1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia

Na czym polega miłość do siebie? Wyjaśnia terapeutka Anna Czarnecka

Brak miłości do siebie to najczęstszy problem osób, które trafiają do psychologa. Gdy zaczynamy kochać siebie, stajemy się lepsi. (Fot. iStock)
Brak miłości do siebie to najczęstszy problem osób, które trafiają do psychologa. Gdy zaczynamy kochać siebie, stajemy się lepsi. (Fot. iStock)
Jeśli o niepowodzenia w bliskich relacjach obwiniasz siebie, jeśli mówisz i myślisz, że to widocznie z tobą jest coś nie tak, że czegoś ci brakuje – to w pewnym sensie masz rację. Brakuje ci jednej rzeczy: miłości do siebie. Psychoterapeutka Anna Czarnecka twierdzi, że kiedy ją w sobie rozwijamy, nie tylko nam jest lepiej na świecie, ale też światu z nami.

Łatwo kochać siebie?
Tak naprawdę niewielu to potrafi. Brak miłości do siebie to chyba najczęstszy i najważniejszy problem osób, które trafiają do psychologa.

Jak się on objawia?
Samokrytyką, nieustannym dewaluowaniem siebie, nadmiernymi wymaganiami. Osoba, która siebie nie kocha, nawet jeśli z pozoru wydaje się sobie dobrze radzić w życiu, na głębszym poziomie przeżywa emocjonalny ból: zagubienie, strach, wstyd, a nawet rozpacz. Czuje się jak dziecko: bezradne, samotne, odtrącone, gorsze. Te uczucia mogą być bardzo silne, przytłaczające, dlatego próbuje za wszelką cenę radzić sobie z nimi.

Jak?
Stosując różne mechanizmy obronne. Na krótką metę mogą dawać wytchnienie, bo odłączają od negatywnych uczuć albo pozwalają podjąć jakieś ekscytujące czy uspokajające czynności. Jednak w dłuższej perspektywie powodują problemy i stres, ponieważ skutki ich działania dla niej i dla jej relacji z innymi są negatywne. Czasem próbuje się znieczulać, odcinać od emocji: sięga po alkohol i inne używki, objada się, godzinami przesiaduje w wirtualnym świecie. Niektórzy wpadają w pracoholizm, wiecznie gonią za sukcesem. Dążą do osiągnięć za wszelką cenę i kontroli. Czasem umniejszają innych, okazują wyższość, rywalizują. Chcą zarządzać światem wokół w nadziei, że to zminimalizuje ich lęk, sprawi, że poczują się coś warci. Jednak żaden podziw i uznanie, żadne nagrody i zaszczyty nie ukoją emocjonalnego bólu. To chwilowa ulga.

Ale dążenie do sukcesu jest wspierane przez dzisiejszą kulturę. Gdzie tu autodestrukcja?
Oczywiście, perfekcjonizm jest silnie nakręcany przez współczesną kulturę, to jest postawa, którą się powszechnie szanuje i podziwia. Bycie tzw. człowiekiem sukcesu to atrakcyjny cel dla wielu ludzi, ideał, do którego dążą. Rzeczywistość często jednak okazuje się nie tak piękna, jak pokazujemy to na Facebooku. Wyobraźmy sobie człowieka o wysokiej pozycji społecznej i zawodowej, jeżdżącego świetnym samochodem, majętnego, cieszącego się uznaniem. Ludzie zwykle będą go postrzegać jako spełnionego, szczęśliwego. Wydaje się, że właśnie tak jest, ale bywa, że to tylko fasada. Na terapię trafia do mnie sporo takich osób. Na pozór ktoś jest pewny siebie, ale w środku w nim mieszka zalęknione, zranione dziecko, które uważa, że jest do niczego. Włącza więc tryb radzenia sobie przez nadmierną kompensację i prezentuje się przed światem jako superbohater. Jako przeciwieństwo tego, co czuje naprawdę pod tą maską, w swojej kruchej, wrażliwej części.

Jakie więc cechy ma osoba, która siebie kocha?
Tego czasem nie widać na pierwszy rzut oka. Paradoksalnie nie każda kochająca się osoba osiąga w życiu spektakularne sukcesy. Ale to zawsze ktoś, kto ma kontakt ze swoimi emocjami, potrafi rozpoznawać i w zdrowy sposób zaspokajać swoje potrzeby, dbać o granice, jest asertywny. Kochać siebie to być wobec siebie życzliwym, co nie znaczy pobłażającym sobie. To znać swoje możliwości, ale i ograniczenia. Szanować to, co się czuje. Potrafić spojrzeć z życzliwością na różne aspekty siebie, stany emocjonalne, trudności. Osoba kochająca siebie myśli: „Wiem, że mam wady, nie jestem doskonały, ale jestem w porządku”. Kiedy kochamy siebie, bierzemy odpowiedzialność za siebie, swoje uczucia, swoje działania. Podejmujemy zobowiązania. Angażujemy się w czynności przynoszące przyjemność, relaks. Realizujemy swoje zainteresowania, intelektualne i kulturalne, mamy hobby, dbamy o zdrowie. Odczuwamy więź z innymi, jesteśmy spontaniczni. Potrafimy się bawić, śmiać.

Trudne?
To jest bardzo trudne. Nie potrafimy być w ten sposób ze sobą, bo nasi rodzice też tego nie umieli. Osoby, które zaczynają terapię, czasem mówią: „W moim domu było wszystko okej”, „Miałam świetnych rodziców i wesołe dzieciństwo”, a potem okazuje się, że niekoniecznie. Ludzie nie są doskonali, żaden rodzic nie jest, i zawsze jakieś nasze ważne, normalne potrzeby okresu dzieciństwa nie zostają w pełni zaspokojone. Żebyśmy jako osoby dorosłe w naturalny sposób kochali siebie, musielibyśmy mieć rodziców, którzy sami przepracowali swoje skrzywdzenia z dzieciństwa i którzy pokochali siebie. A to się rzadko zdarza. Musimy więc tę pracę wykonać sami, na własną rękę. Zazwyczaj w procesie terapii.

Nie za często przyczyn naszych problemów szukamy w dzieciństwie?
To, w jaki sposób odnoszą się do nas najbliżsi, ma kluczowe znaczenie dla kształtowania się sposobu, w jaki będziemy traktować samych siebie w dorosłym życiu. Jeśli spotykaliśmy się z szacunkiem i uważnością na nasze uczucia i potrzeby, nasza autonomia była wspierana, ale też stawiano nam realistyczne, zdrowe granice – taką postawę wobec samych siebie uwewnętrznimy. Jeśli zaś nas nieustannie karcono, lekceważono, wyśmiewano – będziemy równie samokrytyczni. Gdy porównywano nas do innych, wymagano ponad miarę, to z czasem ten surowy, wymagający głos zaczyna stawać się częścią naszej psychiki. W którymś momencie sami do siebie zaczynamy zwracać się w podobny sposób. Chcąc chronić się przed krytyką i odtrąceniem ze strony innych, zaczynamy sami siebie strofować, żeby „nie dać plamy”. Kiedy dajemy wiarę tym krytycznym myślom o sobie, czujemy się źli, słabi, głupi, beznadziejni. Mamy poczucie porażki. Możemy wchodzić w związki z krytycznymi osobami, podporządkowywać się innym. Z obawy przed konfliktem lub odrzuceniem, aby uniknąć kary lub zdobyć akceptację, niektóre osoby wybierają uległość i zależność. Rezygnują z własnych potrzeb na rzecz innych, starają się wszystkich zadowolić. Mogą pozwalać na złe traktowanie, pozostawać w krzywdzącej dla siebie sytuacji. „Zrobię, co tylko chcesz, żebyś mnie tylko zaakceptował, polubił, nie skrzywdził. Nawet jeśli czuję, że to coś jest wbrew mnie, poświęcę się, by dostać głaski”. Jednak te głaski są zazwyczaj szorstkie i jest ich zbyt mało. A czasem ich nie ma wcale. To też nie działa.

A co z tymi, którym wydaje się, że mieli szczęśliwe dzieciństwo?
Dzieci chcą być lojalne wobec rodziców i chcą ich kochać. Za wszelką cenę. Urealnianie rodziców, dostrzeżenie swojego bólu, cierpienia w kontekście ich zaniechań, tego, czego nam nie dali, a co dać powinni – to początek zmian. Osoby zgłaszające się na terapię czasem bagatelizują swoje cierpienie w dzieciństwie. Mówią: „Ludzie doświadczają gorszych rzeczy. Nie byłem bity ani wyzywany, więc nie mam prawa do zażaleń”. Czasem ludzie „tylko” słyszeli: „Och, ty zawsze wszystko psujesz, z tobą są same problemy”. Takie słowa też mogą powodować rany, które trzeba leczyć w dorosłym życiu. Podobnie jak dewaluowanie uczuć: „Nic ci nie jest, co tak ryczysz! Uspokój się, płaczesz bez powodu”. To nie muszą być traumatyczne zdarzenia, żeby odwrócić się od samych siebie i nie kochać. To czasem pozornie drobiazgi. Na przykład rodzic psychicznie nieobecny, z telefonem w dłoni.

Nie uważa pani, że większość rodziców teraz dużo czasu spędza z telefonem?
Tak, rośnie pokolenie, które będzie miało wspomnienia, że ich mama była, ale pozornie. Siedziała obok, owszem, nawet czasem rozmawiała. Ale oni nie czuli, że naprawdę jest, że zwraca na nich uwagę. Coś rzucała, potakiwała, ale widać, że myślała o innych sprawach. Zaangażowana obecność rodzica to jeden z podstawowych filarów budowania poczucia wartości. Dziecko czuje się ważne, ponieważ najbliższa mu osoba chce z nim być, przebywać, jest nim autentycznie zainteresowana, zaciekawiona jego zdaniem na jakiś temat, opinią, jego przeżyciami. Wielu moich pacjentów nie dostało takiej uwagi ze strony rodzica, jego zaangażowania w relację z nim. Bo miłość w działaniu to nie gotowanie obiadów, a potem zajmowanie się sprzątaniem. Nie wystarcza dbanie o to, żeby dziecko miało najlepsze wykształcenie, a czas zapełniony dodatkowymi zajęciami. To nie zastąpi emocjonalnej bliskości, na której bazie rodzi się poczucie własnej wartości i miłość do siebie. Uwaga rodzica, bycie w kontakcie z dzieckiem, życzliwość, dobroć – jest szereg rzeczy, których brak ma poważne skutki w przyszłości.

Ale jesteśmy już dorośli. Jak możemy sobie pomóc dzisiaj?
Bardzo bliska jest mi filozofia współczucia wobec samego siebie. Z angielskiego: self-compassion. Wywodzi się z kultury Wschodu. W naszej kulturze termin „współczucie” długo stosowano wyłącznie w odniesieniu do drugiego człowieka, od jakiegoś czasu to się zmienia. Prekursorką badań nad samowspółczuciem jest dr Kristin Neff, a z kolei Paul Gilbert rozwinął terapię ukierunkowaną na współczucie. Istotą samowspółczucia jest właśnie wrażliwość nie tylko na cierpienie innych, ale też własne, i aktywne zaangażowanie w poprawę sytuacji. Jest wiele ćwiczeń, które można praktykować, żeby rozwijać taką postawę wobec siebie. Na początku jednak dobrze zacząć obserwować swój wewnętrzny dialog. Ludzie często przychodzą na terapię i nie zdają sobie sprawy z tego, jak siebie sami krzywdzą. A raczej jak krzywdzi ich „głos” rodziców, który uwewnętrznili w dzieciństwie.

To znaczy?
Mówimy do siebie: „Zobacz, idioto, co zrobiłeś, jesteś pośmiewiskiem”, „Wszystko niszczysz w swoim życiu. Nigdy nie będziesz szczęśliwy”. Albo: „Spójrz na Aśkę, fajna, inteligentna, miła. A ty co? Jesteś beznadziejna, nigdy nic nie osiągniesz, zapomnij”. W różny sposób siebie karcimy, karzemy, straszymy. Chodzi o to, żeby zacząć to zauważać i przyjrzeć się temu, co wtedy czujemy. Ta wrażliwa część nas, do której kierowane są te zdania, jest smutna, przerażona. Bo, niestety, często bezwarunkowo wierzymy w te okrutne słowa. Krytyczne myśli o sobie wydają się prawdą absolutną, nie do podważenia. Kłopot polega na tym, że zazwyczaj nawet ich nie zauważamy. Są tak „wrośnięte” w nasz umysł, tak „normalne”. To nasz chleb powszedni. Początek zmian to zauważanie ich, w kolejnych krokach musimy się od nich oddzielić, odseparować. I zacząć się im przeciwstawiać, podobnie jak dobry rodzic, troskliwy opiekun, który przeciwstawia się krzywdzicielowi.

Czyli?
W sytuacji, kiedy coś nam nie wychodzi i obserwujemy, że pojawia się w naszym umyśle ten deprecjonujący głos, wpędzający w poczucie winy – nie idziemy za tym. Zauważamy i kwestionujemy. Mówimy na przykład: „Nie, nie zgadzam się z tobą” albo: „Stop, już dość. Nie zamierzam tego słuchać. To nie koniec świata, jeśli się nie uda. Niepowodzenie otwiera nowe możliwości”. Stajemy się wobec siebie wspierający, życzliwi. Uczymy się komunikacji bez przemocy wobec samego siebie, zwracamy się do siebie łagodnie, uprzejmie. Tak jak zwykle potrafimy to robić wobec przyjaciół.

Czy to mówienie do siebie nie wydaje się niektórym dziwne?
Kiedy zaczynamy praktykować postawę życzliwości wobec samego siebie, to te pierwsze ćwiczenia rzeczywiście budzą w nas opór. Dlatego, że to jest nam obce, wydaje się dziwaczne. Myślimy: „Rany, to ja teraz będę egoistą?” albo: „To jest sztuczne”. Wewnętrzny Krytyk może zareagować wtedy ze zdwojoną siłą. „Co to za głupoty! Wiem, jaki jestem, znów wszystko popsułem, muszę się wziąć w garść, do roboty i przestać się nas sobą użalać”. Ludzie mylą samowspółczucie z litowaniem się nad sobą, pobłażaniem sobie. Obawiają się, że jeśli będą dobrzy i mili dla siebie, to nic już nie osiągną. Myślą, że muszą ostro się popychać i krytykować, żeby iść do przodu. A to nieprawda. Badania dr Kristin Neff pokazują jasno, że im więcej mamy współczucia wobec siebie, tym więcej osiągamy w życiu. Nie wynika to jednak z pragnienia poprawy swojego wizerunku – siłą napędową jest tu pragnienie, by maksymalnie wykorzystać swój potencjał i działać dla własnego dobra. Ćwicząc się w miłości do siebie, nie staniemy się też egocentrykami, spokojna głowa. Ludzie praktykujący samowspółczucie są bardziej dbający, wspierający w relacjach, mniej kontrolujący i mniej agresywni. Skłonni więcej dawać innym. To mówią badania.

Jak praca nad pokochaniem siebie może zmienić nasze życie?
Może je zrewolucjonizować. Brak miłości do siebie wpływa dosłownie na każdą sferę naszego życia: na związki, przyjaźnie, pracę, zdrowie. Powoduje, że wchodzimy w relacje najczęściej w sposób destrukcyjny, pozwalamy się źle traktować albo sami źle traktujemy innych. Uciekamy przed bliskością albo chcemy się z kimś stopić, zlać. Nie prosimy o podwyżkę, nie spełniamy marzeń, rezygnujemy z siebie. Albo wchodzimy w nadmierną kompensację i stajemy się dominujący, roszczeniowi, egocentryczni, co też nie jest prawdziwą miłością do siebie. Bo w ten sposób niszczymy relacje, ludzie się od nas odwracają. Jeżeli agresywnie komunikujemy swoje potrzeby, to w konsekwencji i tak nie zostaną zaspokojone. Jeśli krzywdzimy innych, wpadamy w poczucie winy, pogardzamy sobą. Gdy siebie nie kochamy, działamy destrukcyjnie na wiele sposobów: manipulujemy, mamy ogromne oczekiwania, wszystko wydaje się nam atakiem, przypisujemy innym złe intencje. Gdy zaczynamy siebie kochać, stajemy się lepsi. Szanujemy granice innych, akceptujemy wady, jesteśmy fajniejszymi ludźmi. Nam jest lepiej na świecie i światu jest lepiej z nami. O niebo lepiej.

 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze