Karmią piersią? Byleby nie za długo. Nie karmią? Wyrodne matki. Wracają szybko do pracy? Źle, bo krzywdzą dziecko. Zostają z nim w domu? Niedobrze, bo się nie rozwijają. I tak dalej. I tak od lat. Współczesne matki nie chcą już siedzieć cicho i przepraszać, że żyją, tylko śmiało domagają się świata otwartego na dzieci i rodziców. Oraz prawa do życia po swojemu.
Wcześniej nie zauważały wysokich krawężników, braku toalet, niestosownych komentarzy pod adresem karmiących matek. Ani lukrowanych opowiastek o słodkim macierzyństwie. Wszystko się zmieniło, kiedy same zostały matkami. Teraz widzą, słyszą, czują, że świat nie do końca uwzględnia dzieci i rodziców. Nie chcą się temu biernie przyglądać. Czy to przypadek, że trzy młode mamy napisały trzy ważne książki w ważnej sprawie? Raczej nie. To znak, że biorą sprawy w swoje ręce. Monika Pastuszko, autorka książki „Matka Polka sika w krzakach”, jest mamą czteroletniego Henia i półrocznego Rysia. Julia Izmałkowa, mama pięcioletniego Wilde’a, psycholożka, znana w sieci jako Psychomama, ma na koncie dwie części esejów psychologicznych „Matcha Talks”. Katarzyna Olubińska, dziennikarka, autorka m.in. „Mamy w wielkim mieście”, jest mamą dwuletniej Julii.
Monika przychodzi na wywiad z Rysiem. Rozmawiamy, a on sobie słodko guga i fika nóżkami, po czym domaga się jedzenia, w końcu zasypia w chuście przytulony do maminej piersi. Myślę sobie, że oto widzę cudowną zmianę w porównaniu z czasami, kiedy ja byłam młodą mamą – nie do pomyślenia było, żebym karmiła piersią w miejscu publicznym. Ale dzisiaj kobiety słusznie uważają to za normę i idą dalej. Tropią niedogodności, z jakimi przychodzi im się mierzyć, i walczą o zmianę.
Monika pamięta taką scenę z okresu ciąży. Mieszkała wtedy na drugim piętrze bloku bez windy. Po schodach idzie sąsiadka z wózkiem i synkiem. Monika zagaduje ją, pyta, jak sobie radzi. A ona odpowiada: „Schodek po schodku, a potem fizjoterapia”. Monika dowiaduje się, że w bloku na parterze była kiedyś wózkownia z rowerownią, ale została zamieniona na lokal komercyjny.
– Od tamtej pory rodziny z małymi dziećmi z naszego bloku wciągały wózki schodek po schodku – opowiada. – Pomyślałam: to symboliczne, że tej wózkowni już nie ma. Tak jakby rodzicielstwo było prywatną sprawą. Potem, jak już chodziłam z Heniem po mieście, czasem czułam się niewidzialna, nieważna. Samochody zagradzające przejście, chodniki odśnieżone tak, że wózkiem nie przejedziesz, niedziałające windy. Spacer po mieście z dzieckiem bywał niezłym wyzwaniem, męczącym fizycznie. Nie dawała mi spokoju myśl, że ta przestrzeń jest zaprojektowana tak, jakby miały korzystać z niej tylko silne, sprawne osoby. A co z osobami starszymi, z niepełnosprawnością, które być może będą miały o wiele większy kłopot niż ja, młoda, zdrowa osoba?
Mogła zacisnąć zęby i przeczekać kilka lat, bo dzieci przecież szybko podrosną i dla niej problem zniknie. Ale nie, postanowiła coś z tym zrobić. Czyli napisać książkę.
– Zobaczyłam, że praca opiekuńcza, która toczy się gdzieś lokalnie, między domem, parkiem a bazarkiem, jest mniej za- uważana niż ta w szklanych biurowcach. Przecież nie podnosi PKB. W przestrzeni miasta ważniejszy jest sprawny dojazd do biur niż wygodne chodniki po sąsiedzku. A tymczasem my też tu żyjemy i żyją nasze dzieci. Zaczęłam notować, rozmawiać z innymi matkami. Sprawdzałam na przykład, jak radzą sobie z brakiem toalet, których przecież bardzo potrzebujemy w ciąży czy na długich spacerach. Okazało się, że wiele z nas wysikało się w krzakach i z tego powodu miało poczucie osobistej porażki.
Publikacja jej książki zbiegła się z konferencją „Załatw to na miejscu” Fundacji „Na miejscu”, która zrobiła badania na temat toalet w Polsce. Wyszło z nich, że 6,4 miliona osób przyznało się do załatwiania się w parku, krzakach, a nawet w altanie śmietnikowej!
– Zbuntowałam się przeciwko nierównościom. Temu, że dzieci i ich matki są, jeśli popatrzeć na przestrzeń i usługi publiczne, tak mało ważne, tak często nieuwzględniane. I że w efekcie cierpimy, jak z tymi toaletami, których brak może wydawać się błahy, ale prowadzi do sytuacji granicznych – mówi Monika. – Pomyślałam, trochę zgodnie z zasadami dobrej komunikacji: powiem o tym głośno, nie oskarżając nikogo, i zobaczymy, co się stanie.
Promocja książki „Mama w wielkim mieście”. Autorka Kasia Olubińska przychodzi z córeczką, która, jak to dwulatka, biega po sali, chce do mamy. Życie. Ale na posterunku jest tata. I na szczęście teraz tak wygląda życie wielu młodych mam.
– Zbuntowałam się przeciwko lukrowaniu macierzyństwa. Zaprosiłam do rozmów w książce dziewczyny, o których myślimy, że mają wszystko, a okazuje się, że doświadczamy podobnych problemów. Gdy dziecko ciągle płacze, nie śpi, zadajemy sobie pytania, czy tylko moje tak ma, czy tylko moje nie chce spać na spacerze w wózku i muszę je nosić, czy tylko moje ma kolki.
Kasia napisała książkę, żeby sobie pomóc. Podobnie jak Monika, chciała znaleźć inne mamy, zobaczyć, jak przeżywają macierzyństwo. Myślała też o mamach w małych miasteczkach, które nie mają wsparcia rodziny, partnera i potrzebują głosu, że nie tylko im jest ciężko. Rozmówczynie Kasi wnoszą do książki niepowtarzalne historie, ale też pokazują, że są w jakimś sensie do siebie podobne. W doświadczaniu radości i trudów, w przeżywaniu samotności, lęków. I w niezgodzie na to, żeby im mówić, jak mają wychowywać i żyć. A także w wołaniu o wsparcie.
Anna Czartoryska-Niemczycka ma urodę, miłość, pieniądze, a mimo to mówi wprost, że dla niej macierzyństwo oznaczało też samotność. Napisała na Instagramie: „Scrollowanie Instagrama na urlopie macierzyńskim jest jak siedzenie na stacji kolejowej w małym miasteczku, gdzie znajomi machają z okien przejeżdżających pociągów dalekobieżnych, otagowanych #secretproject i #lovemyjob, do egzotycznych kurortów i światowych metropolii. [...] Przy gorszej pogodzie ta stacja wydaje się jedyną atrakcją w mieście. Więc jeśli macie wokół siebie jakieś młode mamy, zadzwońcie, zapytajcie, czy wszystko OK, wyciągnijcie je na kawę, spacer, potrzymajcie bobaska, żeby mogły zjeść obiad, póki ciepły”.
Monika Hoffman-Piszora, mama pięciorga dzieci, w tym dwojga z zespołem Downa: Henia i adoptowanej Dorki. Znana z profilu „Dzieciaki Cudaki”. Jak mówi o niej Kasia – mama nad mamami. Dzięki niej coraz więcej osób decyduje się na adopcję dzieci z zespołem Downa. A mimo to, jak mówi w książce, mierzy się z tym, że jej decyzje są dla niektórych „trudne do przeskoczenia”. Monika buntuje się przeciwko temu, żeby się tłumaczyć, dlaczego adoptowała chore dziecko, po co jej w ogóle tyle dzieci, czy da radę.
Kasia Olubińska: – Monika życzliwie wspiera inne kobiety. Nie mogłam na początku poradzić sobie z tym, że ciągle mam bałagan. Pojawił się dylemat: sprzątać czy bawić się z córeczką. I Monika powiedziała mi: „Usiądź z nią w tym bałaganie i się pobaw, bo ten czas już nie wróci, nie masz relacji z odkurzaczem, tylko z dzieckiem”. To dało mi do myślenia.
Kamila Szczawińska, psycholożka, top modelka, psycho- dietetyczka, mama trojga dzieci. W pracy walczy z przemocą ekonomiczną wobec młodych mam. W rozmowie z Kasią mówi: „Staram się budować w nich przekonanie, że mają prawo do własnych emocji, do swoich odczuć. Mamy prawo się wkurzać, czuć się słabe, mówić, że irytuje nas to czy tamto, mamy prawo popełniać błędy. A ta presja otoczenia, że nie można mieć słabszego momentu, że złość jest niechcianym uczuciem, powoduje, że wzrastamy w wyrzutach sumienia i przekonaniu, że nic nam nie wolno, że musimy być zawsze zadowolone, uśmiechnięte”.
Dominika Gwit-Dunaszewska, aktorka, miała zdiagnozowaną niepłodność, długo walczyła o dziecko. Ale też długo budowała pozycję zawodową. Gdy urodził się synek, była ogromna radość, a potem przyszły obawy, co z pracą, na której bardzo jej zależało. Tak ma wiele kobiet. Dominika może liczyć na męża, bardzo ją wspiera. Zatrudnili nianię, wszystko tak zorganizowali, żeby mogła wyjeżdżać na spektakle. Czasem nie ma jej w domu kilka dni z rzędu. Ale rodzina jest dla niej najważniejsza. Czyli synek i mąż, który stanął na wysokości zadania. Kiedy to mówi na spotkaniu promującym książkę, dostaje gromkie brawa.
Magdalena Lamparska, aktorka, przyznaje, że przy pierwszym dziecku nie umiała prosić o pomoc, wszystko chciała zrobić sama, być supermatką, świetną aktorką i sobie poradzić. To doprowadziło ją na skraj wyczerpania. Przy drugim dziecku już to umie. Zatrudniła opiekunkę, nie boi się zostawić dziecka z mężem. Zadbanie o siebie było efektem jej buntu. Podobnie jak pójście do pracy. Bo tak jak Dominice bardzo zależało jej na powrocie do aktorstwa.
Klaudia Halejcio, też aktorka, nie zbuntowała się przeciwko presji, żeby karmić piersią za wszelką cenę. A miała z tym duży problem. Pamięta, jak na jakimś festiwalu podczas czesania, malowania, ubierania miała na okrągło włączony laktator, walczyła o każdą kroplę mleka. Teraz mówi, że może to nie była superdecyzja, może mogła wspomóc się karmieniem butelką. Ale naciski, żeby karmić piersią, że mleko modyfikowane jest niezdrowe, były tak wielkie, że się poddała. Klaudia spuszcza trochę powietrza z balonu pod tytułem „macierzyństwo”. Humorem buntuje się przeciwko brakowi dystansu do bycia mamą.
Z Julią Izmałkową spotykamy się w przeddzień jej powrotu do Meksyku, gdzie pomieszkuje. Synek został tam z tatą, na cztery tygodnie. To u nich nic nadzwyczajnego. Mąż świetnie sobie radzi, uspokaja Julię: „Nic złego się nie dzieje, mamy z Wilde- ’em wspaniały czas, bo tylko we dwóch”. Julia odprawia więc z kwitkiem poczucie winy: no przecież ojciec nie skrzywdzi synka! Buntuje się przeciwko przekonaniu, że najważniejsza dla dziecka jest matka. Bo to oznaczałoby, że ojciec jest mniej ważny.
– Gdy matka jest najważniejsza, powstaje nierównowaga, a kiedy nie ma równowagi, rodzi się poczucie niesprawiedliwości, co z kolei generuje wzajemne pretensje. Uważam, że oboje rodzice są jednakowo ważni. Co więcej – uważam, że nie powinniśmy stawiać na dzieci, tylko na relację z partnerem, bo to ona jest fundamentalna. O tym jest moja nowa książka „Parents first”. O tym, że tylko szczęśliwi rodzice mogą wychować szczęśliwe dzieci. Że jak chcesz, żeby twoje dziecko było asertywne, najpierw sama taka bądź.
Julia buntuje się przeciwko dyskryminacji chłopców. Bo wie z badań, które od lat prowadzi, że chłopcom trudniej niż dziewczynkom, że dużo więcej się od nich wymaga, częściej karci.
– Zawsze, gdy to piszę, dostaję dużo hejtu – przyznaje. – Nie cierpię takiego nierównego traktowania, obie płcie są równe. Matki mówią, że chcą wychować syna na takiego, który szanuje kobiety, i słusznie. Ale mało kobiet mówi: chcę wychować syna tak, żeby wiedział, jak być szanowanym przez kobiety. I ja chcę, żeby mój syn to wiedział. Chcę, żeby szanował wszystkie istoty żyjące, niezależnie od tego, czy to jest kobieta, mężczyzna, osoba transpłciowa, zwierzę. A jednocześnie ma też oczekiwać szacunku do siebie. Miał trzy latka i kiedy płakał, bo ktoś nieprzyjemnie potraktował go w piaskownicy, mówiłam mu, co ma robić – podnieść rączkę i powiedzieć: „Stop, nie podoba mi się to”. Buntuję się przeciwko narracji, że mamy mówić synom, żeby nie gwałcili kobiet. To tak, jakby powtarzać córkom, żeby emocjonalnie nie kastrowały chłopców! Zarówno chłopca, jak i dziewczynkę powinno się wychowywać na porządnego człowieka.
Julia powtarza to, co Kasia Olubińska i Monika Pastuszko: każda rodzina ma prawo decydować o sobie, swoich wyborach, dopóki nikomu nie dzieje się krzywda. I nikomu nic do tego. Według Julii problem polega jednak na tym, że spora część kobiet uważa, że to mężczyzna powinien zarabiać, mało tego – większość mężczyzn też tak uważa.
– Mój mąż, który wcześniej piastował wysokie funkcje w IBM, Facebooku, teraz uwielbia zajmować się synkiem – mówi Julia. – Pracujemy oboje, nie musi się stresować, że on jest jedynym żywicielem rodziny. I odwrotnie. Dzielenie się prawami i obowiązkami jest kluczem do naszej relacji, która trwa już dziewięć lat. Bardzo denerwuje mnie pytanie, dlaczego mężczyźni nie biorą urlopu tacierzyńskiego. Otóż dlatego, jak wynika z badań, że pracodawcy skreślają ich wtedy ze ścieżki awansu. Krzywo na nich patrzą nie tylko szefowie, ale i koleżanki z pracy, które podejrzewają, że oszukują i wcale nie zajmują się dzieckiem. Badania potwierdzają głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie stereotypy przeciwko mężczyźnie. Jako kobieta mogę powiedzieć wszystko, poprosić o pomoc. A on nie powie, że potrzebuje wsparcia, bo zostanie uznany za słabeusza.
Julia nie zgadza się na taką równość. Jest przeciwna temu, żeby urlop macierzyński był dłuższy niż tacierzyński. Bo, jak zaznacza, wszystkie badania mówią, że dziecko rozwija się lepiej fizycznie i psychicznie, jeżeli ma dostęp do obojga rodziców.
Tematem rozgrzewającym do czerwoności publiczną dyskusję, przede wszystkim w kampaniach wyborczych, są żłobki. Narracja jest taka, żeby darmowych żłobków było jak najwięcej. Chodzi o powrót matek do pracy i podwyższanie PKB, bo z dziećmi w domu są nieproduktywne. Monika Pastuszko zauważa, że żłobek nie zawsze rozwiązuje sprawę, i sprzeciwia się ocenianiu matek „siedzących w domu” jako nieproduktywnych. Oddanie dziecka do żłobka wydawało się jej dobrym rozwiązaniem. Jednak Henio w żłobku non stop chorował, trzeba było szukać alternatyw.
– Czasem mam poczucie, że dyskurs o potrzebach dzieci sprowadza się do tego, że małe potrzebują żłobków, a starsze placów zabaw, i mamy załatwione. A dzieci i rodzice potrzebują wielu rozwiązań. I wsparcia w tych rozwiązaniach.
Kasia Olubińska na samą myśl o żłobku była roztrzęsiona, tak strasznie źle jej się kojarzył. Półtora roku nie chciała o nim słyszeć. Mąż ją przekonał, że to dla córeczki może być pozytywna, rozwojowa zmiana. I miał rację.
– Teraz presja społeczna jest taka, żeby szybko wrócić do pracy – mówi Kasia. – W moim środowisku budziłam zdziwienie, dlaczego tak długo jestem z nią w domu, tak długo karmię. Moja kuzynka z Paryża wróciła do pracy trzy miesiące po porodzie. Każda mama ma inną drogę, inną bardzo młoda, inną starsza, której życie jest ustabilizowane.
Kasia, Julia i Monika zauważają zgodnie, że do wychowania dziecka potrzebna jest cała wioska. A dzisiaj tych wiosek brakuje. Napisały swoje książki z myślą o innych kobietach. Z przekazem: nie jesteś sama. Bo matki małych dzieci czują się samotne, żyją w oddzieleniu od rodzin, ich mamy na ogół pracują zawodowo albo mieszkają w innych miastach.
Kasia Olubińska: – Wychowywałam się w małym miasteczku, wystarczyło przejść kilka ulic dalej i były babcie, ciocie, bracia, wujkowie. W Wilanowie, gdzie mieszkam, w każdej restauracji znajdują się przewijaki, ale co z tego, jak jesteś sama. Wtedy książka czy Instagram stają się twoimi przyjaciółkami.
Monika Pastuszko: – Wiele kobiet, z którymi rozmawiałam, próbuje budować swoje wioski. Chodzimy na grupy wsparcia, na warsztaty z motania chust, gdzie poznajemy inne matki. Ale przestrzeń miejska nie pomaga się nam spotkać. Moje pokolenie wychowało się na podwórkach, teraz są tam parkingi.Uwielbiam place zabaw, ale czasem przypominają mi minigetta, bo to jedyne miejsca w mieście, w których dzieci mogą się swobodnie pobawić. Poza tym nasze życie bywa zepchnięte do sfery prywatnej. My w domu, a przestrzeń publiczna sobie. Wiele matek mówi o samotności, obawia się wyjść. Zbuntowałam się przeciwko temu, że w przestrzeni publicznej kobietom jest niewygodnie i że uważamy, że nic nie da się zrobić.
Matki krytykuje się za wszystko – jak za bardzo pilnują dzieci i jak dają im dużo swobody. Jak karmią piersią dłużej niż rok i jak nie karmią w ogóle. Jak śpią z dzieckiem w jednym łóżku i jak posyłają do swojego pokoju. Jak dziecko płacze i jak za głośno się śmieje. Jak biega i jak siedzi ze smartfonem.
Julia Izmałkowa na swoim profilu „Psychomama” czyta o sobie, że jest za bardzo wyluzowana. Bo pozwala synkowi ubierać się po swojemu, więc paraduje w koszulce założonej na lewą stronę, w skarpetkach nie od pary.
– Mnie to zwisa, nawet do głowy mi nie przyszło, żeby zwrócić mu na to uwagę – mówi Julia. – Mieszkamy teraz w Meksyku, i jak mój syn chce lody owocowe na śniadanie, nie zmuszam go, żeby zjadł kanapkę, z głodu nie umrze, zje w przedszkolu. Wiem, w których obszarach obstawać przy swoim, a w których odpuścić. Ale jak powiem na profilu, że mój syn je lody na śniadanie, to na mur-beton odezwą się wszystkie obserwujące mnie lekarki i dietetyczki, żeby napisać, jak tak mogę, że cukier to rak i tak dalej. Odpowiadam: to nie karmcie tak swoich dzieci. Moja filozofia Psychomamy jest taka: każda rodzina ma prawo do podejmowania swoich wyborów i nikt nie może się w to wtrącać. Buntuję się przeciwko temu, żeby narzucać innym swoją wizję życia, wychowania, karmienia.
Julia straciła najwięcej followersów w jeden dzień po tym, kiedy napisała, że jej synek używa smoczka. Niemalże ją za to zlinczowano. A on zmienia państwa trzy, cztery razy do roku, zmienia też mieszkania, przedszkola, przyjaciół. Julia pisała więc, żeby nie mówić mu ani jej, co mają robić. Bo jak synek będzie miał krzywe zęby, to pójdzie z nim do ortodonty, który będzie tańszy niż terapia po tym, jak odbierze mu się poczucie bezpieczeństwa. Hejt spotkał Julię także za to, że daje synkowi do picia w nocy mleko zamiast wody. Ucięła krótko: „Widocznie tego potrzebuje”.
– Na „Psychomamie” promuję to, żeby nie komentować decyzji rodzin. Zawsze można zapytać, i ja tak robię: „Czy chcesz poznać moją opinię?”. Jeśli ktoś odpowie, że nie, w życiu jej nie wyrażę. Mam zero tolerancji dla nieproszonych rad, dziękuję, ale ciebie nie pytałam. Ufam dentyście i lekarzowi synka, oni nie mają zastrzeżeń ani do diety, ani do jego stanu zdrowia.
Dlatego Julia apeluje: „Nie oceniajmy innych!”. To, że jesteśmy kopani przez innych powoduje, że kopiemy kolejnych. To się nazywa kolejnością dziobania. Zależy jej na tym, żeby kobiety nauczyły się mówić: „Stop, nie interesuje mnie twoja rada, ocena”. Jak to określa, policja w Internecie atakuje, więc krytyczne myślenie jest bardzo ważne. Trzeba nauczyć się myśleć, a nie szukać guru. Julia buntuje się przeciwko różnej maści samozwańczym guru. Zwraca się do matek: psychologia też nie jest guru, pokazuje piękno różnorodności. Bo nie ma jednego modelu rodzicielstwa. Ty wychowujesz tak, ty tak, ja inaczej. Po pierwsze, dzieci nas rozliczą, a po drugie, nikt nie powiedział, że moje jest lepsze od twojego. Może ja nie mam racji, a może ty, a może obie wychowamy wspaniałe, szczęśliwe dzieci.
Matki nazywa się prześmiewczo madkami. Że niby takie roszczeniowe, że – jak to opisuje Monika Pastuszko – idą we dwie z wózkami, zajmując cały chodnik, albo pozwalają dziecku zachowywać się głośno. Madki i ich dzieci są za bardzo widoczne, za bardzo w centrum uwagi.
– Zdałam sobie sprawę z tego, że madka to konstrukt, który ma nas, matki, uciszać – mówi Monika Pastuszko. – Każe nam pozostawać w pozycji grzecznych dziewczynek, przepraszać, że nasze dzieci istnieją. Blokuje nam występowanie publiczne we własnej sprawie. Bo jak mówimy, że winda jest często popsuta i musimy taszczyć wózek na czwarte piętro, to znaczy, że jesteśmy madkami. Bo przecież windy się psują, wielkie mi coś. Utrudnia nam się też opiekę nad dzieckiem. Wierzę, że warto skupiać się na dziecku, nie na tym, co ktoś sobie pomyśli, bo te oczekiwania nigdy się nie kończą. Jak moje dziecko biega po pociągu, bo nie usiedzi, to widzę karcące spojrzenia. Kiedy jednak ktoś inny daje dziecku smartfon, żeby je uciszyć, to też źle. Dzieci są ostatnim bastionem, jak napisała Natalia Fiedorczuk, wobec którego pozwalamy sobie na dyskryminację. Wiemy, że dyskryminujące jest mówienie: „Nie lubię osób na wózkach”, „Nie lubię czarnoskórych”. A „Nie lubię dzieci” – mówi się bardzo często i to nas nie razi. Dzieci rzeczywiście krzyczą, płaczą, rozwalają rzeczy. Mnie też to męczy! Ale wiem, że mają niedojrzały układ nerwowy i nie potrafią regulować emocji tak, jak dorośli. Zresztą osoby, które nas czasem męczą, też są częścią naszego społeczeństwa i coś do niego wnoszą.
(Ilustracja: Kamila Szcześniak/nieladnie.pl)
Młode matki buntują się przeciwko wpędzaniu ich w poczucie winy.
Monika Pastuszko: – Obowiązków związanych z opieką nad dzieckiem jest dużo, bywa, że nie ma czasu zjeść, pójść do toalety, bo potrzeby małego dziecka są na pierwszym miejscu. Starałam się być dobrą matką, robić to, o czym słyszałam, że służy dziecku, na przykład karmić piersią. Ale kiedy wychodziłam na spacer i sprawdzałam coś w telefonie, to sama się karciłam, że jestem tą stereotypową matką, która zamiast mieć kontakt ze swoim dzieckiem, dłubie w telefonie. Mam poczucie, że jest dużo konstrukcji dyscyplinujących matki, trudno do tego wszystkiego doskoczyć. Nie oceniajmy siebie nawzajem, że ktoś robi inaczej, karmi butelką, nie gotuje zupek, bo do zrobienia jest bardzo dużo.
Julia Izmałkowa postuluje, żeby rodzice najpierw popracowali nad sobą, nad skryptami wyniesionymi z domu. Jak mówi, każdy ma swoje Sarajewo, ona ma wybuchowość, nad którą pracuje.
– Za mało się mówi o tym, żebyśmy się otworzyli na to, że dziecko może nas uczyć, bo cały czas uważamy, że to my dajemy – mówi Julia. – A dzieci też bardzo dużo dają. Obrywa mi się za to, że za późno urodziłam, ale ja nie byłabym wcześniej dobrą matką. Pamiętajmy, że nie jesteśmy za wszystko odpowiedzialni, dziecko rodzi się z pewnym temperamentem, określonym systemem neurologicznym. Mój synek jest bardzo aktywny, to indywidualista, szanuję to. Nie chcę go łamać, naginać do swoich oczekiwań. „Parents first” nie znaczy, że dziecko jest mniej ważne, ale że tak je kocham, że chcę rozwijać siebie i relację z jego ojcem, żeby lepiej go wspierać.
Julia apeluje do kobiet: nie łam swoich dzieci i siebie tylko dlatego, że jakaś policja na Instagramie mówi, że coś powinnaś lub nie. Chcesz pracować? Pracuj. Nie chcesz? Nie pracuj. Chcesz karmić piersią? Super. Nie? Też super.
Kiedy Kasia Olubińska wróciła do pracy, powtarzała sobie: dam radę. Chciała być supermatką i nic nie stracić z życia zawodowego. Mała nie spała pół nocy? To nic, Kasia wstawała do pracy o świcie. Do czasu, aż miała kolizję drogową – wjechała w autobus i nie wie, jak to się stało.
– Zadzwoniłam wtedy do przyjaciółki, Kingi Baranowskiej, himalaistki i psycholożki, a ona:„Musisz odpocząć”. Wtedy zdecydowałam, że jednak poślę Julę do żłobka. Trzeba uznać, że nie dajemy sobie rady ze wszystkim, że czas nie jest z gumy, że nie da się być wszędzie i zawsze wyglądać super, tryskać energią.
Dla Kasi Olubińskiej, Dominiki Gwit-Dunaszewskiej, Klaudii Halejcio wparciem jest wiara, wspólnota katolicka. Ale z tego powodu też są narażone na krytykę.
Kasia Olubińska: – Staram się pogodzić macierzyństwo z pracą, nie chcę jednak tworzyć fałszywego obrazu, że wszystko może być, jak było. Dzisiaj stawiam bardziej na dziecko niż na siebie zawodowo. Świadomie z wielu rzeczy zrezygnowałam, wróciłam do pracy w zupełnie innej formule, wiele rzeczy mnie omija zawodowo, w wielu nie chcę brać udziału z wyboru, bo nie mam na to przestrzeni. Wieczorem nie idę na event, wolę wykąpać Julcię, poczytać jej książeczkę i położyć się do łóżka. Moje życie teraz to sztuka wyboru. Wiem, że nie da się mieć wszystkiego.
Kasia buntuje się przeciwko wkładaniu mamom dużo na głowę – że muszą być idealne, że nie mają prawa do słabości. Buntuje się przeciwko idealnemu wizerunkowi macierzyństwa. Twierdzeniom, że ojciec jest mniej potrzebny. Przeciwko przedstawianiu macierzyństwa, zwłaszcza pierwszych dwóch lat, w różowych barwach. Udawaniu, że nie ma wtedy kryzysu w relacji z partnerem.
– Jak się zasypia na stojąco, to musi to wpłynąć na związek, czasem trzeba go na nowo poskładać – mówi Kasia. – W macierzyństwie mieszczą się miłość i niepokój, zmęczenie i radość, siła i słabość. Buntuję się przeciwko wizerunkowi matki, która po porodzie wszystko wie, od razu wraca do formy, podróżuje, osiąga sukcesy w pracy, bo to nie jest możliwe. Mam wielki szacunek do kobiet, które postanowiły być tylko i aż mamami.
Młode matki chcą zmieniać to, co wydawało się niezmienialne, także społeczne stereotypy i oczekiwania. Monika Pastuszko pokazuje, że można ruszyć z posad otoczenie, bo – jak mówi – ono nie jest wykute w kamieniu. Pierwszy krok to zauważyć niedogodności, drugi – próbować coś z nimi zrobić. Jest nadzieja! Bo – jak twierdzi Monika – rodzice, a szczególnie matki, zwłaszcza małych dzieci, jak już zabierają się do zmieniania świata wokół siebie, to są w tym zdeterminowani. Wiedzą, dla kogo to robią.