Strata, kryzysy, cierpienie – to stałe składowe naszego życia. Nie da się ich uniknąć, a jeśli ktoś mówi, że jest inaczej, to kłamie. To, co możemy zrobić, to przyjmować je tak samo, jak przyjmujemy piękne i wzniosłe momenty. Bo – jak podkreśla psycholożka Marta Niedźwiecka – ucieczka od cierpienia jest jednoznacznie ucieczką od szczęścia.
Zacznę od długiego wywodu. Ostatnio dotarło do mnie, jak bardzo jestem zła, a nawet wściekła na współczesny świat za to, że kompletnie nas nie przygotowuje do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Nie ma w nim miejsca na śmierć, cierpienie czy chorobę jako normalne, stałe elementy naszego doświadczenia. A jeśli są obecne, to jako podkręcony news, łzawa historia lub aberracja na zasadzie: „Jak to się mogło stać?!”, „Co za straszna historia!”. Co powoduje, że kiedy coś takiego nas spotyka, czujemy się, jakby sufit zwalił nam się na głowę, nie wiemy, jak się w tym naszym nieszczęściu odnaleźć. Na co dzień bowiem toniemy w przekazie o tym, że trzeba jak najwięcej osiągać i być w stanie niekończącej się euforii. Kiedy ostatnio słuchałam popularnej stacji radiowej, miałam wrażenie, że jej ramówka jest stworzona po to, by nas ogłupiać. Zero przestrzeni na ciszę, na zatrzymanie się, na spokojną rozmowę czy refleksyjną muzykę. Ktoś powie: zawsze możemy się od tego odciąć, zmienić stację. Tylko to nie jest takie proste, bo ten przekaz płynie do nas non stop i zewsząd.
Uchwyciłaś tu bardzo ważną rzecz, którą łapią na przykład ludzie, których bliscy chorują albo którzy sami zaczynają chorować czy po prostu przechodzą przez bardzo duży kryzys i nagle... czują się jak Neo z „Matriksa”. Bo zdają sobie sprawę z tego, że żyją w świecie stworzonym dla idiotów. Celowo używam tu tego kolokwialnego określenia. Reklamy, sociale, kolorowe magazyny, telewizja, platformy streamingowe – kiedy mamy wyostrzone cierpieniem zmysły i uwrażliwiona psychikę, dostrzegamy, że jesteśmy karmieni przekazem, który jest jak soma z „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxleya. Soma to znieczulająco-euforyzująca substancja powodująca, że wszyscy czują się „dobrze”. Ale to nie jest naprawdę dobry humor. Jak ma być dobry, skoro słyszysz: „Baw się na całego, ale bądź piękna”, „Miej cudowny dzień, ale osiągaj maksimum”? Ta soma zabiera nas od bardzo wielu witalnych, egzystencjalnych rzeczy, nie dając nic w zamian. Ogłupia, odbiera trzeźwy osąd sytuacji, krytycyzm i możliwość niuansowania rzeczy. Główny przekaz współczesnej kultury jest po prostu bardzo powierzchowny.
Kiedy więc zaczynamy cierpieć, który to stan jest bardzo ciężki, ale też niezwykle niedoceniany – to szybko zauważamy, że w zasadzie nie mamy się gdzie z naszym cierpieniem schować ani nie wiemy, co czynić. Dlatego nawet nie będąc osobą religijną, z czułością wracamy do pomysłu pójścia choćby do kościoła albo zaszycia się w jakimś ustronnym miejscu, klasztorze czy innym odosobnieniu, niczym pustelnik czy mnich, by poukładać swoje myśli i uczucia. Tym bardziej że trudno jest na przykład opłakiwać kogoś, kto odszedł, i widzieć jednocześnie wokół różne formy radości, bo ma się wrażenie, że cierpienie jest przez to zwielokrotnione. Ekstremalnym przykładem są kobiety, które poroniły ciążę i widzą swoje koleżanki, przytulające dzieci. Naturalne, że budzi się wtedy w człowieku spazm rozpaczy: „Dlaczego mnie to spotkało?!”. To jest zupełnie zrozumiałe, tylko my dziś nie mamy protokołu na to, by to po prostu przeżyć, ani pomysłu, jak sobie z tym potem poradzić.
Kiedyś noszenie czarnych ubrań na znak żałoby, które z czasem zaczęliśmy postrzegać jako przymus, czy unikanie hucznych imprez, co niczym w scenie z „Przeminęło z wiatrem” wydawało nam się jakąś opresją, bo przecież każdy przeżywa smutek po swojemu i czemu mam nie iść potańczyć, skoro mam na to ochotę – miało głębszy sens, bo mówiło światu: „Teraz jestem w trudnym czasie, mogę dziwnie reagować, proszę obchodzić się ze mną ostrożnie i z czułością”.
Czyli innymi słowy: „Jestem pod ochroną”. Mogę zareagować jakkolwiek, bo znajduję się w strefie liminalnej, czyli w zawieszeniu, kiedy nie jest się już tym, kim było się wcześniej, ale też nie jest się tym, kim będzie się za chwilę. W buddyzmie tybetańskim mają bardo, czyli strefę przypominającą chrześcijański czyściec, do której trafia dusza, nim ruszy do kolejnego wcielenia – to stan pośredni, miejsce nigdzie. Strefa liminalna mi się należy, bo jestem człowiekiem. A że obowiązują w niej zupełnie inne zasady i w dodatku ty, droga osobo, też się kiedyś w niej znajdziesz – respektuj moje położenie.
Po prostu kiedyś były – oklepane, ale jednak – formuły, polegające na tym, że na przykład po śmierci bliskiej osoby przez kilka dni do rodziny przychodziły płaczki i pomagały jej się wypłakać. A goście odwiedzali pogrążonych w żałobie nie po to, by porozmawiać o serialu, tylko o zmarłym czy zmarłej. Czyli raz, że był jakiś zwyczaj, a dwa, że wszyscy się na niego godziliśmy. A teraz jest tak, jakby w kulturze istniały z jednej strony tylko wspaniałości, a z drugiej pornografia śmierci, czyli pokazywanie obrazów klęsk żywiołowych, katastrof, bombardowań w Gazie czy w Ukrainie albo seryjnych morderców czy przemocy domowej. To nie prowadzi do urealnienia świata, tylko do zmitologizowania zła, odrealnienia go.
Potrzebujemy uznać naszą kruchość, nasze dramaty i podatność na przypadki losowe. Stara opowieść religijna nie jest już dla wszystkich, a ogłupiająca kultura nie daje nic w zamian. Dlatego czujemy się bezbronni wobec dramatów i pozbawieni sposobów na to, jak je obsługiwać. Zawsze można powiedzieć: „No dobrze, to ja sobie posiedzę dzień, dwa w domu, zastanowię się nad sobą, popłaczę”, ale ani żałoba, ani domykanie wielkich procesów i życiowych zmian to nie jest wydarzenie jednorazowe.
W dodatku może ci się wydawać, że już sobie wszystko przepracowałaś, aż nagle, po jakimś czasie trafia cię ból lub załamanie, tak że nie możesz się pozbierać. To naprawdę zajmuje sporo czasu.
A my się dziwimy: „Ale jak to, przez rok nie można było pójść na imprezę?”. I bardzo dobrze, że nie było można. Nam by się naprawdę przydało po kryzysie w postaci choroby czy czyjejś śmierci jakieś zewnętrzne przytrzymanie w jednym miejscu przez rok bez rozrywek. Nie po to, by nas uwięzić, tylko żeby nie rozproszyć tej energii, zostać z tym, co się w nas dzieje. Nasza psychika musi przywyknąć do tego, że coś się fundamentalnie zmieniło. Jeżeli zaczniemy w ramach odreagowania imprezować i świetnie się bawić, to zmarnujemy szansę na prawdziwe przeżycie żałoby. I niewykluczone, że ta szansa do nas nigdy nie wróci. My dziś funkcjonujemy w kulturze maniakalnych odreagowań i narcystycznych obron, jak to się mówi w psychologicznym slangu.
Narcystyczne obrony chronią nas przed cierpieniem i mrokiem. Tworzą iluzję, że wszyscy są młodzi, piękni i zajebiści, non stop odnoszą sukcesy i prą do przodu, a jak nie, to znaczy, że się nie nadają. Z kolei maniakalne obrony służą do tego, że jak pojawi się jakiś przykry bodziec, to od razu rzucamy się w pracę, aktywność, uczestnictwo – niekoniecznie zaangażowane, ale kompulsywne – w rozrywki i stymulanty typu seks, sport ekstremalny czy różne chemiczne substancje... To rzeczywistość, w której nie ma miejsca na ludzi, tylko na efektywne androidy. One nie płaczą, nie męczą się, nie chorują, a już na pewno straty nie są dla nich czymś determinującym kształt istnienia. Jednocześnie Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) mówi, że depresja będzie trzecią z największych chorób cywilizacyjnych do około 2050 roku.
W dodatku nie bardzo można o tym pogadać. Przecież nie chcesz psuć innym zabawy, prawda? „Co za przybijająca historia! Wyłącz tę smętną muzykę! Rozerwij się!” Doszło do tego, że kiedy spotyka nas coś trudnego, czujemy, jakby było to za karę. Albo jakbyśmy mieli pecha. Bo przecież innym się wszystko udaje. Relacje, praca, związki. Tylko my zawalamy.
Masz rację, nie mówimy sobie o tym, że nam źle czy smutno w realnych sytuacjach, czyli takich, w których naprawdę mogłoby to coś wnieść. Bo jak się spotykają dwie osoby w żałobie i stracie, to jest to zawsze istotne spotkanie. Nawet jak będą tylko razem milczeć. Bo te dwie osoby rozumieją się lepiej niż ktokolwiek inny.
Co za to robimy? Nie mówię, że wszyscy, ale część osób eksploatuje takie wanitatywno-egzystecjalne motywy – jak choroby, straty czy trudności – w mediach społecznościowych, gdzie ma miejsce rodzaj ekshibicjonistycznego pokazu. Tylko to nie służy temu, by odsłonić autentyczny kawałek siebie w prawdziwym kontakcie z drugą osobą i doświadczyć zrozumienia. To jest podane po to, by podbić widoczność i uzyskać społeczne głaski. Czyli nadużywamy siebie, korzystając ze swojego realnego cierpienia, po to, by zdobyć różne gratyfikacje.
Cierpienie jest wprawdzie powszechnym, ale bardzo prywatnym doświadczeniem, nie z każdym chcesz je dzielić. Miło by było, gdyby świat dawał nam czas i przestrzeń na to, byśmy mogli przeżyć je w ciszy i spokoju, a jak chcemy – też w samotności.
Powoli się uczymy, że powinniśmy zadbać o miejsca, które dają nam spokój i wytchnienie – jak choćby wagony ciszy w pociągach czy godziny bez muzyki i z mniejszym nasileniem światła w supermarketach – bo zaczynamy rozumieć, że zatrucie hałasem i światłem jest dziś jedną z plag cywilizacyjnych. A jak ktoś jest w stanie sensorycznej i psychicznej wrażliwości, to tym mocniej odczuwa dysonans między tym, co płynie z zewnątrz, i tym, co ma w środku.
Z drugiej strony dźwięki i światła w przestrzeni publicznej to niezwykle silna metoda, by działać na nasze emocje i wybory, popychać nas do zrobienia czegoś. Czemu zasięgowe stacje radiowe dają nam taką papkę? Bo jeśli usłyszysz o czymś tysiąc razy, to wreszcie to kupisz, czyli zaczniesz konsumować. Osoba smutna, refleksyjna, cierpiąca jest nieefektywna, bo cała jej energia psychiczna jest zaprzątnięta przetwarzaniem ważnych procesów. Tymczasem świat próbuje nam wmówić, że te procesy (trudne i bolesne) możemy zastąpić działaniem, zakupami albo zrobieniem sobie dobrze. I wszyscy mogą być radośnie uśmiechnięci, nawet jeśli w środku są rozdarci, w depresji i stracie czy niemożności.
Ten wieczny uśmiech, o którym mówisz, jest opresyjny zwłaszcza wobec kobiet. „Dlaczego jesteś taka smutna? Uśmiechnij się, będziesz ładniejsza”. I jeszcze wszyscy zachowujemy się, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Myślę, że przez pewien czas i ja w to wierzyłam. Że jeśli tylko będziesz na odpowiedniej diecie i będziesz ruszać się przynajmniej trzy razy w tygodniu – to nic cię nie pokona, a już na pewno nie umrzesz.
Ja ostatnio spotkałam się z dwiema bardzo fajnymi koleżankami, a że tak się jakoś dziwnie złożyło, że wszystkie trzy z różnych przyczyn złapałyśmy w tym samym czasie kiepską kondycję zdrowotną, wymagającą zmiany sposobu życia – zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co która stosuje. W pewnym momencie pojawiła się w nas taka myśl, że mówimy jak starsze panie w kolejce do lekarza.
Zatrzymałam się nad tą myślą: „No dobrze, to o czym mamy sobie opowiadać, skoro dla każdej z nas aktualna zmiana stanu zdrowia jest realnym centrum codziennego doświadczenia?”. Jedna z dziewczyn cierpi na endometriozę – poważną, powikłaną i zaawansowaną, która zmieniła wszystko w jej życiu, od jedzenia po to, czy wychodzi na dwór, jak jest upał. Druga jest w kiepskiej kondycji psychicznej, a trzecia, czyli ja, po prostu się starzeje. Więc co, będziemy sobie teraz opowiadać, że jest spoko, że zaraz pójdziemy na melanż i skończymy o poranku? Że wszystkie mamy po 20 lat i przemijanie czy choroby nas nie dotyczą? Musiałyśmy sobie to oswoić, trochę się z tego pośmiać, ale zrozumiałam, że 50 lat temu wszyscy narzekali na choroby, bo to był element kodu społecznego i owszem, było to nieco nieznośne, ale teraz przeginamy w drugą stronę. Dziś powiedzenie głośno: „Przepraszam, ale nie mogę tego zjeść nie dlatego, że jestem na diecie gwarantującej młodość, tylko dlatego, że jestem ciężko chora” – jest już tym jednym krokiem za daleko. Lepiej zachowaj to dla siebie, dziewczyno.
Warto dodać, że żaden kryzys nie jest jednolity i bycie w depresji czy innej chorobie nie wyklucza, że są momenty, w których się śmiejemy, a nawet imprezujemy. Czasem też po prostu chcemy zmienić kanał, pogadać o czymś innym.
Ależ oczywiście, ale chcę powiedzieć, że my trochę nie mamy wyjścia, bo nasza psychika ma w nosie to wszystko, o czym mówimy i domaga się tego, byśmy byli w kontakcie z całością naszego doświadczenia, z chorobami, stratami; inaczej będzie nam fundować poważne kłopoty. To nie jest tak, że można przejść przez kryzys i nie poczuć bólu. Albo pożegnać dawny styl życia, zdrowie czy związek i nie doświadczyć dramatu, który jest związany ze stratą.
Sporo symptomów, które potem traktujemy psychoterapią czy farmakoterapią, wynika niekoniecznie z wielkich traum – choć one też się przytrafiają – ale z niemożności zmierzenia się ze wspomnianą ludzką kondycją. Nas oduczono tego, że świat jest trudny, w związku z tym nie dajemy rady rzeczywistości.
Jesteśmy na takim etapie cyklu cywilizacyjnego, że zrobiliśmy sobie bardzo wygodny świat, który jest nierealistyczny i przykrywa prawdziwe dynamiki. A pozbawieni zdolności radzenia sobie z dramatyczną częścią naszej egzystencji, nie tylko coraz rzadziej odczuwamy piękno, miłość i radość, ale też nie jesteśmy przygotowani na to, że dotyka nas trud czy niewygoda. W efekcie popadamy w różne stany, które są bardzo złożone, także dlatego, że wcześniej nie zostawiliśmy sobie wystarczająco dużo czasu na normalne czucie. Psychika, która nie mogła przez 30 lat przeżywać bezradności, przerażenia, lęku i niemocy, bo miała tylko osiągać i się doskonalić, w pewnym momencie się rozpada i mówi: „Dobra, to sobie radź”.
Kanadyjski lekarz Gabor Maté radzi, by spojrzeć na bezsenność, która jest jednym z częstych objawów depresji, jako na komunikat od twojej psychiki, która chce ci w ten sposób powiedzieć: „Nie śpij, bo jest coś, co powinnaś sobie przemyśleć”.
Poza tym bezsenność nas osłabia. Po takiej nocy wstajemy i nie mamy siły do działania. Być może psychika próbuje na nas wymusić niedziałanie, bo inaczej sami nie dalibyśmy sobie odpoczynku. Oczywiście nie interpretujemy tu całych, skomplikowanych mechanizmów powstawania depresji, to tylko próba spojrzenia na pewne jej symptomy.
Sądzisz, że byłoby nam łatwiej, gdybyśmy zrozumieli, że jest nam trudno? Gdybyśmy wrócili do średniowiecznego przekonania – swoją drogą wieki średnie niesłusznie uważa się za zacofane i ciemne, było w nich wiele światła i przenikliwości – że wszyscy w tym życiu mamy jednak przechlapane? Czyli, że zwykle dzieje się źle, a dobrze bywa tylko czasami. Czyli, jak mówił slogan mojego dzieciństwa: „Life is brutal i full of zasadzkas”.
Takie złe rzeczy o średniowieczu rozpowiadała wroga propaganda renesansowych wiecznie uśmiechniętych optymistów. Ale wracając do tematu – tak, mamy przechlapane. Co nie znaczy, że nie możemy nic z tym zrobić. Możemy budować wartościowe relacje, możemy kontemplować swoje cierpienie i nawet nadawać mu sens, byle bez przesady. Ale czym innym jest postawa polegająca na radosnym pląsie i wyparciu, gdy wokół pożoga. Przypomnę, że wojny toczą się na świecie cały czas, nawet w trakcie igrzysk olimpijskich, choć antyczna zasada mówiła co innego.
Oczywiście widzenie rzeczywistości tylko w ciemnych barwach to jest taka sama ucieczka jak widzenie jej wyłącznie okraszonej tęczą. Świat jest niesłychanie złożony, a ludzka kondycja jest naznaczona pięknem, wzniosłością, przecudownymi momentami, ale też cierpieniem, rozpaczą i bólem. Naszym życiowym zadaniem jest łączyć te rzeczy i jakoś znosić tę ambiwalencję. Odpowiedzią na to, co się dzieje, nie jest zatem wstąpienie do zakonu albo udanie się do aśramu w Indiach, tylko zdolność psychicznego objęcia całości życia.
Strata, cierpienie, kryzysy, ból – to stałe elementy naszego życia. To, że ich doświadczamy, nie oznacza, że Bóg nas pokarał, że to jest nasza wina albo że jesteśmy jakoś uszkodzeni, bo inni mają lepiej – tylko po prostu TO jest. Czasem bliżej nas, czasem dalej, ale jest. Wszyscy jesteśmy bezbronni wobec losu, który jest naszym udziałem.
Ryszard Kulik, z którym w tym numerze też rozmawiam, mówi o różnych współczesnych rodzajach oddzielenia. Pierwsze z nich to oddzielenie od natury. Zapominamy, że w naturze dobro i zło, szczęście i cierpienie idą w parze. Zawsze razem, nigdy osobno. Każda rzecz ma swoją ciemną stronę, a jak gdzieś jest porządek, to gdzieś następuje rozkład.
Oddzielenie od natury jest jednocześnie oddzieleniem od przyrody – bo ona jest jednością przeciwieństw – ale i od naszych ciał, gdyż one są przedłużeniem przyrody. Te trzy oddzielenia powodują, że wszystko to, co organiczne, związane z cyklem natury, jest dziś dla nas abstrakcyjne. Zachowujemy się tak, jakbyśmy wyszli z probówki w świat wiecznej młodości, wiecznego lata i wiecznej Arkadii. Tymczasem wszystkie wielkie mity naszej kultury próbują nam oswoić to, że żyjemy w rzeczywistości naznaczonej cierpieniem. Wiedzieliśmy to tysiące lat temu, tylko nagle zaczęliśmy łykać silniejsze piguły i odjęło nam przytomność.
Czytaj także: Ryszard Kulik: „Tracimy kontakt z tym, co przyziemne, ciągle jesteśmy gdzieś przelotem”. A jak powinno wyglądać świadome podróżowanie?
Powrót do tej przytomności nie oznacza jednak, że mamy się teraz umartwiać, prawda?
Wręcz przeciwnie! Bo następnym paradoksem tej kultury, który jest trudny do opowiedzenia, ale każdy, kto go doświadczył, zrozumie, o co chodzi – jest to, że ucieczka od cierpienia jest jednocześnie ucieczką od szczęścia. Tylko będąc realnie połączonymi z całym pasmem naszego przeżywania, jesteśmy w stanie przeżywać całe pasmo naszego przeżywania. Kiedy się odcinamy od trudnych emocji, to automatycznie odcinamy się też od tych dobrych. Nie można czuć miłości i jednocześnie nie czuć bólu straty, jak mówiła Judith Viorst: „strata jest nagrodą za miłość”. Nie można żyć, radując się z życia, jeśli człowiek myśli o sobie jako o istocie nieśmiertelnej, niepodatnej na choroby. To współczesna konsumpcyjna kultura powiedziała, że trzeba zamknąć oczy na mrok, to wtedy on zniknie, ale to jest strategia dwulatka. Większość dzieci wyrasta z chowania się pod stół w wieku trzech, czterech lat!
Na zachętę powiem rzecz dla wielu niewiarygodną: im większa absorpcja mroku, tym większa zdolność przeżywania radości. To udowadnia każda tradycja filozoficzna i każda szkoła psychologiczna. A jak ktoś nie wierzy w filozofię i psychologię, to niech uwierzy w naukę, bo i ona to potwierdza. Rezyliencja, elastyczność psychiczna, zdolność obejmowania trudnych stanów to są recepty na zrównoważone i pełne satysfakcji życie.
Marta Niedźwiecka certyfikowana sex coach i psycholożka. Współautorka (z Hanną Rydlewską) książki „Slow sex. Uwolnij miłość”. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Popularyzuje świadomą seksualność.