Czy atrakcyjność nie staje się aby Świętym Graalem naszych czasów? Legendarny kielich miał zapewniać dostatek, szczęście, a nawet nieśmiertelność, a co obiecuje nam kultura za bycie wiecznie ponętną i sexy? I czy ta obietnica nie jest jednak wydmuszką? Pyta psycholożka Marta Niedźwiecka.
Kiedy słuchałam twojego webinaru „Moja atrakcyjność jest dla mnie”, pomyślałam: a gdyby w ogóle nie istniało takie pojęcie jak atrakcyjność?
Marzyłabym o tym, żeby nie istniało. Żebyśmy doszły i doszli do takiego miejsca, w którym mamy własne, indywidualne kryteria doboru tego, co nam się estetycznie podoba, kto nas kręci erotycznie i co uważamy za piękno. Bo na razie to bardziej walczymy o różne inkluzywności zgodnie z hasłem: „Pokazujmy tyle zróżnicowanych ciał, żeby ludziom rozepchnąć światopogląd”, niż demonstrujemy naszą spontaniczną akceptację. Współczesny kanon estetyczny jest strasznie wąski, a to on będzie kształtował nasze poczucie, że jesteśmy „ładni”.
Wąski i opresyjny.
W dodatku bez polotu i finezji. Media, wizualnie eksploatując ciągle te same wzorce urody i ciała, oparte na najbardziej podstawowych wyobrażeniach o tym, co ludzi kręci, powodują, że ciągle lubimy patrzeć na to samo, bo do tego przywykliśmy.
Kolejna rzecz jest taka, że doszło do zrównania rzeczy, które kiedyś niekoniecznie były jednoznaczne, czyli piękna i atrakcyjności. Nam się wydaje, że to, co piękne, jest atrakcyjne – i odwrotnie – tymczasem to są oddzielne kategorie. Nie mówiąc o tym, że piękno może zawierać w sobie element etyki. Na przykład piękno natury może nas skłaniać do pytań o przemijanie czy sens ludzkiej egzystencji.
Świat, w którym piękno równa się atrakcyjność seksualna, to jest rzeczywistość, w której bardzo wiele rzeczy sprowadzono do tego, czy to, na co patrzę, jest wystarczająco ponętne i budzi skojarzenie z seksem.
Czy atrakcyjność fizyczna zawsze ma ten dodatkowy komponent: seksualna? Ktoś atrakcyjny to ktoś, z kim chcę uprawiać seks?
Na pewno jest to ktoś, kogo chciałabym dotknąć, ale niekoniecznie już rozmawiać z nim godzinami czy przebywać w jego obecności. Kiedy mówimy, że coś jest atrakcyjne, to znaczy, że ta rzecz nas do siebie wabi. Atrakcyjne może być ubranie, atrakcyjne może być miejsce na wakacje… Coś nas pociąga i fajnie, gdybyśmy wiedzieli, czemu. Bo jak już powiedziałam, nie wszystko, co atrakcyjne, musi być piękne. Czy dobre. Poza tym mogą – i mamy do tego prawo – podobać się nam miejsca czy osoby wychodzące poza kulturowo narzucony standard. I to jest absolutnie w porządku!
Teraz wizualne porządki ustanowiły media społecznościowe i beauty algorytm na TikToku i Instagramie podbija zdjęcia, które mają określone proporcje, takie, a nie inne usta czy oczy – w efekcie doświadczamy mało zróżnicowanych obrazów, które zrównujemy z pięknem. A piękno nie zawsze jest ładne, czasem bywa trudne w odbiorze, a czasem autentycznie poruszające. Na szczęście można iść do galerii sztuki, żeby to poczuć. Czasem nawet nie wiemy, czym lub o czym jest dane dzieło, czasem kompletnie go nie rozumiemy, ale budzi w nas silną odpowiedź emocjonalną. Piękno nas przenosi w inną przestrzeń, zmusza do myślenia, może nawet podważa to, co sądziliśmy do tej pory o świecie. Zaś atrakcyjność jest lekkostrawna, do szybkiej konsumpcji, taka #CHCETO!
Bo atrakcyjność jest cechą świata opartego na konsumpcji. Podczas webinaru mówiłaś, że kiedyś osoba piękna zewnętrznie, ale „zgniła moralnie” nie była szanowana i pożądana w towarzystwie.
Bo piękno cielesne niekoniecznie utożsamiano ze szlachetnością i czasami nawet wzięciem na rynku matrymonialnym cieszyły się osoby, które nie były piękne – oczywiście w ramach właściwego dla czasów kanonu – ale za to cechowały się pewnymi wyjątkowymi przymiotami etycznymi. Dobrym sercem, szlachetnością, chęcią niesienia pomocy, walecznością, niezłomnością, intelektem, uduchowieniem. Dziś zachwyt wyglądem zewnętrznym kończy zadawanie dalszych pytań. Czyli coś może być atrakcyjne i jednocześnie pozbawione treści – mówię to zarówno o produktach kultury, jak i o ludziach. Wystarczy, że przez chwilę przyciąga nasz wzrok i powoduje, że czujemy jakiś rodzaj ekscytacji, by rzecz albo osoba były promowane, popularne i pożądane. Aby podbić nam dopaminę, skłonić do zakupów, wystarczy kilka obrazków, zarys nagiego ciała, ale zrobienie z tego doświadczenia obcowania z cielesnym, psychicznym czy moralnym pięknem drugiego człowieka – to jest dopiero sztuka.
I jak tu żyć, pani Marto? W świecie, w którym atrakcyjność jest tak promowana i w którym, bądźmy szczerzy, chcemy się podobać.
Po pierwsze trzeba się uczyć swojej treści, jak śpiewał kiedyś Kaczmarski. Oczywiście, że to, jak wyglądamy, ma znaczenie (nie przyleciałam z Marsa, choć czasem może się tak wydawać), ale większe znaczenie ma to, czy to nasze ciało – dobrze ukształtowane, wyglądające tak, a nie inaczej – będzie miało wdzięk i grację. Czy tam w środku będzie osoba, która to ciało lubi, która potrafi się w swojej seksualności odnaleźć i umościć, czy tam jest jakaś treść psychiczna, która to ożywia. Każdy z nas zna osoby, które są piękne, ale pozbawione głębi. Bardzo trudno jest przeżywać długotrwały zachwyt czy zainteresowanie kimś takim. I nie chodzi o to, że ja chcę ludziom zabrać prawo do bycia atrakcyjnymi zewnętrznie, tylko namówić do tego, by połowę energii, jaką inwestują w swój wygląd, inwestowali w atrakcyjność wewnętrzną. To się naprawdę sprawdza. Oczywiście mówię tu o realnych układach międzyludzkich: przyjaźniach czy relacjach romantycznych, w których ludzie rzeczywiście chcą być ze sobą blisko, bo są sobą zainteresowani, bo chcą się ze sobą rozwijać…
A sprawdza się, bo...?
Po pierwsze, dopiero wypełnienie atrakcyjności treścią daje piękno – albo przynajmniej może je dać. Po drugie, jak się siebie uczymy i siebie określamy, to nasze piękno nabiera unikalnego wyrazu. Czyli nie jesteśmy jedną z bardzo wielu nieskazitelnych długowłosych brunetek o kocich oczach, wąskich nosach i wydętych ustach, które nie odróżniają się od siebie absolutnie niczym, bo nawet ubrania mają podobne – tylko osobą, która ma jakiś charakter, jakiś rys widoczny w twarzy, w ruchach.
Nam się wydaje, że atrakcyjność da nam najważniejsze rzeczy w świecie – tak nas wychowują kultura i nasi opiekunowie. Że będzie walutą, która spowoduje, że staniemy się doceniani, aprobowani, przyjmowani, kochani. Tylko gdyby tak było, to te wszystkie oszałamiająco piękne kobiety – aktorki, piosenkarki czy modelki – byłyby bezgranicznie szczęśliwe. Od Grace Kelly, która została księżną Monako, po Elizabeth Taylor, Ritę Hayworth czy Marilyn Monroe, po naszą skądinąd ulubioną Pamelę Anderson, Kate Moss i Lindę Evangelistę. Żadnej z tych kobiet uroda i atrakcyjność fizyczna nie dały ani szczęścia, ani spokoju ducha, ani miłości. Wielokrotnie były traktowane jak obiekty pożądania, niszczone, niewolone, pozbawiane podmiotowości.
Ale pewne rzeczy atrakcyjność nam jednak załatwia. Przykuwa wzrok, budzi pozytywne skojarzenia i emocje – wszyscy lubimy patrzeć na to, co ładne.
A jak się powdzięczymy, to zawsze coś załatwimy… Choć jak to teraz mówię, to już nie jestem taka pewna, że nasz wdzięk zadziała na przykład w urzędzie.
W jednym miejscu zadziała – w show-biznesie.
Ale już w nauce czy w świecie finansów jak jesteśmy bardzo atrakcyjne, to możemy wzbudzać podejrzenia, że nie jesteśmy kompetentne.
A nie masz wrażenia, że ta – w jakiś sposób naturalna – chęć, by się podobać, jest po prostu sztucznie nakręcana przez media społecznościowe? Dziś wszyscy chcemy być jak gwiazdy filmowe, choć nie nakręciliśmy ani jednego filmu.
Znów to powtórzę: nie jest prawdą, że jeżeli wiele osób zwraca na nas uwagę i daje nam społeczne głaski, mówiąc: „Jesteś śliczna” czy „Wyglądasz bosko”, to tym samym zwiększają się nasze szanse na powodzenie w życiu. Otóż te szanse czasem wręcz maleją.
Z drugiej strony jest wiele prawdziwych gwiazd, które nie budują swojego sukcesu na podkreślaniu atrakcyjności fizycznej, a mimo to są niezwykle atrakcyjne. Tilda Swinton…
…Juliette Binoche, Andie MacDowell, Helena Bonham Carter, Jane Fonda… Owszem, sporo fajnych kobiet pokazuje nam dzisiaj nowe podejście. Udowadnia, że warto się odnaleźć na własnych zasadach. Odpowiedzieć sobie na pytania: „Kim jestem?”, „Jaka jestem?”. I najważniejsze: „Komu chcę się podobać?”.
A jeśli chcę się podobać wszystkim?
Tylko ci wszyscy to zwykle są jacyś wyobrażeni oni, niemający nic wspólnego z osobami, z którymi chciałabym mieć coś wspólnego. Osobiście mam nadzieję, że nadaję komunikat o byciu interesującą czy atrakcyjną tym mężczyznom, którzy są w stanie docenić moją raczej niebanalną urodę. Bo jeśli miałabym się podobać wszystkim, to boję się, że byłabym trochę jak zupa pomidorowa. Wyglądająca jak te wszystkie osoby, które chodzą do tego samego chirurga plastycznego.
Zobacz, w tym „Chcę się podobać wszystkim” jest pragnienie bycia uznaną i zaakceptowaną, które jest kompletnie nieprzetworzone. Czy naprawdę muszę zaglądać w męskie oczy i dopytywać: „Czy jestem piękna? Powiedz, że jestem”?
Może z tą atrakcyjnością i pięknem jest trochę tak jak z modą i stylem?
Ależ oczywiście. Styl jest nasycony osobowością, a moda jest jednak dopasowaniem się do tego, czego oczekuje ode mnie świat. Coco Chanel nie bez kozery mówiła, że moda przemija, styl pozostaje. On jest tobą, tak jak tobą jest twoje piękno, choćby najdziwniejsze i najbardziej nieoczywiste. Bo opowiada jakąś historię twojego życia, temperamentu, tego, jakim jesteś człowiekiem.
Styl sprzedaje ciebie, moda sprzedaje marzenia?
I my za te marzenia jesteśmy gotowi bardzo wiele zapłacić, nie zastanawiając się, co światu w ogóle chcemy pokazać. Czy zawsze musimy być perfekcyjnie wystylizowane, uśmiechnięte, seksowne? Czy czasem nie możemy być smutne, trochę wycofane, w golfie? Oczywiście nie ma nic złego w chęci bycia sexy, ale pod warunkiem, że to nie przejmuje kontroli nad moim życiem. Czyli że nie jest tak, że nie wyjdę do warzywniaka, bo dziś źle wyglądam albo jestem „niezrobiona”. Seksapil to nie tylko komunikat o dostępności seksualnej, ale jakaś tajemnica, zasłonięcie czegoś zamiast pokazania, rozegranie czegoś niedosłownie, cała ta sztuka uwodzenia.
We wspomnianym webinarze podkreślałaś, że sprzeciw przeciwko „jedynie słusznej” atrakcyjności nie oznacza tego, że przestajemy o siebie dbać. Co mi się o tyle spodobało, że słuchałam go, malując sobie paznokcie…
I fantastycznie! Przecież możesz malować sobie paznokcie dlatego, że lubisz, a nie dlatego, że tego się od ciebie oczekuje. Ja mam na przykład tak, że mogę być niepomalowana, niewystylizowana, ale czuję się bardzo źle, kiedy mam niezadbane stopy. Czasem nikt tego pedicure’u nie widzi, ale on jest dla mnie.
Można dbać o siebie w akcie miłości do własnego ciała i uznania dla tego, że jest nami, a można je katować i niszczyć, po drodze upokarzając siebie w przekonaniu, że nadal jestem „nie dość”.
Mówisz, że dzielimy się na kawałeczki. Czyli na przykład nie cierpimy swojego brzucha lub swoich ud, zapominając, że to jest immanentna część naszego ciała, część nas samych.
Za małe cycki, za duże cycki, tyłek nie taki, łydka krzywa, nos za duży, łokieć zły… Ta fragmentaryzacja nas depersonalizuje i zwyczajnie wykańcza. Jest jak zinternalizowane male gaze [męskie spojrzenie], które znamy choćby z kina. I robimy to same sobie, a potem innym kobietom. Mówimy na przykład: „Ale ma dupę!”.
„Jak ona się ubrała?! Z takimi nogami?!”
„Czy ona lustra w domu nie ma?!”
Ja już tak nie myślę ani nie mówię, ale czasem komentuję czyjś wygląd słowami: „Wow, odważna dziewczyna”, tak jakby odwagą było założenie krótkiej spódnicy…
I tu dochodzimy do następnego problemu naszych czasów – oceniania ludzi tylko na podstawie ich wyglądu, w bardzo ścisłym formacie: „To jest OK, to nie jest OK” i w przekonaniu, że to świadczy o tej osobie. A przecież nie dostajemy ciał takich, jakie byśmy chcieli. Dostajemy je z loterii. Czasem coś możemy z nimi zrobić, a czasem nie – bo nie mamy pieniędzy, bo są chore, bo czegoś nie mogą i w związku z tym się nie dopasują… Nie żeby i mnie się nie zdarzało pomyśleć: „O, odważnie”. Oceniamy innych po wyglądzie, tak jakby był on kategorią etyczną, a nie estetyczną. A przecież nasze ciała nie są ani naszą zasługą, ani naszą winą.
Zaczęłyśmy od spostrzeżenia, że dziś staramy się trochę na siłę poszerzać kanon atrakcyjności, ale czy to źle? Może dzięki temu, że na przykład w główną heroinę trzeciego sezonu „Bridgertonów” wciela się piękna, niska i pełna Nicola Cough-lan, coś się zmieni w naszych oczekiwaniach wobec tego, jak ma wyglądać bohaterka romansu?
Wprowadzanie innych wzorców ciała opłaca się nam wszystkim i zaryzykowałabym stwierdzenie, że warto to robić nawet sztucznie i na siłę, dopychając kolanem. Myśmy się tak przyzwyczaili do tego mitycznego 90-60-90, że wprowadzanie do masowej popkultury bohaterek plus size, ale też kobiet z bielactwem, z niepełnosprawnościami, osób niebinarnych, wyglądających androgynicznie, ludzi o różnym kolorze skóry czy kobiet w wieku pomenopauzalnym – sprawia, że przestajemy się rzucać, kiedy coś odbiega od tego wyjątkowo wąskiego standardu piękna. Jeśli nie będziemy go powoli dekonstruować, to od tego powariujemy. Instagramowy algorytm nie jest o ludziach, on jest o androidach.
Ostatecznie chodzi o to, by odkryć, co jest atrakcyjne dla mnie?
Będę nudna: najpierw warto odkryć, kim w ogóle jestem. A dopiero potem, jak to wydobyć albo jak to schować, czyli odkryć swój styl, swój indywidualny sposób wyrażania się. Atrakcyjność to nie jest prawdziwa wartość, to jest obietnica wartości, w dodatku często pusta. Prawdziwa wartość to piękno, czyli coś, co jest estetycznie poruszające, ale jednocześnie niesie treść, powoduje, że coś mi się dzieje w środku.