1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Nie akceptowałam siebie, nienawidziłam mężczyzn

Wiele chorób ma podłoże psychosomatyczne. Często wynikają z wewnętrznego chaosu, z nieuleczonych psychicznych ran. Dlatego nie można leczyć ciała, nie lecząc duszy. (fot. iStock)
Wiele chorób ma podłoże psychosomatyczne. Często wynikają z wewnętrznego chaosu, z nieuleczonych psychicznych ran. Dlatego nie można leczyć ciała, nie lecząc duszy. (fot. iStock)
Największym paradoksem było to, że nienawidząc mężczyzn, toczyłam ostrą walkę ze swoją kobiecością. Nie chciałam być, jak moja matka, ofiarą podporządkowaną mężczyźnie – opowiada Maria, 32-letnia plastyczka, dziś mama dwójki dzieci.

Przez długie lata udawałam, że wszystko jest cudownie, tak, jak udawała cała moja rodzina. I choć to bardzo uwierało, bałam się, by złudzenie tego „szczęścia” nie prysło, jakaś część mnie chciała je podtrzymać.

Jak runął mur

W wieku 20 lat zaczęłam chorować na jajniki. To był zaklęty krąg: zapalenie jajników, antybiotyk, po nim grzybica, krótka przerwa i znów zapalenie jajników – i tak przez kilka lat. Co miesiąc wizyta u ginekologa, co bardzo mnie frustrowało. W którymś momencie stwierdziłam, że te kuracje nie mają sensu, że coś musi być nie tak. Ktoś poradził mi, bym zwróciła się do pewnego lekarza medycyny chińskiej, jak się okazało, także psychiatry.

Pierwsza wizyta trwała ponad godzinę – wypytał o moje dzieciństwo, rodzinę, zainteresowania..., chciał wiedzieć wszystko. Patrzył mi prosto w oczy, uważnie słuchał, czułam, że doskonale mnie rozumie, mówiłam jak do przyjaciela. Miałam poczucie, że pierwszy raz w życiu ktoś mnie naprawdę widzi – nie tylko moją zewnętrzność, lecz także wnętrze.

I wtedy powiedział mi wprost: „Ja ci Marysiu nie pomogę. Panuje w tobie zbyt duży bałagan, jesteś niestabilna emocjonalnie. Możemy pracować, ale dwutorowo: ja będę proponować ci różne zioła, zabiegi, w tym akupunkturę, a ty poddasz się psychoterapii. Tylko taki proces ma szansę powodzenia”. Pokazał mi, że jestem nieszczęśliwa, a „bycie nieszczęśliwym jest równoznaczne z byciem chorym. Jedno wiąże się z drugim. Nie można więc leczyć ciała, nie lecząc duszy” – mówił.

Zaufałam mu, obiecałam, że zgłoszę się na terapię do osoby, którą mi wskazał. I z dużym oporem, przekonana, że wcale tego nie potrzebuję, że z problemami duszy, jakiekolwiek by one były, sama bym sobie poradziła – przekroczyłam próg gabinetu psychoterapeutycznego.

Usiadłam naprzeciw terapeutki, przedstawiłam się i zamiast powiedzieć, z czym przyszłam, wybuchłam płaczem. Pierwszą godzinę terapii w zasadzie przepłakałam. Coś we mnie pękło. Zaskoczyłam samą siebie. Myślałam, że w sferze emocjonalnej mam wszystko poukładane. A to była tylko fasada, za którą się ukrywałam.

Silna w grupie

Terapeutka wybrała dla mnie terapię grupową. Pamiętam, jak strasznie się przed tym broniłam, mówiłam, że jeśli mam już opowiadać o sobie, to tylko jej. Po kilku spotkaniach indywidualnych trafiłam jednak do 10-osobowej mieszanej grupy. Była prowadzona metodą Gestalt – terapeutka zapraszała nas do mówienia o swojej przeszłości i uczestnictwa w improwizowanych psychodramach. Różne sytuacje, zdarzenia, traumy odgrywaliśmy jak scenki teatralne, np. ktoś grał matkę, córkę, ktoś inny ojca, syna – uczucia i emocje związane z opowiadanymi historiami powracały, odreagowywaliśmy je, przepracowywaliśmy, a potem analizowaliśmy krok po kroku. To pozwalało zmierzyć się z własnymi przeżyciami, ale też z doświadczeniami innych uczestników.

Po około 4 latach, gdzieś w połowie terapii, z metody Gestalt przeszliśmy na terapię zorientowaną na proces (POP). Skończyło się odgrywanie scenek, wydobywanie zdarzeń, traum z przeszłości. „Nastał czas, byście zmierzyli się w bezpośredniej relacji z drugim człowiekiem, takim, jakim jest dziś, tu i teraz” – powiedziała terapeutka.

Każdy przynosił na spotkanie swoje bieżące sprawy, problemy, zdarzenia, o których wspólnie rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy. Bywało, że ktoś opowiadał o swoim życiu, a mnie zaczynały płynąć łzy – to też dawało materiał do analizy: dlaczego właśnie ta opowieść mnie poruszyła, może tego mi brak, a może obudziła jakieś stłumione uczucia. To były niezwykle emocjonalne spotkania.

Sesje odbywały się raz w tygodniu i trwały trzy godziny, a cały proces terapeutyczny ponad osiem lat. Do dziś podziwiam się za determinację i wytrwałość.

Nie tylko macho

Fantastyczne było to, że pierwszy raz w życiu zobaczyłam ludzi bardzo otwartych, czasem aż do bólu szczerych, bez żadnych masek. Nie znałam takich, nie wiedziałam, że tak można. To kompletnie zmieniło moje podejście do ludzi, zwłaszcza do mężczyzn, do których miałam bardzo wrogi stosunek. Uważałam, że to dranie. Kiedy na terapii sięgnęliśmy głębiej do mojego rodzinnego życia, okazało się, że właśnie w tym okresie stworzyłam sobie taki ich obraz.

Ojciec był strasznym despotą, a mama jego ofiarą. Nie szanował jej, nagminnie i jawnie zdradzał. To był chodzący testosteron, babiarz nad babiarze. Wielokrotnie, kiedy jeszcze byłam dzieckiem, widziałam jego rękę pod spódnicą ciotki. Wszystko połykałam, udawałam, że nie widzę.

Mama była kobietą bardzo skrytą, nie wylewała żalu, nie robiła ojcu żadnych awantur, ale milcząco przekazywała mi, że mężczyźni są źli, nikczemni. Widziałam, że czasem płacze. Kiedy dowiedziała się, że zaczynam kręcić z chłopakiem, potrafiła powiedzieć coś obrzydliwego: „Uważaj tylko, gdzie ten twój ci wsadza”. Byłam wstrząśnięta. I do dziś jest dla mnie niepojęte, jak mogła tak powiedzieć do córki. Ale solidaryzowałam się z nią, uważałam, że ojciec jest wstrętny, nawet nie dlatego, że ją zdradza, bo to wypierałam, ale dlatego, że na nas krzyczy, że nas bije.

Tymczasem w grupie terapeutycznej zobaczyłam chłopaków, którzy płakali, którzy się bali, otwierali, byli w kontakcie ze mną i mówili np. że są przerażeni, bo muszą utrzymać rodzinę, zrozpaczeni, bo stracili kogoś bliskiego lub kobietę, którą kochają... – nagle zobaczyłam w nich ludzi, którzy też zasługują na szacunek. To było dla mnie przełomowe doświadczenie.

Terapia zachęciła mnie do przyjrzenia się też mojej dalszej rodzinie i okazało się, że nie było w niej normalnego, udanego związku. Mężczyzna zawsze był macho, Bogiem, któremu kobieta usługiwała, rodziła dzieci, a on ją zdradzał lub rzucał kiedy chciał. Wkroczyłam więc w dorosłe życie z obrazem, że mężczyźni to świnie.

Przestać uciekać

Największym paradoksem było jednak to, że nienawidząc mężczyzn, toczyłam ostrą walkę ze swoją kobiecością. Nie chciałam być, jak moja matka, ofiarą podporządkowaną mężczyźnie. Chciałam być facetem – podrywałam dziewczyny i z wściekłością patrzyłam, jak rosną mi piersi. W wieku 20 lat miałam tak ogromne, że nie mogłam nigdzie kupić stanika, jakieś ciotki przywoziły mi z zagranicy. Nienawidziłam swoich cycków i tego, jak mi się bujają, miałam ochotę je poobrywać. Ale nie tylko piersi, całe ciało robiło mi się takie kobiece, miękkie, ofiarowate. Strasznie tyłam – kiedy trafiłam na terapię, ważyłam ponad 90 kg, przy wzroście 160 cm. Kobiecość robiła mi jak gdyby na złość.

Wchodziłam w związki z kobietami, by grać w nich rolę mężczyzny. Jeśli zbliżyłam się do faceta, to tylko na bezpieczny dystans, potem uciekałam. Bałam się, że zostanę zraniona, nie wierzyłam w udaną relację z mężczyzną. Dopiero na terapii zrozumiałam, że nieświadomie chciałam być jak ojciec, tak jak on pragnęłam mieć wolność, siłę, władzę, pieniądze, nawet kobiety – wszystko. Czasem czułam, że też mam ochotę kogoś skopać, nakrzyczeć, zaszaleć. Szłam w źle pojmowany feminizm.

Ale moja kobiecość domagała się akceptacji, moje jajniki krzyczały o pomoc, organizm wariował... Na którejś sesji powiedziałam, że moja kolejna próba stworzenia związku z mężczyzną znów zakończy się fiaskiem, bo zamierzam od niego uciec. Wtedy terapeutka wzięła mnie za rękę i ciepłym głosem powiedziała: „Przytrzymaj to Marysiu, nie uciekaj. Zastanów się, dlaczego chcesz to zrobić”. Oczywiście i tak uciekłam, ale jej prośba głęboko zapadła mi w pamięć. „Dlaczego tak naprawdę uciekłam od tego mężczyzny? Przecież podobał mi się i był taki kochany”. Zrozumiałam, że źródło tkwi we mnie – sama zepsułam ten związek, to ja się bałam zaufać, zawierzyć, otworzyć.

Niedługo potem zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samej wykrzyczałam na jakiejś sesji: „Marzę o tym, by być z mężczyzną! Chcę mieć normalną rodzinę, dom, dzieci!” i... strasznie się rozpłakałam. Czułam, że wyrzuciłam z siebie prawdę, ale ona mnie przeraziła. Chciałam się z tego wycofać, ale terapeutka w mig to wychwyciła i... wszczepiła mi tę wypowiedź w świadomość. Długo nie chciałam jej przyjąć. Jakby na przekór, znów związałam się z kobietą. Ale to, co wykrzyczałam na terapii wciąż kołatało mi w głowie. „Dość głupich związków” – powiedziałam sobie i zerwałam tę relację.

Byłam gotowa zaryzykować

Po raz pierwszy w życiu poczułam w sobie potrzebę związania się z mężczyzną. Byłam gotowa zaryzykować. Chciałam mu zaufać, pokazać siebie prawdziwą, bez żadnej maski, wejść w relację bez pozostawiania sobie marginesu: „co tam, najwyżej zwieję”.

Pół roku później wpadł mi w oko przystojny chłopak. Miałam 28 lat. Spodobałam się mu... taka pulchniutka, okrąglutka, z dużymi piersiami. Zaiskrzyło między nami. Zamieszkaliśmy razem, wzięliśmy ślub, urodziłam dwójkę zdrowych dzieci – synek ma 4 latka, córeczka niewiele ponad roczek.

Od czasu podjęcia terapii i leczenia nigdy potem nie miałam zapalenia jajników. Co więcej, po urodzeniu synka – błyskawicznie, w ciągu 3–4 miesięcy schudłam do 64 kilogramów, ot tak, po prostu, bez żadnych diet. Urodzenie dziecka było przypieczętowaniem mojej kobiecości. Już nie walczyłam ze swoim ciałem, w pełni je akceptowałam, a z piersi byłam dumna, bo lubiło je ssać moje maleństwo.

Kiedy pojawiłam się u lekarza medycyny chińskiej, był zaskoczony. Nie sądził, że kiedykolwiek schudnę aż tak bardzo. Twierdził, że gdy sobie odpuściłam i urodziłam dziecko, mój organizm zaczął zupełnie inaczej funkcjonować, zmienił się metabolizm, wszystko wróciło do normy. Teraz jestem już fajną dziewczyną.

Jak uporządkować chaos

Kiedy człowiek jest w zgodzie ze sobą, wszystko się w jego życiu układa. Dobrze wiedzieli o tym taoiści, mówiąc, że gdy przestaje być w zgodzie z tao, zaczynają się problemy. Mogą być rozmaite: wewnętrzny chaos, symptomy fizyczne, trudności w relacjach z ludźmi, koszmarne sny, rozchwianie emocjonalne… – to, co powoduje, że w subiektywnym odczuciu „życie przestaje płynąć”.

Wtedy rozpoczynamy zwykle wędrówkę po lekarzach, aptekach, rozmaitych duchowych przewodnikach, przyjaciołach czy poradnikach książkowych, jak lepiej robić to czy tamto. Holistyczna wizja człowieka mówi jednak: nie o to chodzi, że masz problem z żołądkiem, relacjami, snami czy czymkolwiek innym – to w całym systemie, jakim ty jesteś, panuje bałagan. Tak właśnie powiedział Marysi mądry lekarz, a jej udało się go posłuchać.

Psychoterapia nie jest łatwa, znacznie prościej jest wziąć tabletkę czy żyć w wygodnym, choć błędnym przekonaniu. Jednak próba zlikwidowania problemu w jednym pokoju, podczas gdy dotyczy on całego mieszkania, na dłuższą metę nie może się udać. Psychoterapia wymaga zmierzenia się z wieloma sprawami, które najchętniej od siebie odsuwamy, skonfrontowania się z doświadczeniami, emocjami czy tymi aspektami siebie, o których chcielibyśmy zapomnieć. To często trudny i bolesny proces, ale też twórczy i otwierający nową perspektywę na siebie, innych ludzi, świat wokół nas, a bywa też radosny i zabawny.

Psychoterapię rozumie się zwykle jako „leczenie psychiki”. Ja wolę podejście amerykańskiego psychologa Jamesa Hillmana, który sięgnął głębiej do greckiej etymologii tego słowa – „psychoterapia” oznacza troskę, wsparcie i opiekę nad całością zjawisk psychologicznych dziejących się w człowieku Jeśli czujemy, że są one objęte troską i opieką, a nie patologizowane, wtedy możemy się rozwijać i szukać wewnętrznej równowagi, a wówczas… każdy dzień jest pięknym dniem.

Newsletter

Psychologia, związki, seks, wychowanie, świadome życie
- co czwartek przegląd najlepszych artykułówZapisz się

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze