Z determinacją szukamy sposobów na szczęście, codzienność bez stresu, trosk czy zmartwień. Wierzymy, że zapewnią nam to tabletki, kolejne warsztaty rozwojowe oraz nieustanna praca nad sobą. Zarazem jednak skupieni na swoim wnętrzu nie robimy nic, żeby faktycznie zmienić naszą sytuację. Jak wyjść z tego impasu – pytamy psychiatrę i psychoterapeutę dr. hab. Sławomira Murawca.
Znam kobiety, które niemal co tydzień uczestniczą w różnych ciekawych warsztatach rozwojowych. Po każdym z nich opowiadają ze szczerym entuzjazmem o nowym pomyśle na siebie, ale z jakichś powodów ostatecznie nie wcielają go w życie. Nieustannie czegoś szukają i nic z tego nie wynika. Tkwią w tym samym punkcie, choć przyznają, że są nieszczęśliwe. Czy taka bezsilność to już depresja?
Miałem ostatnio pacjenta, mężczyznę, około 35 lat, zgłoszonego przez rodzinę z informacją, że ma depresję. Przyjmował już od jakiegoś czasu leki przeciwdepresyjne, ale jak wynikało z relacji, nie przynosiły trwałej poprawy. Raz było lepiej, raz ponownie gorzej. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że ten człowiek jest w kompletnym dryfie życiowym: wykonuje pracę, która go nie satysfakcjonuje, nie zarabia tyle, aby poczuć stabilizację, a w domu kłóci się z partnerką. Krótko mówiąc, nie był w życiu tam, gdzie chciałby być, i w tym kontekście pojawiła się diagnoza depresji, ponieważ opisywał rodzinie i lekarzom smutek, brak motywacji, lęk, zaburzenia snu. Zrozumiałe w jego położeniu. Dawniej usłyszałby zapewne rzeczową radę: zrób coś, podejmij jakieś kroki, które pozwolą ci osiągnąć cele, czy będą one zawodowe, finansowe, czy rodzinne, czy jeszcze jakieś inne. Ale dziś w takiej sytuacji ludzie w pierwszej kolejności oczekują formy wsparcia psychologicznego lub farmakologicznego.
I tu już bezpośrednio odniosę się do pani pytania. Podczas wizyty ustaliliśmy z pacjentem, że problem tkwi w jego sytuacji życiowej, oczekiwał też zmiany przepisanych leków, co zrobiłem. Mężczyzna poczuł się lepiej, odzyskał motywację do działania. Przez chwilę miałem nadzieję, że ruszy do przodu. Ale on, zapoznawszy się z ofertą warsztatów rozwojowych, wybrał sobie jakiś i zaczął na niego chodzić. W konsekwencji cała ta odzyskana energia życiowa nie była ukierunkowana na to, by realnie coś zmienić, odbić się życiowo, tylko na coś, co można nazwać działaniem pozorowanym. Niby coś dla siebie robię, ale tak naprawdę nie zmienia to w żaden sposób mojej sytuacji.
I jak potoczyło się to potem?
Po jakimś czasie mężczyzna wrócił więc do mnie z informacją, że zalecone przeze mnie leki już mu nie pomagają. Nie byłem tym zaskoczony. Tabletki nie są od tego, by regulować nasze samopoczucie w zmiennych okolicznościach życia, sami powinniśmy włożyć wysiłek, aby to robić. Nie można oczekiwać, że dzięki farmakologii będziemy się czuć dobrze, mimo że znajdujemy się w niekorzystnym położeniu. A takie magiczne myślenie sprowadza do mojego gabinetu wielu ludzi. I myślę, że popycha do udziału w różnych warsztatach. Liczą na to, że dzięki lekom i narzędziom rozwojowym w ich życiu, jak w bajce, wszystko będzie się kończyć szczęśliwie. Tak się nie da, nie ma takich tabletek ani zajęć.
I warto wiedzieć, że jeśli potem w życiu pacjentów leczonych z sukcesem na depresję pojawią się mocno stresujące okoliczności czy duże zmiany, które u każdego człowieka spowodowałyby pogorszenie samopoczucia, dochodzi do niego także u osoby leczonej. I to nie jest efekt braku skuteczności farmakoterapii, tylko po prostu normalnego reagowania na życie. Kiedy dzieje się coś, co narusza naszą stabilność życiową, mamy prawo czuć się z tym źle.
Ale dlaczego warsztaty, czyli praca nad sobą, która ma nam przywrócić życiowy balans i pomagać w rozwoju, prowadzą tak często donikąd?
Problem tkwi nie w warsztatach, które same w sobie nie są złe i wielu ludziom faktycznie pomagają. Kluczowe jest pytanie: Czemu to ma służyć? Jakiemuś rzeczywistemu rozwojowi w kierunku swojego upragnionego życia, czy jednak bardziej podtrzymywaniu pewnego stanu? Czy uzyskaną na warsztatach wiedzę wcielam w życie, by się rozwijać, ale i realnie zmieniać życie, a może tylko wypełniam czas kolejnymi zajęciami, by nie myśleć o tym, co tu i teraz? Nawet najbardziej szczytne przedsięwzięcia i ambitne teorie nie są w stanie nam pomóc, jeśli nie idzie za nimi konkretna zmiana sytuacji negatywnie wpływającej na nasze samopoczucie. Nie chodzi więc o to, żeby ludzi odwodzić od uzyskiwania pomocy psychologicznej czy uczestnictwa we wspomnianych warsztatach rozwojowych, ale żeby zwrócić uwagę na fakt, czy przekładamy zdobytą tam wiedzę na działania i modyfikujemy swoje życie, czy tkwimy cały czas w tym samym układzie, udając jednocześnie, że coś dla siebie robimy.
Dziś złego samopoczucia, objawów nie traktuje się, niestety, jako informacji, że coś w tym życiu nie działa i trzeba by to zmienić, tylko jako odstępstwo od pewnej wyidealizowanej normy i niesprawiedliwość, która nas spotyka. Na poziomie społecznym jest taka fantazja, żeby zawsze odczuwać komfortowe samopoczucie. Wskazuje się na zjawisko tzw. rodziców kosiarek, którzy usuwają z życia dziecka każdy stres. Dla mojego pokolenia naturalne było to, że czasami człowiek czuje się dobrze, ale przez większość czasu musi się jednak zmagać z różnymi przeciwnościami. A teraz niektórzy młodzi ludzie dorastają w przekonaniu, że każdy pojawiający się dyskomfort powinien być usunięty, zniwelowany, a potrzeby zaspokojone natychmiast. W efekcie, kiedy na ich drodze pojawiają się najdrobniejsze choćby wyboje, nie bardzo wiedzą, jak je pokonać.
Często winy szukamy w sobie, bo coś musi być ze mną nie tak, skoro życie innych przypomina piękne, kolorowe instagramowe obrazki, a u mnie wciąż szaroburo.
Takie myślenie jest pokłosiem kolejnego niezwykle popularnego mitu, który blokuje nas przed realną zmianą – mam na myśli przekonanie: jeżeli coś się dzieje, to najpierw przyjrzyj się sobie. Może za mało się starasz, za rzadko uśmiechasz, źle przeżywasz swoje emocje, emanujesz negatywną energią albo masz mroczne myśli, którymi przyciągasz wszystkie nieszczęścia? Z tego powodu ludzie nie podejmują działań w świecie zewnętrznym, tylko nieustannie lustrują swoje wnętrze, analizując swoje życie niemalże od poczęcia. To doskonale napędza różne kierunki warsztatowe, bo przecież samemu trudno obiektywnie spojrzeć na swoje życie, lepiej jeśli ktoś nam w tym pomoże, pokieruje, zinterpretuje, coś podpowie. A przecież prawda jest taka, że wiele rzeczy i zjawisk na tym świecie nie zależy od nas. Pandemia udowodniła to ponad wszelką wątpliwość. Mogliśmy wtedy medytować, afirmować czy manifestować różne myśli, a wirus i tak zabijał setki ludzi w domach i w szpitalach. Dlatego warto przywrócić pewną równowagę pomiędzy przyglądaniem się sobie a realną oceną okoliczności, w jakich się znajdujemy.
Zalecam to zawsze pacjentom, którzy trafiają do mnie kompletnie wypaleni pracą w korporacji, ale nie obwiniają za swój stan systemu, w którym funkcjonują, tylko samych siebie. Często słyszę od nich: „Mogłem się jednak bardziej postarać” albo „Gdybym podjął inną decyzję, pewnie wszystko skończyłoby się dobrze”. Kiedy jednak proszę, by na chwilę wyszli poza siebie i opowiedzieli mi o ogólnej sytuacji w firmie, przyznają, że jest bardzo źle, większość pracowników składa wymówienie albo są na zwolnieniach lekarskich. Czyli z jednej strony mają świadomość, że to sytuacja nie do zaakceptowania, a z drugiej – nadal konsekwentnie poddają się niezwykle krytycznej autoanalizie. Oczywiście w pewnym stopniu to psychologiczne przesłanie, żeby się sobie przyglądać, jest ważne, ale nie możemy tracić z pola widzenia warunków, w których egzystujemy. Aby żyć w równowadze, musimy realistycznie oceniać, co zależy od nas, a co wynika z okoliczności, których nie jesteśmy w stanie kontrolować ani na nie wpływać.
Ale kiedy jesteśmy w życiowym dole, trudno nam odróżnić te rzeczy. Bezsilność sprawia, że rozpaczliwie szukamy gotowej instrukcji na dobre życie.
I szukając rozpaczliwie, możemy wpaść w różne pułapki. Kiedyś pewne wzorce dawała religia albo wynikały one z przynależności do określonej klasy społecznej. Naszym życiem kierowała wysoka kontrola społeczna, która wyznaczała, co należy robić, a czego nie. Współcześnie to wszystko się rozmyło, jesteśmy pogubieni. Nie mamy żadnych jasnych wytycznych, których wszyscy bardzo potrzebujemy, bo taka jest zasada działania mózgu, że najlepiej działa według modeli rzeczywistości.
Modele życia starszych pokoleń nie przystają już do obecnego świata, który zmienia się tak szybko, że nawet ludziom w średnim wieku coraz trudniej za tym wszystkim nadążyć. Zamiast jasno określonych wzorców mamy mnóstwo alternatywnych idei. Nie wiemy, którą z nich wybrać, testujemy je więc poniekąd na chybił trafił, m.in. uczestnicząc w kolejnych warsztatach rozwojowych, które zapewne są bardzo fajne, bo prowadzący się starają i mówią różne ciekawe rzeczy. Tylko jakie to ma przełożenie na nasze życie? Co z tego wynika? Czy na pewno dają nam rozwój? A może jest to jedynie sposób na wypełnienie czasu i przestrzeni psychicznej, odwrócenie uwagi od tego, co silnie przeżywam? Jeśli tak, to są to tylko namiastki, działania zastępcze, które na chwilę poprawiają nam samopoczucie, a później wracamy do punktu wyjścia.
Załóżmy, że nie mam satysfakcjonujących relacji i zapisuję się na warsztat rozwojowy. Poznaję tam nowych ludzi, od razu mówimy sobie po imieniu i natychmiast nawiązuje się między nami emocjonalna więź, bo rozmawiamy o trudnych sprawach, którymi z nikim dotychczas się nie dzieliliśmy. Jesteśmy tak blisko, że normalnie budowanie takiej relacji zajęłoby miesiące, a może nawet lata. Czuję się częścią grupy, mam przyjaciół, przeżywam głębokie związki z innymi ludźmi. Ale weekend dobiega końca, wracam do domu i znów jestem sam. Nawet jeśli część tych relacji przetrwa, trudno będzie w życiu codziennym odtworzyć warsztatową bliskość. Co wtedy? Zapisuję się na kolejne zajęcia, by znów poczuć tę emocjonalną więź i jedność myśli. Jeśli ten scenariusz ciągle się powtarza, to znaczy, że traktuję te warsztaty nie jako trampolinę do wybicia się i podjęcia realnych zmian, tylko jako coś zastępczego wobec życia i wobec zmiany.
Jak zatem wyjść z tego błędnego koła?
Moim zdaniem pomocne jest nie tylko przyglądanie się sobie, ale także przyjrzenie się swojej sytuacji. Takie bardziej zrównoważone spojrzenie w dwie strony. Jeśli dostrzeżemy, że okoliczności, w których funkcjonujemy, są niesatysfakcjonujące, to wtedy, nawet nie będąc tego w pełni świadomi, niemal automatycznie zaczynamy myśleć o jej zmianie. A kiedy podejmujemy różne działania, często okazuje się, że to poczucie utknięcia nie w tym miejscu i nie we własnym życiu, które bywa diagnozowane jako depresja, nagle znika.
W podjęciu takich kroków, lepszym zrozumieniu siebie, swoich wyborów i swojego położenia na pewno niezwykle pomocna będzie kwalifikowana psychoterapia. Ale też nie należy do niej podchodzić całkowicie bezkrytycznie. Podobnie jak w przypadku warsztatów rozwojowych, trzeba ją oceniać po realnych efektach. Kiedy zaczynałem pracować jako psychoterapeuta, do Polski przyjeżdżali czasami specjaliści ze Stanów Zjednoczonych, by dzielić się z nami swoim doświadczeniem. Pamiętam wizytę doktora Josepha Simo, który jako przykład terapeutycznego sukcesu swoich pacjentów podawał ich dochody przed i po terapii. W czasach tuż po przełomie i przejściu od socjalizmu do gospodarki rynkowej brzmiało to kompletnie abstrakcyjne, ale teraz myślę, że pokazywało dość dobrze, jak ważny jest element realnego przełożenia pracy nad sobą na życie. Nie chodzi tu przy tym dosłownie o kwestie dochodów, ponieważ każdy ma swoje ścieżki, którymi podąża w życiu, ale myślę, że chodziło mu o to, aby ruszyć swoją ścieżką.
Z psychoterapii, podobnie jak z warsztatów rozwojowych, powinno wynikać wymiernie lepsze funkcjonowanie w problematycznych sferach życia. Powinien wynikać rozwój rozumiany jako osiąganie wyższych poziomów świadomości, rozumienia siebie i świata – taka większa dojrzałość psychiczna. Praca wewnętrzna, w jakiejkolwiek formie ją podejmujemy, ma też swój wymiar rzeczywisty. Dlatego nie traćmy z pola widzenia przełożenia naszych przeżyć na to, w jaki sposób żyjemy.
Sławomir Murawiec, dr hab. nauk medycznych, specjalista psychiatra, psychoterapeuta. Główny ekspert ds. psychiatrii Akademii Zdrowia Psychicznego „Harmonia”.