1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. „Znajdziesz kogoś lepszego” to nie pocieszenie. Ekspert wyjaśnia, co naprawdę pomaga przetrwać żałobę po rozstaniu

„Znajdziesz kogoś lepszego” to nie pocieszenie. Ekspert wyjaśnia, co naprawdę pomaga przetrwać żałobę po rozstaniu

(Fot. Tara Moore via Getty Images)
(Fot. Tara Moore via Getty Images)
Różnie przeżywamy rozstania i układamy sobie życie po zakończonej relacji. Od czego to zależy? Dlaczego jedni wchodzą w kolejne związki, a inni decydują się na życie solo? Zawiłości „życia po życiu” wyjaśnia psycholog Paweł Droździak.

Spis treści:

  1. Co naprawdę pomaga osobie po rozstaniu, a co ją unieważnia?

  • Po rozstaniu najbardziej ranią frazy typu „znajdziesz kogoś lepszego”, bo unieważniają ból i sugerują, że nie wolno cierpieć.

  • Najbardziej pomaga obecność drugiej osoby, która potrafi wysłuchać bez oceniania i bez dawania rad na siłę.
  • Największą krzywdę wyrządza przyspieszanie żałoby – teksty w stylu „czas o nim zapomnieć” tylko potęgują samotność i poczucie winy.
  • Proces gojenia po rozstaniu ma własne tempo, a liczy się nawet najmniejszy krok naprzód, nie szybkie „ogarnięcie się”.
  • Tym, co najmocniej przedłuża cierpienie, jest utrzymywanie kontaktu z byłym partnerem, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś jest do tego zmuszony i nie może w pełni przeżyć straty.

Artykuł pochodzi z magazynu „Sens” 6/25.

Co naprawdę pomaga osobie po rozstaniu, a co ją unieważnia?

Agnieszka Radomska: Nie martw się, zaraz kogoś znajdziesz”, „Tego kwiatu jest pół światu” – takie zdania, rzucane do kogoś, kto właśnie przeżywa rozstanie, niby mają pocieszyć, a mam wrażenie, że unieważniają wszystko, co ta osoba czuje.

Paweł Droździak: Przypomina mi się słynny cytat z filmu „Cudowni chłopcy”: „Będą inne, młodsze, zawsze tak jest”. Nie powiedziałbym jednak, że podobne słowa zawsze są nietrafione. To zależy od konkretnego czynnika – samooceny danej osoby, a mówiąc bardziej precyzyjnie, jej poczucia skuteczności w relacjach romantycznych. Jeżeli ktoś ma ugruntowane przekonanie, że stosunkowo łatwo pozyskuje nowych partnerów, ma duże powodzenie, o którym jest przekonany, tego typu zdanie, nawet jeśli usłyszy je na bardzo wczesnym etapie żałoby, może faktycznie pomóc rozładować napięcie, pocieszyć go.

Jeśli jednak ktoś ma skrajnie niskie poczucie swojej efektywności, wie, że nawiązywanie nowych relacji romantycznych idzie mu po prostu opornie lub całkiem kiepsko, to takie próby pocieszenia spowodują, że poczuje się totalnie zlekceważony w swoim bólu, i to go dobije. Akurat w zakresie relacji romantycznych poczucie skuteczności jest jednym z najtrudniej modyfikowalnych przekonań. Przede wszystkim dlatego, że zwykle jest dobrze ukorzenione w doświadczeniach.

Wsparcie po żałobie: co pomaga, a co rani najbardziej?

A.R.: Jak wesprzeć kogoś takiego i czy można jakkolwiek oszacować, jak długo żałoba po rozstaniu ma prawo trwać?

P.D.: Osobie o niskim poczuciu skuteczności może trochę pomóc zwyczajne pobycie z nią w żałobie, tak by czuła, że ma prawo się w niej zanurzyć i że nie jest w tym całkiem sama. Często boimy się dawać tego rodzaju wsparcie w obawie przed tym, że ktoś taki utonie w żalu na lata i już nie wyłoni się na powierzchnię, a my utoniemy razem z nim. Tak oczywiście może się zdarzyć, ale wcale nie musi.

Trudno zadekretować czas trwania żałoby po rozstaniu. W podręcznikach diagnostycznych znajdziemy próby ustalenia, kiedy dany stan można uznać za patologiczny. Ostatnio przyjmuje się na przykład, że objawy muszą występować nieprzerwanie przez okres dwóch tygodni, by można było orzec, że ktoś cierpi na depresję, i coś mu na to przepisać. Z drugiej strony statystyka mówi, że zerwany związek oddziałuje na człowieka do ośmiu lat. Przy czym nawet w ósmym roku po rozpadzie relacji ludzie mogą nadal powracać do przygnębiających wspomnień, które wciąż pozostają w nich żywe. Myślę jednak, że istotniejszy niż czas trwania jest charakter samego przeżycia. Generalnie dobrze jest, jeśli obserwujemy jakikolwiek postęp, zauważamy, że z dnia na dzień jest choć odrobinę lepiej. Dobrym znakiem jest nawet nie tyle zmiana nasilenia emocji, ile pojawianie się nowej perspektywy, innych myśli, innego punktu widzenia.

Na pewno powodem do niepokoju może być wyjątkowo patologiczny przebieg tego procesu, gdy ktoś przestaje o siebie dbać na podstawowym poziomie, ucieka w używki, przejawia zachowania autodestrukcyjne, porzuca aktywności i przez tygodnie, miesiące to się nie zmienia.

Myśląc o kimś, warto zadać sobie pytanie, czy to, co obserwujemy, to proces czy stan. Jeśli proces, nawet długi, to nie jest tak źle. Gorzej, jeśli stan. Czyli widzimy, że coś się rozleciało i nijak nie widać, żeby się miało stopniowo odbudowywać. Stagnacja.

A.R.: Osiem lat to piekielnie długo... Ale chyba liczy się, czy utrzymujemy kontakt z byłym partnerem, czy też odcinamy się całkowicie, bo wtedy jest jednak łatwiej?

P.D.: Gdy się zranimy, z czasem skóra się zrasta i robi się blizna. Ciało radzi sobie samo z problemem w ten sposób. Nawet jeśli rana się zagoi, ale uraz był głęboki albo rozległy, to skóra w tym miejscu nigdy nie będzie identyczna z tą nieskaleczoną – powstanie inna, grubsza tkanka. Na pewno proces gojenia będzie szybszy, jeśli nie będziemy rany rozdrapywać.

Psychika działa podobnie – pewne doświadczenia zasklepia jak ranę. Ta metafora jest tu uprawniona, o tyle że będąc z kimś w związku, doświadczamy pewnego rodzaju symbiozy, jesteśmy ze sobą w pewnym stopniu zrośnięci. Dobrze, by to zrośnięcie dotyczyło jakiegoś kawałka, a nie było całościowe. Tak czy inaczej, rozpad relacji powoduje rozerwanie. I tak jak w przypadku blizny na ciele – ten kawałek nas będzie już inny, trochę grubszy, z większą funkcją obronną.

Proces gojenia i tu będzie się wydłużał, jeśli będziemy dążyć do kontaktu z byłym partnerem. Jeśli jednak jest rodzicem naszych dzieci, nie bardzo mamy inny wybór, jak pozostawać w tym kontakcie.

Jak psycholog może pomóc w trudnym rodzicielstwie po rozwodzie?

A.R.: Wiele osób zupełnie nie jest w stanie tego przeskoczyć i przynajmniej w kwestiach wychowywania dzieci jakoś się dogadać po rozstaniu. Dlaczego?

P.D.: Dlatego że wymagałoby to wykonania wyjątkowo trudnego zadania – pogodzenia się z ambiwalencją w sobie. Trzeba rozdzielić się z obiektem, który dawniej był kochany, a jednocześnie z nim współpracować w innym niż romantyczny obszarze. Potrzebny jest cały system obsługi tej sprzeczności, który trudno wykształcić, bo odruchowo albo się zrastamy z partnerem w relacji, albo zupełnie wyrzucamy obiekt ze swojego życia. Rozwiązanie pomiędzy okazuje się tak trudne, że często ludzie szukają pomocy na zewnątrz, w postaci mediatora.

Od psychologa, szczególnie jeśli został wyszkolony w racjonalnych metodach interwencji, rodzice w takiej sytuacji mogą usłyszeć na przykład: „Rozumiem, że rozwód to trudne doświadczenie, ale proszę wziąć pod uwagę, że jesteście państwo także rodzicami. Proszę spróbować uspokoić się i dla dobra dzieci przestać ze sobą walczyć”. Tyle że stan zapamiętałości, w jakiej są ci ludzie, absolutnie nie poddaje się żadnym próbom racjonalnej perswazji, więc taka argumentacja kompletnie nie działa. Podobne zalecenia są mniej więcej tak skuteczne jak skierowana do kogoś prośba, by wyobraził sobie trójwymiarową figurę o 164 ścianach, każdej nadał kolor, a następnie wykonał w umyśle sześciokrotną rotację i określił, jakie kolory widzi z jakiej perspektywy. To jest mentalnie niewykonalne.

Jeśli ktoś w ogóle nie umie przeżywać ambiwalencji, godzić w sobie sprzecznych rzeczy, wszystko jest dla niego czarne albo białe, to nie będzie w stanie wyobrazić sobie, że osoba, która była bliska, już nie jest, ale współpracujemy w pewnej kwestii dla wspólnego celu. Jedyne, co psycholog wówczas może zrobić, to zacząć od terapii osobowości na głębokim poziomie albo odwołać się do metod absolutnie dyrektywnych, czyli przedstawić zasady funkcjonowania rodzicielskiego po rozstaniu prawie jak w wojsku, a nie w formie rady czy łagodnej zachęty.

Dlaczego po rozstaniu rodzi się nienawiść i chęć zemsty?

A.R.: Czasem ludzie po rozstaniu pielęgnują w sobie nienawiść do byłego partnera, a nawet chęć zemsty, odwetu za stracony czas i doznane krzywdy. Jeśli się w tym utknie, można nie ruszyć z miejsca przez lata. Dlaczego to sobie robimy?

P.D.: Zawiedziona miłość często zostaje zdewaluowana aż do nienawiści, dlatego że trudno zamienić stan miłości w stan obojętności – łatwiej przejść na przeciwny biegun. Dewaluacja jest instynktownym sposobem na odzyskanie integracji, który ma oczywiście swoje wady, bo ceną bywa nawet dewastacja życia. Jeśli jednak spojrzeć na to od strony antropologicznej, to okazuje się, że właściwie nie mamy wzorca kończenia bliskiej relacji z żywym obiektem. W przypadku matki czy ojca w większości przypadków koniec relacji jest związany ze śmiercią. Stosunek do instytucji małżeństwa bardzo się zmienił i to pociąga za sobą nowe problemy, na które nie mamy rozwiązań. Kiedyś rozwody właściwie się nie zdarzały, raczej przyjmowało się, że skoro już z kimś jesteś, masz z nim dzieci, to zachowujesz łączność aż do śmierci własnej lub małżonka, co zresztą ma odzwierciedlenie w przysiędze małżeńskiej.

Gdy rozstania są codziennością, sytuacja staje się dość paradoksalna. Oczekujemy od siebie, że będziemy w stanie zbudować z kimś bliską relację, a następnie potrafili ją rozwiązać i tolerować to, że ten ktoś wciąż żyje. To trudne, bo nie mamy wypracowanych narzędzi do radzenia sobie w takich okolicznościach, które, nawiasem mówiąc, są najczęstszym motywem zbrodni, rozwiązującej tę ambiwalencję w sposób ostateczny.

A.R.: Mam poczucie, że gdy kończy się jakaś relacja, zawsze jest to porażka. Coś miało być, a nie jest. Ktoś musi za to zapłacić. Próby ustalenia winnego i przerzucanie na siebie wzajemnie odpowiedzialności to chyba jeden z najczęstszych scenariuszy. Co nam daje to, że próbujemy ją zrzucić na partnera w całości? Bo mam wrażenie, że z czegoś nas to zwalnia, choćby z potrzeby dokonania zmian w sobie.

P.D.: Użyłaś ciekawego sformułowania: „coś miało być, a nie jest”. Ja zapytałbym inaczej: A może czasem dzieje się dokładnie to, co miało być? Czasem, gdy patrzymy na swoje życie nieco z boku, możemy mieć wrażenie, że realizujemy pewien scenariusz. Już Freud mówił o przymusie powtarzania w odniesieniu do ludzi, którym w życiu powtarzają się schematy. Często po wielu latach można odkryć, że właściwie robi się w kółko to samo, dokonuje się podobnych wyborów, zdradza się kolejnych partnerów albo odwrotnie – nadmiernie o nich dba, poświęcając siebie. I w tym momencie pojawia się magiczne pytanie: W kim tkwi przyczyna odtwarzania tych samych figur w relacjach? W kolejnych partnerach czy może we mnie?

Spróbuję to wyjaśnić, przywołując pojęcie przeciwprzeniesienia. Jeżeli w relacji umieszczam w kimś pewne rzeczy, to ten ktoś zaczyna zachowywać się w sposób, który odpowiada temu, co w nim umieszczam. Partner w pewnym sensie zaczyna odgrywać rolę, w której został obsadzony. Ludzie nawet czasem dobierają się w pary, tworząc relacje oparte na koluzji. Nieświadomie dogadują się na patologiczny układ, który ma załatać pewne deficyty w każdym z nich, co często działa i taki związek trwa nawet bardzo długo. Czasami jest więc trudno oddzielić, co jest w tej relacji ode mnie, a co od tej drugiej osoby, bo to jest tak naprawdę wspólne dzieło. Gdy pytamy, kto jest winny końca związku, to wcale nie jestem przekonany, że to w ogóle jest kwestia winy. Raczej jakiejś fundamentalnej niemożności tkwiącej w człowieku. Mówiąc kolokwialnie, czasem się nie da, bo się nie da i już, a nie dlatego, że ktoś wyraźnie zawinił.

A.R.: Chciałabym jednak wierzyć w to, że powtarzaniu w życiu tych samych scenariuszy, które mi nie służą, można jakoś zapobiec, nie wchodzić w stare schematy.

P.D.: Myślę, że tak, bo ludzie się jednak uczą pewnych rzeczy, zmieniają się w czasie. Wiadomo na przykład, że wiele problemów, takich jak ADHD czy zaburzenia osobowości, słabnie z wiekiem. Te po części związane z biologią, a po części z doświadczeniami. Gdy tysiąc razy uderzysz głową o mur, to w pewnym momencie już musisz zacząć wyciągać wnioski.

Sam wiek sporo zmienia. Gdy mamy dwadzieścia czy trzydzieści parę lat, zwykle jesteśmy przekonani, że mamy rację, i tę rację próbujemy przeforsować także na gruncie relacyjnym. Potem przychodzi moment refleksji, że może jednak trzeba z drugim człowiekiem się dogadać, więc budowanie relacji może być łatwiejsze. Przy czym to działa o tyle, o ile ma się już pewne związkowe doświadczenia. Nie chcę tworzyć stereotypów, ale jeśli na przykład mężczyzna po czterdziestce nigdy stałego związku nie zbudował, to prawdopodobnie już go nie stworzy. Skoro przez tyle lat nie nauczył się być w relacji, to znaczy, że ma dość głębokie powody, by tego nie robić.

Wspomniana skłonność do kompromisów też nie jest stała, bo wprawdzie na jakiś czas rośnie, ale w pewnym wieku znów maleje. Zaczynamy cenić sobie wygodę, niechętnie i nie tak łatwo zmieniamy przyzwyczajenia i uczymy się nowych rzeczy, więc budowanie relacji od fundamentów, które takich umiejętności wymaga, staje się coraz trudniejsze.

Czy drugie małżeństwo jest zawsze lepsze? Dojrzałe związki rządzą się innymi prawami

A.R.: Mówi się jednak, że drugie małżeństwo jest zawsze lepsze od pierwszego. Może coś jest na rzeczy?

P.D.: Kolejne życiowe związki budowane w późniejszym wieku często są już oparte na nieco innych zasadach, nie obowiązuje tu hasło „wszystko albo nic”. Ludzie mogą nawet nie mieć potrzeby ze sobą mieszkać, ale za to wspólnie wyjeżdżają, nie łączą swoich majątków, niekoniecznie rozmawiają o wszystkim, za to na wybrane tematy. Innymi słowy, nie tyle zmieniają sami siebie i się dostosowują, ile wchodzą w związek tylko w strefach bez konfliktu. W innych zaś zachowują odrębność.

Związki zawierane w wieku dojrzałym mają i tę cechę, że zwykle wchodzą w nie osoby o ustabilizowanej pozycji społecznej, często z poczuciem swojego miejsca w świecie, co też sporo zmienia. W relacjach starszych ludzi jest dużo mniejsza dynamika zmian, pozycja społeczna raczej się już diametralnie nie zmienia, co może nie gwarantuje stałości takiej relacji, ale jednak ją uprawdopodabnia.

A.R.: Część osób ze swoich relacyjnych doświadczeń wyciąga jednak ostatecznie taki wniosek, że chcą być sami. Pod jednym z postów na temat relacji na profilu SENSu ktoś z komentujących ujął to w ten sposób: „Istnieje dla każdego osobisty ranking zranień, powyżej którego osobność stanowi najzdrowsze wyjście i sposób na szczęście”. Blizna, o której mówiłeś, może czasem stać się tarczą niedopuszczającą nikogo?

P.D.: Podstawowe pytanie jest takie: Czy jeśli ktoś decyduje się być i żyć solo po zakończeniu związku lub nawet kilku relacji, to czy zawsze mamy do czynienia z efektem poważnego zranienia? Na pewno czasem powstaje silny mechanizm obronny, który skutecznie uniemożliwia wejście w kolejną bliską relację, ale często na skutek tych kilku podjętych prób ktoś dochodzi do wniosku, że struktura jego osobowości ma cechy uniemożliwiające tolerowanie innego umysłu. Nie bez znaczenia dla wykształcania się takiej postawy są współczesne przekazy silnie podkreślające asertywność i potrzebę pilnowania własnych granic, a związek przynajmniej w pewnym stopniu musi je naruszać.

Być w związku to trochę jak mieć implant. On siłą rzeczy wchodzi w strukturę ciała, tak jak druga osoba wchodzi ze swoim umysłem, doświadczeniami, całym sobą w nasze życie. To nie jest bezkosztowa ingerencja, niemal zawsze trzeba z czegoś zrezygnować, by relacja mogła trwać, w pewnych obszarach pójść na kompromis, z jakiejś części siebie zrezygnować.

Życie solo jako świadomy wybór – kiedy niezależność staje się tarczą ochronną

A.R.: Chcesz powiedzieć, że niektórzy tego nie potrafią i w pewnym momencie po prostu dochodzą do wniosku, że wcale nie chcą się tego uczyć?

P.D.: W pewnym sensie tak. Są ludzie, choćby perfekcjoniści, tak przywiązani do układania rzeczywistości po swojemu, co jest fundamentalnym składnikiem ich osobowości, że nie są skłonni tolerować nawet tak pozornie banalnej rzeczy jak cudze włosy w odpływie wanny, bo to zaburza ich porządek świata. Taki człowiek myśli sobie wtedy, że ta druga osoba, wnosząc swoje nawyki, kapcie, brudne kubki, myśli, reakcje, słowa, narusza jego spoistość, wprowadza chaos, który jest nie do zniesienia. Trzeba z nią coś uzgadniać, negocjować, wspólnie planować. To może być kawałek osobowości charakterystyczny dla spektrum autyzmu – ktoś taki naprawdę źle znosi wszelką nieprzewidywalność. Jeżeli człowiek tego nie toleruje, to bardzo często dowiaduje się o tym dopiero po kilku niepowodzeniach. One mogą oczywiście zwyczajnie zniechęcać przez swoją bolesność, a mogą też odsłaniać pewną prawdę: że niektórzy lepiej funkcjonują odrębnie.

Czasem ludzie radzą sobie z tym, wprowadzając całkowitą odrębność w podziale obowiązków. Ona przykładowo zajmuje się tym, co w domu, on ogarnia sprawy zewnętrzne. Nie wchodzą sobie w drogę, działają komplementarnie i to jakoś działa. Jeśli jednak w relacji takiego podziału ról nie ma, a każdy odpowiada za wszystko, to trzeba naprawdę mistrzowskiej pary, by była w stanie w to grać, bo to jest tak skomplikowane jak improwizowany jazz – udaje się niewielu.

A.R.: A więc jeśli ktoś dojdzie do wniosku, że nie chce już z nikim grać w orkiestrze, woli być solistą, to wcale niekoniecznie jest to rodzaj porażki?

P.D.: Nie wiem, czy tu można mówić o porażce, bardziej o tym, że w żadnym z tych scenariuszy nie da się być do końca zadowolonym. W życiu solo potrzeba ułożenia wprawdzie będzie spełniona, ale potrzeba więzi już nie. Jest też takie ryzyko, co wcale nie tak rzadko się zdarza, że niezaspokojoną potrzebę więzi człowiek zacznie spełniać za pomocą rozbudowywania paranoi ułożeniowej, układania konstrukcji o coraz większej złożoności. A to może całkowicie blokować dostęp do takiej osoby komukolwiek z zewnątrz, niczym żywopłot na działce. Tego nigdy nie da się przewidzieć w stu procentach, bo w każdy z takich życiowych wyborów wpisane jest ryzyko. Pytanie, które ryzyko wybierzemy.

Paweł Droździak – psycholog. Prowadzi poradnictwo dla osób dorosłych i par. Pracuje z osobami mającymi trudności z kontrolowaniem zachowań impulsywnych. Zajmuje się także analizą lacanowską. Właśnie ukazała się jego najnowsza książka „Zdrada. (Nie)wierna towarzyszka związków”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE