nie namaścili ich na rycerzy, to jako dorośli mężczyźni również będą obciążeni histeryczną potrzebą szukania bliskości, czułości, czyli miłości. Niestety, będą się nabierać na jej oznaki, czyli narkotyczne strzały nowości.
Ważne jest także to, że źle definiujemy miłość. Miłość jest postawą, właściwością charakteru, która określa stosunek człowieka do świata w ogóle. Nie jesteśmy w stanie stworzyć dojrzałej relacji, miłości, jeśli nie umiemy kochać siebie samych, a także naszych bliźnich. Miłość jest sztuką, praktyką, umiejętnością i wymaga ćwiczenia i dyscypliny. Miłość dziecięca polega na tym, że: „kocham, bo jestem kochany” i „kocham, bo cię potrzebuję”. Miłość dojrzała mówi: „jestem kochany, ponieważ kocham” i „potrzebuje cię, ponieważ cię kocham”. To słowa Ericha Fromma z książki „O sztuce miłości”.
Miłości rodziców bliskoholik już nie dostanie. Czy jest skazany na wieczną pogoń za złudzeniem i krzywdzenie siebie i innych?
Pacjentom uwikłanym w takie narkotyczne praktyki mówię, że czas nauczyć się odpowiedzialności. Zwłaszcza gdy ma się 40–50 lat. Bliskoholizm to ucieczka od odpowiedzialności. Taką ucieczką jest pornografia, korzystanie z usług seksualnych. Mają dać przyjemność bez żadnych zobowiązań. Warto przeczytać bajkę o Pinokiu, gdzie jeden z jej bohaterów, który nie chciał dźwigać odpowiedzialności za czerpanie z życia przyjemności, został zamieniony na koniec w salami. Warto też pomyśleć o syndromie Piotrusia Pana, czyli o chęci, by z relacji z drugim człowiekiem czerpać tylko przyjemność.
Jak nauczyć się odpowiedzialności?
Moim pacjentom proponuję, żeby wrócili do pierwszych klas podstawówki i na gazie zaczęli hodować ziarenko fasoli. Psa czy kota dla nich szkoda, nie są na tyle odpowiedzialni, by powierzyć im żywe istoty. A nie są, bo nie wierzą w to, że mogą postępować jak dorośli. Potrzeba im dowodu – dlatego na początek fasolka.
Nie wierzą w siebie, bo zamiast czułych i bliskich matek mieli matki nadopiekuńcze, kontrolujące. Takie matki nawet teraz, gdy synowie mają 40 plus, najchętniej same by im zakładały prezerwatywę, bo nie wierzą, że oni to odpowiednio wykonają. Ci mężczyźni więc wciąż psują swoje związki, bo nie wierzą, że nadają się na mężów i ojców. No i się boją, że ich żony też będą ich kastrować jak matki, kiedy pozwolą im za blisko do siebie podejść.
Zdrada bliskoholiczna to ucieczka przed odpowiedzialnością i kastracją?
Przed kastracją szczególnie. Kastrat tryska nasieniem, ale bezproduktywnie. Nauka odpowiedzialności u dorosłego wymaga tego, by się wystawiać na nowe doświadczenia, na wyzwania, w których odpowiedzialność jest niezwykle istotna. Kiedy zdobywamy nowe umiejętności, w naszym mózgu powstają nowe połączenia neuronalne. A więc zyskujemy nowe możliwości, także emocjonalne.
Podsumowując: jesteśmy niewierni, bo byliśmy sami, zostawieni przez rodziców?
Zdradzamy i niszczymy bliskość z drugim człowiekiem, bo nigdy bliskości nie mieliśmy i nie wiemy, czym ona jest. Boimy się tego, czego nie znamy. Pragniemy jej, więc gonimy za jej namiastkami jak za narkotycznym króliczkiem. Stajemy się uzależnieni od oznak bliskości. Dla bliskoholika to uwodzenie, zbliżanie się do obiektu, jest najważniejsze, bo ono buduje napięcie. Kiedy już dochodzi do seksu, pojawia się rozczarowanie.
Mózg produkuje różne neuroprzekaźniki, które dają przyjemność. Aby jednak zostały wydzielone, musimy „się spocić”, czyli naprawdę postarać. Są tacy, którzy wolą sięgnąć po łatwiejszy sposób na połaskotanie zwojów mózgowych w ośrodku przyjemności, czyli legalne i nielegalne narkotyki. Jednym z najbardziej smutnych i samotnych legalnych narkotyków jest alkohol. Aż trudno uwierzyć, że ludzie nie spożywają go po kryjomu, wstydząc się tego, jak są nieporadni w szukaniu bliskości.
Lenistwo w związku prowadzi do zdrady. Łatwiej nam o nowego obcego niż o postaranie się, by w starym związku poszukać sposobu na bliskość. Spojrzeć nowym okiem na starego partnera jest o wiele trudniej niż skierować się ku seksualnym narkotykom. Ale trzeba wiedzieć, że tylko ta pierwsza droga daje prawdziwe poczucie bliskości z drugim człowiekiem i ze sobą samym, czyli coś, co można by nazwać egzystencjalnym spełnieniem. Wszystko inne jest jak słaby prowincjonalny teatrzyk z kiepską obsadą i rozpadającą się sceną.
Robert Rutkowski, psychoterapeuta, pedagog, trener umiejętności psychologicznych. Prowadzi prywatny Gabinet Psychoterapii i Rozwoju Osobistego w Warszawie, specjalizuje się w leczeniu uzależnień, depresji, nerwic oraz w kryzysach rodzinnych i zarządzaniu stresem, robertrutkowski.pl