1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Jak nie zaprzepaścić szansy na szczęście we dwoje?

Najczęściej spotykane są dwie motywacje wchodzenia w związek. Pierwsza jest rodzinno-domowa, w drugiej chodzi o to, żeby przeżyć coś romantycznego. Zazwyczaj kiedy mamy jedno, nie mamy tego drugiego. (Fot. iStock)
Najczęściej spotykane są dwie motywacje wchodzenia w związek. Pierwsza jest rodzinno-domowa, w drugiej chodzi o to, żeby przeżyć coś romantycznego. Zazwyczaj kiedy mamy jedno, nie mamy tego drugiego. (Fot. iStock)
Relacja, podobnie jak drzewo, rośnie długo. Przez ten czas pojawia się rodzaj powiązania, którego nie sposób osiągnąć w romansie. Jak nie zaprzepaścić szansy na szczęście we dwoje – pytamy Michała Dudę, psychoterapeutę pracującego w nurcie psychologii zorientowanej na proces.

Czy chęć bycia szczęśliwym jest dobrą motywacją do wejścia w związek?
Nie wiem, ale faktem jest, że tego ludzie szukają w relacji. Kiedy szczęście staje się założeniem, oczekiwaniem – najczęściej ma wypełnić jakiś brak, coś zastąpić, nadać sens. Czy tak się potem dzieje? Różnie bywa.

Co kryje się pod oczekiwaniem szczęścia?
Wydaje mi się, że najczęściej spotykane są dwie motywacje wchodzenia w związek. Pierwsza jest rodzinno-domowa, w drugiej chodzi o to, żeby przeżyć romans, coś romantycznego, wyjątkowego. Zazwyczaj kiedy mamy jedno, nie mamy tego drugiego.

Nie można mieć rodziny i romansu jednocześnie?
Zwykle od romansu się zaczyna, a później – podczas tworzenia domowej rzeczywistości – on się gdzieś gubi i pojawia się tęsknota za odnowieniem uczucia z początku znajomości, zakochania. Chcemy czuć, że kochamy, a nie tylko o tym wiedzieć. Niektórzy, jeśli nie odnajdą tego w swoim związku, szukają poza nim, w innej lub innych relacjach. Dzięki temu znowu przez moment mogą się poczuć szczęśliwi. Ale później, gdy alternatywna rzeczywistość zderza się z tą zwykłą, nierzadko okazuje się, że to, co mieli wcześniej, było w sumie całkiem dobre w porównaniu z tym, do czego uciekli. Dość powszechnie wydaje nam się, że szczęścia doświadczymy dopiero, gdy zdobędziemy coś, co nam je zapewni. W dążeniu do tego przeżywamy jedynie momenty zadowolenia i ciągle nam czegoś brakuje – zarówno w sferze rodzinnej, jak i romantycznej związku. A szczęścia nie przeżywa się ze względu na coś. Jeśli ludzie się kochają, a nawet po prostu lubią, szczęśliwe chwile na pewno przyjdą. Czasem wtedy, gdy najmniej się tego spodziewamy.

A może romantyczna wizja związku od początku skazana jest na porażkę?
Niektórzy od początku konstruują relację z innego miejsca niż romantyczne. Związek jest wtedy bazą do mierzenia się z przeciwnościami losu, ma pomóc we wszystkim tym, co trzeba w życiu zdobyć czy osiągnąć. Ludziom, którzy dokonali tego wyboru, daje to poczucie stabilności, bezpieczeństwa, osadzenia, jakiejś prawdziwości. Mają bowiem przekonanie, że to, kim są jako para, odzwierciedla się w materialnej rzeczywistości. Są osoby, które świadomie chcą tak żyć i taka relacja może przez długi czas całkiem dobrze funkcjonować. Życie takich małżeństw czy związków ma swój rytm, obowiązki, a ich wypełnianie jest na tyle absorbujące i stresujące, że uwaga skupiona jest na rzeczach do zrobienia. Tworzy się przestrzeń, z której korzysta rodzina, ale w relacji niewiele się dzieje.

W pewnym momencie odczuwalny staje się istotny brak, który każda ze stron czymś sobie wypełnia. Na przykład mężczyzna grzęźnie w grach komputerowych, a kobieta spotyka się z koleżankami, z którymi omawia swoje bolączki – oboje potrzebują odreagować i robią to w osobnych przestrzeniach. Brakuje im spotkania z drugą bliską osobą, wzajemnego przepływu uczuć, energii skierowanej na siebie nawzajem.

W kręgach psychologiczno-rozwojowych mówi się o pracy nad związkiem. Może jest konieczna, żeby odczuwać szczęście, a nie brak w różnych aspektach bycia razem?
Kiedy słyszę o pracy nad relacją, to mi się ciężko robi. Stwierdzenie „popracujmy nad tym, żebyśmy byli szczęśliwi” – jest sprzeczne samo w sobie. Czy szczęście może zostać wypracowane w pocie czoła? Kiedy ludzie się w sobie zakochują, szczęście spada na nich i wrzuca w trochę odmienny stan świadomości, który sprawia, że wydarzenia nabierają rozpędu, mają własną energię i chcą się dziać dalej. Toczą się w innej, równoległej, własnej przestrzeni. Dwie osoby przeżywają przygody trochę poza czasem, poza prozą życia, i to jest ekscytujące, bardzo wciągające. Nie można tego wykreować intencjonalnym działaniem, bo wtedy powstaje kopia, a nie oryginał. Świadomie można tylko tego chcieć i decydować się w tym być.

Romantyzm, który daje szczęście, wydaje się czymś nieuchwytnym. Nie dość, że nie mamy na niego wpływu, to jeszcze nieoczekiwanie znika.
Nie do końca tak musi być. Na jakimś poziomie on cały czas jest obecny, ale niekoniecznie przez nas przeżywany. Romantyczne przeżycie jest trochę jak sen. Atmosferę ze snu trudno przenieść do tej rzeczywistości, w której lądujemy, gdy otwieramy oczy i mamy sprawy do załatwienia. Tracimy kontakt ze snem, ale to nie znaczy, że on zniknął. Cały czas pod spodem jest, tylko nasza uwaga przenosi się na zadania i cele. W takim nastroju bardzo ciężko jest być romantycznym. Moim zdaniem strategie coachingowe średnio sprawdzają się w przypadku związków.

Pozytywna wiadomość jest taka, że skoro romantyzm nie znika, tylko nie skupiamy na nim uwagi, to możemy znowu ją tam skierować.
Możemy, jeśli nie zapomnimy.

Może wystarczy trochę świadomości, pracy…
Praca jest zupełnie innym stanem umysłu. Czy da się coś zrobić, żeby być naprawdę w relacji? To prawda, że relacje budują się długo, ale nad romantyzmem w związku się nie pracuje, można z nim tylko utrzymywać kontakt, poddać mu się, dać się ponieść. W relacji się jest, a bycia się nie robi. Żeby być w relacji, trzeba porzucić myślenie o pracy. Wspólna praca to jeszcze nie związek. Praca często oddziela, koncentruje na osobności. A szczęśliwym w relacji można być tylko razem.

Może więc dla tego „razem” da się coś zrobić?
Można być wobec siebie otwartym, szczerym. Można rozmawiać ze sobą o tym, co nam się wzajemnie po drodze przydarza, i tworzyć więź. Jeśli pojawiają się sprawy, o których ludzie ze sobą nie rozmawiają, bo są bolesne lub trudne, to one ich rozdzielają. Każdy trochę się odsuwa i zaczyna żyć osobnym życiem. Krok po kroku para się od siebie oddala. Jeśli chcemy coś dla relacji zrobić, pilnujmy, żebyśmy na bieżąco adresowali do siebie to, co czujemy, myślimy, i to, co się z nami dzieje, i starali się wzajemnie zobaczyć i usłyszeć. Jeśli komunikujemy się tylko z miejsca wzajemnych oczekiwań i pretensji, też się rozdzielimy, i nie będzie to praca nad związkiem.

Oczekiwania do szczęścia raczej nie prowadzą.
Mam taką swoją, bardzo uproszczoną klasyfikację sposobów przeżywania relacji. Pierwszy sposób, nazwijmy go „boję się”, występuje wtedy, gdy ludzi przeraża bycie w relacjach i są w nich przez unikanie. Drugi: „potrzebuję, muszę” – jest symbiotyczny i kontrolujący. Potrzeba relacji jest tak znacząca, że człowiek chce się koniecznie do kogoś „przyssać”, mieć go pod kontrolą. Wynika to w dużym stopniu z lęku przed byciem samemu. Trzeci sposób na relację nazwałem „nie potrzebuję, nie muszę”. Życie w niej polega na tym, że ludzie żyją obok siebie, każdy robi swoje. Jeśli im się coś razem przydarzy, jest OK, ale nikt za tym specjalnie nie goni. Czwarty sposób wymaga zostawienia za sobą zarówno swojej zależności, jak i niezależności. Dopiero kiedy się już nie musi być w relacji, ale też nie ma się tego poczucia osobności, można zobaczyć, że ktoś obok jest. Jeśli czujemy, że ktoś istnieje i ja istnieję dla niego, wtedy można poczuć się razem. A dopiero, kiedy poczujemy się razem, możemy mówić o szczęściu w relacji.

Powiedzmy, że osoby, które boją się relacji, to „jedynki’, symbiotyczne i kontrolujące to „dwójki”, a niezależne, działające i obawiające się konsekwencji niedziałania to „trójki”. Łączy je to, że każdej z tych postaw można doświadczać indywidualnie. Bycie „czwórką” to jedyna postawa, której doświadcza się tylko wspólnie – nie można być „czwórką” w pojedynkę.

W poprzednich modelach nie ma szansy na przeżycie szczęścia?
Jako „dwójki” odczuwamy coś w rodzaju szczęścia, jeśli mamy kontrolę nad partnerem. Jako „trójki”, trochę narcystyczne, jesteśmy zadowoleni, jeśli uda nam się osiągnąć swoje cele, a partner nas za to podziwia i nas w tym wspiera. W przypadku związku dwóch „trójek” nawet we wspólnym działaniu jest sporo rywalizacji. Można jako para realizować wiele rzeczy, ale nie czuć, że jest się razem. „Dwójki” są szczęśliwe, kiedy na siłę trzymają kogoś w swoim świecie, „trójki” – jak ktoś z nimi jest, ale niekoniecznie one z kimś są. Dopiero „czwórki” są szczęśliwe, kiedy są razem.

Czy zanim dojdziemy do „czwórki”, mamy wcześniejsze modele do zaliczenia?
Często się taką drogę przechodzi, ale wtedy też dzieje się to naturalnie, tego się nie wypracowuje. Każda z tych pozycji ma swoje ograniczenia i limity. I chociaż kolejna wydaje się być rozwiązaniem dla poprzedniej, nie jest satysfakcjonująca na dłuższą metę, bo tak naprawdę wciąż jesteśmy sami, a druga osoba jest uprzedmiotowiona. Spełnia funkcje względem mnie i mojego osobnego poczucia szczęścia. To jest coś innego, niż czuć szczęście razem.

Jeśli tego szczęścia nie czujemy, w pewnym momencie pytamy: co jest nie tak ze mną? lub: Co jest nie tak z tą drugą osobą? Często idziemy do psychologa, żeby to naprawić.
Najważniejsze „nie tak” dotyczy tego, że nie jest się w relacji. Na przykład celem „dwójki” jest jej indywidualny pomysł, jak wspólne życie ma wyglądać. Brak szczęścia wynika z tego, że nie udaje się jej tego zrealizować. Podstawową trudnością w relacji jest otworzyć się na relację. Być z tą drugą osobą, a nie nią zarządzać. Kiedy się uda kimś zarządzić, jest po relacji. Szczęście nie jest możliwe, kiedy ja jestem zadowolony, ale kosztem drugiej osoby.

To bardziej układ, w którym dążymy do uzyskania korzyści.
Tak. Dość częsty jest układ „ dwójki” z „trójką”. Pierwsza drugą chce okiełznać, a druga chce się wyzwolić. Żyją tak przez jakiś czas, mając nadzieję, że spełni się ich indywidualny sen. „Dwójka” ma nadzieję, że „trójka” wreszcie się nawróci, czyli da się usidlić, a „trójka” czeka, aż „dwójka” ją pokocha „taką, jaka jest”: wolną, niezależną, wspaniałą. Ten rodzaj uwikłania wzajemnie się nakręca. Obie te strategie są bez sensu, choć występują powszechnie i mogą długo trwać.

Czy można powiedzieć, że szczęście w relacji nie jest tożsame z przyjemnością?
Myślę, że ludzie częściej stwierdzają, że byli szczęśliwi, niż że są. Dopiero z perspektywy czasu zauważają, jakie dobre chwile ich łączyły. To widać przy rozstaniu – łatwiej rozstać się z tym, co było trudne, niż z tym, co było fajne. Są momenty szczęścia, które przeżywa się na bieżąco, i się o tym wie, ale są też takie, które wydają się zwykłe, a one są przecież szczęśliwe. Często najszczęśliwsza jest właśnie niedoceniana codzienność. Zdarza się, że kiedy przeżywamy romans, to chcemy, żeby się przekształcił w cudowną codzienność. Potem, gdy żyjemy w codzienności, tęsknimy za romansem. Choć oba te miejsca mogą być źródłem szczęścia, nam może się wydawać, że szczęście jest tam, gdzie nas nie ma.

Każdy dzień nie może chyba być szczęśliwy.
Próba utrzymania dowolnego stanu, jakikolwiek by był, jest odchodzeniem od rzeczywistości. Codzienność składa się z wielu odmiennych momentów, a przechodzenie przez nie daje poczucie, że jest się w czymś dobrym i prawdziwym. Mam takie powiedzenie, że drzewo rośnie długo. Ono się odnosi też do relacji. W wyniku jej trwania, kiedy doświadczamy perypetii, mierzymy się z wyzwaniami – pojawia się między nami pewien rodzaj powiązania. Tego się nie da osiągnąć romansem. Jeśli relacja ma się przekształcić w coś, co ma wymiar szczęścia opartego na wspólnym życiu, to trzeba zacząć to codzienne życie żyć. Ekscytacja tego nie załatwi, to nie jest kwestia pigułki szczęścia, tylko codziennego bycia w tym, co się wytwarza każdego dnia między ludźmi. Pierwsze uczucia, pierwsze spotkania – to fundamenty, na których buduje się dalej. Wtedy tworzy się połączenie, które daje szczęście. To jest zupełnie inna jakość niż zakochanie.

Warto wspomnieć, że dla wielu samo znalezienie drugiej osoby, z którą przez lata na co dzień dobrze czujemy się w tej samej przestrzeni, może być sporym wyzwaniem. Ten ktoś nas nie drażni, nie irytuje swoją obecnością, po prostu nam nie przeszkadza. To jest duża i niedoceniana wartość, a żeby na kogoś takiego trafić, trzeba mieć szczęście.

Droga do szczęścia wiedzie przez kryzysy?
Relacja, jak każdy byt, ewoluuje, i ta ewolucja dzieje się przez coś, co się jej przydarza. Obydwu osobom albo jednej z nich. Zazwyczaj któraś ze stron bardziej czuje impuls do nowego, a wtedy druga najczęściej obstawia to stare i w końcu dochodzi do konfliktu. Jeśli osoba oporująca w końcu nie pójdzie za zmianą, ludzie przestają być razem. Po prostu. Nie da się zatrzymać czasu, życie musi się zmieniać, musi iść naprzód. Jeśli jedna osoba potrzebuje zmiany, dotyczy to też relacji. Oczekiwanie, że ktoś zatrzyma się w miejscu, powoduje, że relacja traci energię, gnuśnieje w starych wzorcach. Ludzie potrzebują się rozwijać czy choćby adaptować do ciągle zmieniającej się rzeczywistości. Dlatego na przykład nie da się w nieskończoność być w fazie romansu. On mija i pojawia się nowa forma dla relacji i trzeba w nią wejść. Relacje mają naturalne fazy, ale nie przechodzi się w nie gładko. Transformacja zawsze oznacza emocjonalne komplikacje.

Jeśli udaje się nam przejść razem do następnego etapu, dotykamy szczęścia?
Kiedy ludziom uda się pogadać ze sobą, zrozumieć się, zobaczyć nawzajem w tych trudnych sytuacjach i odzyskać kontakt – to jest to szczęśliwy moment. Nie wiem, czy superradosny. Ale jest to spotkanie, które daje poczucie szczęścia. Przeżywanie tego razem jest kluczowe.

Michał Duda, psycholog, psychoterapeuta; współzałożyciel Instytutu Psychologii Procesu; pracuje w ośrodku Poza Centrum w Warszawie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze