W Polsce próbę samobójczą w ciągu swojego życia potwierdziło siedem procent uczniów, a od 30 do 50 procent miało myśli samobójcze. To armia dzieci! Co nastolatek chce zamanifestować przez takie zachowanie? Że woła o pomoc?
Od zawsze młodzi ludzie podejmowali próby samobójcze, samookaleczenia, uzależniali się od narkotyków, a wszystko to lekceważąco uznawano za przemijające przejawy młodzieńczego buntu. Obecnie jednak skala tych autoagresywnych młodzieńczych, a nawet dziecięcych zachowań rośnie w sposób wręcz alarmujący. Moim zdaniem – z socjologicznej perspektywy – czas uznać to za przejaw narastającej masowej, a zarazem zatomizowanej, cichej rozpaczy młodego pokolenia. Jednak patrząc na to zjawisko psychologicznie, musimy pamiętać, że w psychologii, tak jak w medycynie, za jednym objawem może kryć się wiele różnych przyczyn. Tradycyjnie za wołanie o pomoc uważa się tak zwane demonstracyjne próby samobójcze. Czyli podjęte w takich okolicznościach i w taki sposób, że istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że samobójca zostanie odratowany. Choć z reguły nie jest to świadomą intencją kogoś, kto decyduje się zrobić zamach na swoje życie.
Dlaczego młodzi ludzie to robią?
Przyczyn jest wiele, lecz wskazałbym przede wszystkim na brak oparcia w rodzinie, a także na represyjny system szkolny. Szkoła już od dawna nie wychowuje, tylko wyciska z uczniów najlepsze wyniki. Niestety, większość szkół zachowuje się obecnie jak agresywne organizacje biznesowe: przede wszystkim zależy im na rekrutacyjnym sukcesie i związanym z tym zysku.
Do niechlubnej listy obciążeń dołączają media społecznościowe, gdzie kwitnie bezwzględna rywalizacja i lans. A młodzi rywalizację widzą niemal wszędzie, więc odwzorowują ją ofiarnie, by dostosować się do wymogów życia skonstruowanego dla nich przez dorosłych. Widzą, jak ich rodzice rywalizują, walcząc o większe zarobki i podniesienie poziomu życia. Widzą internetowych influencerów walczących o lajki. Widzą media niecofające się przed manipulacją i fejkiem, by pozyskać wiernych odbiorców. To wszystko utrzymuje dzieciaki w silnym stresie. A silny stres powoduje wiele groźnych skutków fizjologicznych i psychologicznych, utrzymuje umysł i ciało w nieustannej podwyższonej mobilizacji i zaburza niezbędne do życia procesy regeneracji – przede wszystkim zdrowy sen. Efekt jest taki, że dzieci wypalają się energetycznie, co w okresie dojrzewania jest bardzo groźne, bo z natury rzeczy organizm wykonuje wtedy ogromny wysiłek wzrostowy. A w dodatku nastolatki wchodzą w trudny okres dojrzewania płciowego, gdzie bardzo liczy się też to, jak wyglądają.
Dziewczynki samookaleczają się trzy razy częściej niż chłopcy.
Bo częściej niż chłopcy poddawane są wymagającym ocenom dotyczącym ich wyglądu i bardziej rywalizują ze sobą w tej konkurencji. To wszystko sprawia, że częściej wpadają w syndrom wypalenia. A wypalenie, które objawowo jest bardzo podobne do depresji, powoduje zanik chęci do życia, poczucie beznadziei, bezradność, niemożność sprostania wymaganiom otoczenia zmierzającego do sukcesu. Można powiedzieć, że samookaleczanie się jest wyrazem autoagresywnej dezaprobaty, bezradności i rozpaczy. Dziecko niszczy samo siebie w przekonaniu, że jest wyrzutkiem, kimś, kto nie daje rady, kto źle wygląda, kto nie cieszy się uznaniem, nie ma szans na sukces, jest przegrany.
Jaki mechanizm kryje się za samookaleczaniem? Czy taki, że zadając sobie ból fizyczny, zapominam na moment o cierpieniu psychicznym?
To jeden z możliwych mechanizmów. Wypalenie i depresja powodują znieczulenie, bezczucie i zamrożenie, więc od czasu do czasu dziecko zadaje sobie ból, bo chce poczuć, że żyje. Nagroda to odprężenie i ulga, którą odczuwa po bolesnym zranieniu się – zarówno na poziomie fizycznym, jak i mentalnym. Ma to często związek z silną, lecz nie do końca świadomą potrzebą samoukarania się. Efekt jest podobny do ulgi, której doświadczamy, gdy zostajemy słusznie ukarani za realne, budzące poczucie winy przewinienie.
Niebezpieczne jest to, że gdy nastolatek przekona się, jak to działa, intensyfikuje samookaleczenia i może z tym przesadzić.
Niestety tak, bo to działa jak narkotyk, co pewien czas trzeba zwiększać dawkę, żeby poczuć ulgę.
W terapii dialektyczno-behawioralnej (DBT), opracowanej przez amerykańską psycholożkę Marshę Linehan z myślą o nastolatkach z autoagresją, podkreśla się dwa powody takich zachowań: większą wrażliwość tych dzieci (co może mieć związek z genetyką, przebiegiem ciąży). I drugi powód – środowisko unieważniające, czyli takie, które nauczyło nastolatka myśleć, że jego przeżycia, emocje, myśli są nieadekwatne.
Ten drugi powód ma już swoją nazwę: cancel culture, kultura unieważniania, w środowisku młodzieży powszechna. Ale młodzi sami tego nie wymyślili, że świat nie jest dla słabych, wrażliwych, tylko dla ostro konkurujących, dążących do sukcesu definiowanego głównie w kategoriach materialnych i prestiżowych. Młodzież czerpie wzorce od dorosłych. A sukcesem nie jest dzisiaj wystarczająco dobre, skromne i satysfakcjonujące życie. Trzeba być kimś, wywalczyć sobie wysoką pozycję społeczną, materialną, prestiżową i wizerunkową. Młodzi muszą więc stale pompować swój wizerunek, bo jeśli zaniechają ciężkiej pracy w tym zakresie, to znikają, zostają unieważnieni. Rówieśnicy przestają zapraszać ich na imprezy, dzwonić, pisać do nich. Prawdopodobnie epidemia autodestrukcji dotyczy dzieci wrażliwych, niestandardowych, atypowych. Ci młodzi ludzie czują się najczęściej wykluczeni z gry, mają poczucie bycia na aucie. Przyczynia się do tego powszechne wśród młodych uzależnienie od smartfonów. W kilku krajach już ograniczono możliwość korzystania z nich w szkołach.
Jak temu zapobiec? Autorka książki „Samookaleczenia nastolatków” Sheri Van Dijk przytacza badania, które pokazują, że jeśli dzieci mające myśli samobójcze dostały wsparcie, to zaniechały prób targania się na życie. Wsparcie w rodzinie okazuje się więc najważniejsze. Ale czy to też nie najtrudniejsze, bo rodzina jest częstym źródłem problemów?
Tak, to bardzo trudne, bowiem rodzice są zaangażowani w tę samą grę wizerunkowo-karierową. I trudno czynić im z tego zarzut, bo ich obowiązkiem jest przecież przygotowanie dzieci do rzeczywistości, w której będą żyć. No a ta rzeczywistość jest taka, jak każdy widzi – obowiązuje prawo silniejszego, słaby przegrywa. Rodzice sami są ofiarami takiego myślenia. Gołym okiem widać, że stworzyliśmy system, który przestaje nam służyć, który miał nas uszczęśliwić, a zaczyna nas coraz bardziej unieszczęśliwiać. Nie obciążałbym więc rodziców odpowiedzialnością za to. Są przecież tylko kolejnym pokoleniem, które wzrastało w tym systemie i zostało przezeń ukształtowane.
Trzeba jednak coś zrobić, żeby pomóc dzieciom.
Tak, trzeba stać się dla nich dobrym wzorcem, czyli zrezygnować z wyścigu szczurów, odpuścić, żyć skromniej, dzięki czemu będziemy mieć więcej czasu dla siebie i dla dziecka, będziemy pielęgnować jego wrażliwość, stworzymy wokół niego społeczność, w której poczuje się chciane i akceptowane. Wiem, łatwo powiedzieć, ale bardzo trudno to zrobić.
Znam 14-letnią dziewczynkę, dotychczas wesołą, wysportowaną, z akceptującego domu, która nagle wpadła w anoreksję. Rodzice są w szoku, obstawili się psychologami, książkami, nie spuszczają jej z oka.
Anoreksja jest specyficznym przejawem autoagresji dotyczącym szczególnie nastolatek i młodych kobiet, a nawet dziewczynek. Spowodowana jest głównie tym, że próbują one dorosnąć do estetycznego wzorca lansowanego w mediach. I gdy zauważają, że ich ciała do niego nie dorastają, bo są inaczej zbudowane lub mają z natury bardziej obfite kształty, to robią wszystko, co możliwe, aby schudnąć lub zahamować rozwojową zmianę swoich organizmów, co może mieć dewastujące, długoterminowe skutki.
Czasem zaczyna się od „niewinnej” uwagi rzuconej przez trenera: „Jakoś ci się przytyło ostatnio”. To może być wyzwalacz anoreksji?
Tak, oczywiście. Ale największy wpływ mają wzorce kulturowe, co pokazało badanie wśród zamkniętej społeczności na jednej z małych, oddalonych od świata polinezyjskich wysp, gdzie przez dziesięciolecia nie było sygnału telewizyjnego. Gdy w końcu zainstalowano telewizję, to okazało się, że wiele kobiet – szczególnie młodych – zaczęło cierpieć na anoreksję. To badanie pokazuje ogromną siłę wpływu wzorców kulturowych. Aby zobaczyć, co się dzieje z nastolatkami – nie tylko w Polsce – wystarczy wyjść na ulicę czy pójść do galerii handlowej. Wszystkie wyglądają prawie identycznie. Najprawdopodobniej większość nastolatek niespełniających tego wzorca ukrywa się w domach i cierpi na samotność. Popkultura represjonuje więc masę kobiet, które nie mają szansy sprostać lansowanym ideałom.
Trzeba rozmawiać o tym z dziećmi – że każdy ma prawo być inny, że nie musi powielać schematów.
Dobrze by było. Ale rodzice nie potrafią o tym rozmawiać, bo sami są „produktem” tego samego systemu. Wywierają więc presję, by dziecko dorównało, bo inaczej będzie miało mniejsze szanse na sukces. Uważam, że powinien powstać system wsparcia dla ludzi odrzuconych i represjonowanych przez popkulturę. To tylko miła iluzja, że jako społeczność otwieramy się na różnorodność: płciową, tożsamościową czy wizerunkową. Od czasu do czasu pojawiają w tej sprawie zrywy typu „piękna inaczej”, ale inercja kulturowa jest tak silna, że szybko znikają z głównego nurtu. W wychowaniu najważniejsze są rodzicielskie wzorce, a nie poprawność polityczna czy pocieszanie. Wsparcie dla młodych niepasujących do kulturowo-estetycznych wzorców musi być wiarygodne. Czyli rodzice przede wszystkim swoim zachowaniem, stylem życia, praktykowanym systemem wartości powinni pokazać dzieciom niespełniającym wymogów kulturowego mainstreamu, że, jak wszystkim innym, należą im się uznanie, szacunek, miłość oraz równoprawne i godne miejsce w świecie.
Autorka cytowanej przeze mnie książki postuluje, żeby nastolatkowi znajdującemu się w apogeum autodestrukcji pomóc zrozumieć, co się z nim dzieje.
Jeśli rodzice będą szczerzy i wiarygodni, to będzie to ogromna pomoc dla dzieci. Z całego serca namawiam rodziców, żeby podjęli taki trud – pamiętając jednak o tym, że dla nastolatków najważniejsza jest opinia rówieśników, czyli ich naturalnej grupy odniesienia. W dodatku obecne tempo rozwoju technologii sprawia, że z punktu widzenia dzieci rodzice jawią się często jako coś na kształt dinozaurów, reliktów nieistniejącego już świata. Ta ogromna kulturowa międzypokoleniowa luka sprawia, że rodzicom jest czasami jeszcze trudniej porozumieć się z dziećmi i zbyt łatwo z tego rezygnują. A to z kolei przyczynia się dodatkowo do dziecięcego poczucia osamotnienia i opuszczenia, a w konsekwencji do depresji.
Dużą rozwagą powinni wykazać się rodzice w trakcie rozwodu, bo to wtedy nasilają się zachowania autodestrukcyjne dzieci.
Patrzą na rodziców i często widzą nieszczęśliwych ludzi, którzy się kłócą, nie kochają i nie lubią. W dodatku winę za ten stan relacji między rodzicami biorą na siebie. Jeśli mimo wszystko rodzice się nie rozwodzą, to dziecko myśli sobie, że gdyby się nie urodziło, to już dawno by się rozeszli, a nie tracili cenne życie, rzucając się sobie do gardeł. A jak się rozwodzą, to dziecko myśli, że to też przez nie, bo ma ukryty defekt, jest z jakiegoś powodu ich rozczarowaniem albo że ich miłość do niego okazała się zbyt krucha.
Co mogą zrobić rodzice, żeby w takiej sytuacji ochronić dziecko?
Sami doświadczają wielkiego rozwodowego stresu, więc powinni sięgnąć po wsparcie ze strony innych, w tym także terapeutów. Zawsze powinni chronić dzieci przed własnymi emocjami i nie angażować ich w rozwodowe rozgrywki. Szukać dla nich wsparcia i ulgi, na przykład w szkołach alternatywnych, wolnych od hejtu, unieważniania i bezwzględnej konkurencji, a także w zajęciach sportowych czy w specjalistycznych obozach dla przeciążonych i rozchwianych emocjonalnie dzieci. Pamiętajmy, że szczególnie trzeba zaopiekować się nastolatkami dotkniętymi dwoma latami w izolacji pandemicznej, bo to dla nich był szmat czasu i ogromna strata. Większość tych dzieci była wówczas skazana na samotność i beznadzieję. A na dodatek teraz żyją w epoce – jak wieszczą politycy – „przedwojennej”. Postawmy się w sytuacji młodego człowieka – co ma robić, w co inwestować swój czas i energię. Na szczęście na poziomie systemowym i politycznym widać przebłyski właściwie rozumianej troski o młodych i profilaktyki, czego przejawem jest odejście od prac domowych i poluzowanie edukacyjnej presji szkoły.
Jeśli nic nie zmienimy, to nie powinniśmy się dziwić autodestrukcyjnym zachowaniom dzieci.
Wszyscy odbijamy się w sercach i umysłach młodych jak w bezlitosnym krzywym zwierciadle wydobywającym na pierwszy plan wady i szaleństwa świata dorosłych. Czas najwyższy spojrzeć w to niewygodne, demaskujące odbicie i zapytać, czy nie należałoby w tym świecie czegoś radykalnie zmienić, skoro naszym dzieciom nie chce się w nim żyć. Bo nic nie zwalnia nas z odpowiedzialności za to, jak urządzamy im świat i przyszłość.