Świat nie jest i nie będzie sprawiedliwy, choć możemy zmierzać do tego, by był troszeczkę bardziej uczciwy i lepiej urządzony, i mam tu na myśli także sprawiedliwość w dystrybucji nieszczęścia – mówi psycholożka Marta Niedźwiecka.
W naszym – jak go nazwałam – tryptyku o cierpieniu przyszedł czas na część trzecią, ostatnią. Trzeba bowiem dopowiedzieć, że obok cierpienia niezawinionego, ale będącego stałym elementem egzystencji, jest w naszym życiu ogrom cierpienia zbędnego i nadmiarowego, które w dużej mierze generujemy sami. I to zarówno dla siebie, jak i dla innych. Trafnie ujęłaś je w formułę trzech, a właściwie czterech „M”.
Masochizm, mesjanizm i malkontenctwo – to trzy główne przejawy nadmiarowego cierpienia w naszym życiu, choć wypadałoby dodać do tego jeszcze jedno „M”, a mianowicie manipulację. Bo my nie tylko doświadczamy cierpienia, ale też go używamy.
Wyjaśnisz?
Co innego, kiedy spotyka nas zły los, a co innego, kiedy w celu uzyskania pewnych korzyści wykorzystujemy rzeczy, które nam się przytrafiają, do tego, by zmuszać ludzi do pewnych świadczeń – opieki nad nami, użalania się, robienia czegoś za nas. To jest manipulacja.
Bywa też, że organizujemy życie społeczne lub własne wokół cierpienia i związanych z nim poświęceń – i to jest albo polski mesjanizm w imię hasła „Polska Chrystusem narodów”, albo umordowana matka Polka, która „dla rodziny daje sobie żyły wypruć”. Jest jeszcze polskie malkontenctwo, czyli nie tylko odruchowe u nas narzekanie, ale też licytowanie się, kto ma najgorzej.
Ostatnie „M”, czyli masochizm, obejmuje to, co robimy sobie, czyli sytuacje, w których używamy cierpienia do tego, żeby bolało jeszcze bardziej. Co więcej, możemy podtrzymywać ten stan, by z jednej strony nadać sobie wartość lub tożsamość, ale też by nie być szczęśliwym, nie iść do przodu i nie przekraczać pewnych progów, które z doświadczaniem bólu i straty są związane.
Oczywiście wzbogacająca funkcja cierpienia, związana z pewnym pogodzeniem się z losem, akceptacją i pokorą, o których mówiłyśmy ostatnio, jest bardzo ważna, ale to nie jest tak, że każdy ból, każda trudność czy niewygoda niosą w sobie taką samą wartość rozwojową. Nie chcę powiedzieć, że chodzi tu o odróżnienie mądrego cierpienia od głupiego, raczej o zrozumienie, przed czym trzeba się ukorzyć, co trzeba uznać, z czym trzeba walczyć, a co jest tylko grzebaniem w starej ranie i otwieraniem jej na nowo.
Niestety, w Polsce, gdzie jest ogrom generacyjnie nieujawnionego cierpienia, mówienie o biegunie masochizmu, męczeństwa, malkontenctwa i manipulacji jest kwestią delikatną, bo łatwo dojść do wniosku, że mamy teraz olać te wszystkie straszne rzeczy, jakie się nam zdarzyły, i tak jak Amerykanie śmiać się do sera. Dlatego aby zrozumieć, o co w tej układance chodzi, trzeba objąć naszym myśloczuciem oba przeciwstawne bieguny: z jednej strony fatalność losu, a z drugiej użalanie się nad sobą.
Robimy sobie z cierpienia religię, ale też dominująca u nas religia, czyli katolicyzm, opiera się głównie na cierpieniu, czego symbolem jest choćby krzyż. Może nie umiemy inaczej?
No ale popatrz, Hiszpanie i Włosi, dwa europejskie narody bardzo katolickie i bardzo obrzędowe, jednocześnie wytworzyły spektakularną kulturę zabawy, karnawału, seksualności i korzystania z życia, a wręcz rozpusty.
Nieśmiało wtrącę, że oni mają inny klimat...
...i nie mają tak niekorzystnego położenia geopolitycznego jak Polska. Zgadzam się. I teraz nie wiadomo, czy my tę naszą religijność, klimat i niekorzystne położenie połączyliśmy z tym, co nam w duszy grało, czy też z racji położenia, klimatu i religijności nasz narodowy charakter właśnie się tak ukształtował. Bo jedno się z drugim rzeczywiście mocno splata.
Na pewno jako naród musieliśmy sobie poradzić z doświadczeniami historycznymi, które były naszym udziałem. Nadać im sens. Robiliśmy to więc poprzez opowiadanie, że rozbiory Polski to były działania zmasowanych złych sił, a nie szlacheckie warcholstwo. Albo poprzez ugruntowywanie przekonania, że aby zachować polskość, nasz język i kulturę – musimy dokonywać wyjątkowych, bohaterskich czynów, czyli na przykład robić powstania. Nasza wielowiekowa martyrologia służyła podtrzymaniu integralności narodu polskiego. I można zrozumieć, że trzyma nas to długo, skoro chwyciło jakieś 300 lat temu. Z drugiej strony, jak pisała prof. Maria Janion w liście odczytanym podczas Kongresu Kultury w 2016 roku, zaklęty krąg polskości ciągle dokonuje obrotu, czasy się zmieniły, a my wciąż śpiewamy tę samą piosenkę.
Na płaszczyźnie pamięci zbiorowej, podobnie jak w pamięci indywidualnej, traumy działają w tej sposób, że do jednych rzeczy nas zmuszają, a innych zabraniają. Organizują więc nasz sposób myślenia i utrudniają zobaczenie tego, w czym siedzimy. Na to, w jaki sposób jako naród możemy to przetwarzać, trochę nie mam pomysłu – choć przychodzą mi do głowy na przykład sztuka i różne działania performatywne, które uwalniają pewien rodzaj energii nie w celu snucia martyrologicznych mitów, tylko szukania nowego kierunku dla tego, czym jest polskość. Natomiast na indywidualnym planie ból czy cierpienie, które towarzyszą stanowi posttraumatycznemu, owszem, mogą nas zmuszać do robienia czy nierobienia czegoś, ale naszą odpowiedzialnością jest zajęcie się tym stanem. Inaczej będzie miał tendencję do brania nas w jasyr i sprawiania, że jako osoby będziemy wszystkimi swoimi uczuciami i działaniami krążyć wokół jednego zjawiska i zmuszać wszystkich, by traktowali nas jako osoby skrzywdzone, naruszone, pozbawione czegoś na zawsze.
Mowa tu o syndromie czy też mentalności ofiary.
Czym innym jest okazywanie szacunku wobec cierpienia innych ludzi, a czym innym bycie manipulowanym po to, by ktoś mógł żyć w wyobrażonym świecie, stworzonym przez traumę. Dobrym przykładem są tu osoby z niepełnosprawnością. Niektórzy z nich próbują ją przekuć na rodzaj osobistej opowieści, czyli uznać, że coś w ich życiu się nie wydarzy i jest to nie fair, bo nikt ich nie pytał, czy chcą się urodzić bez wzroku, słuchu czy kończyn albo ulec poważnemu wypadkowi, ale jednocześnie starają się zachować siebie, jakiś rdzeń, niezależny od wspomnianych deficytów. Bo nadal są ludźmi, niepełnosprawność ich nie definiuje. Ale są i tacy, którzy na swojej niepełnosprawności budują całą tożsamość. Do tego stopnia, że gdyby ktoś zwrócił to, co im zabrano, to nie wiadomo, kim by właściwie byli. Podobnie może być z osobami po dramatycznych wydarzeniach, kataklizmach. Czyli na jednym krańcu jest zorganizowanie się wokół traumy i odmawianie uznania, że życie się toczy dalej, na drugim – zrozumienie tego, co się wydarzyło i zbudowanie nowej opowieści o sobie.
Wróćmy na poziom zbiorowy. Michał Bilewicz, psycholog społeczny i autor książki „Traumaland”, mówił w „Zwierciadle”, że jeśli jako Polacy będziemy żyli wystarczająco długo w świecie, w którym będziemy mieć poczucie sprawstwa i bezpieczeństwa, to różne nieadaptacyjne reakcje się po prostu wygaszą.
Ja, niestety, uważam, że sam czas nie wystarczy. I bardzo dobrym przykładem na to jest choćby Izrael. Jeśli nie są podejmowane świadome działania, jeśli liderzy nie organizują się wokół nowych treści, tylko eksploatują stare, bo na tym można zbić największy kapitał polityczny – to nic się nie będzie zmieniało. Jako naród potrzebujemy bowiem nowych treści, które będą nam pomagały budować nową tożsamość, a nie urwanych schodów na placu Saskim i miesięcznic smoleńskich, które swoją drogą są przykładem genialnego zagospodarowania szoku posttraumatycznego. Niestety, zagospodarowanie oznacza brak domknięcia. Te emocje, począwszy od wściekłości i rozpaczy, po dezorientację i szok, nadal są odnawiane podczas kolejnych obchodów, które z jednej strony są powtarzalną ceremonią, a drugiej – źródłem wspomnianego politycznego kapitału. Problem polega na tym, że nie mamy kontrpropozycji na przeżycie tej niewyobrażalnej w naszej najnowszej historii tragedii, na „przekucie żałoby w empatię”, jak pisała Maria Janion.
Podam ci przykład, który najlepiej wyjaśni, jaką nową opowieść mam na myśli. Przywołuję go często, bo to było dla mnie mocne przeżycie. Otóż około 10 lat temu byłam na wystawie podczas Berlin Biennale. Miała ona miejsce na poddaszu starej kamienicy, gdzie umieszczono paręset rozsad brzozy. Pierwszą moją reakcją było oczywiście zdziwienie. Okazało się jednak, że są to sadzonki brzozy samosiejki, wysiane na oświęcimskim polu, na którym rozsypywano prochy zamordowanych więźniów obozu Auschwitz. Podczas wystawy Niemcy przychodzili na ten strych, brali sadzonkę, wpisywali swoje imię i nazwisko, zobowiązując się do tego, że będą opiekować się tym drzewem, że zasadzą je w swoim ogródku. I zrobiły to tłumy... To było obrócenie śmierci w życie, pozbawione całego tego patosu i nadęcia, ale też tego całego gadania o nazistach i Trzeciej Rzeszy. W tym prostym geście ludzie wzięli odpowiedzialność za coś, w czym, co prawda, nie mieli udziału, bo nie było ich wtedy na świecie, ale co stało się ich udziałem poprzez traumę pokoleń, które przeżyły II wojnę światową. Zobacz, jak to transformuje myślenie, kiedy podlewasz brzozę w swoim ogródku i wiesz, skąd ona pochodzi.
Bardzo brakuje nam narracji, które by nie podtrzymywały starych mitów, bo one nas tylko uwsteczniają. Jednym z podstawowych właściwości stanu postraumatycznego jest to, że ludzie zastygają psychicznie w tym miejscu, w którym zdarzyła im się krzywda: to może być wojna, ale to może być też trudne dzieciństwo, gwałt czy inne naruszenie.
Ale też my w naszym cierpieniu przez wieki byliśmy utwierdzani i zatrzymywani. Joanna Kuciel-Frydryszak w książce „Służące do wszystkiego” pisze, że na początku XX wieku wiele instytucji, w tym Kościół, utrzymywało warstwy najciężej pracujące, czyli choćby tytułowe służące, w przekonaniu, że nic nie mogą poradzić na swój znój, biedę czy niedolę, bo tak jest skonstruowany świat. Jedni rodzą się panami, a inni sługami – i nic z tym nie zrobimy. Co więcej – przekonywały różne dobroczynne organizacje – Bóg tak chciał. Przesłanie o niesieniu swojego krzyża słyszały też kilkadziesiąt lat potem od księży żony alkoholików czy przemocowców.
No i teraz pojawia się bardzo trudny, niemal filozoficzny namysł nad rolą religii monoteistycznej – niezależnie, czy mowa o chrześcijaństwie, judaizmie czy islamie – w tłumaczeniu niesprawiedliwości. Przecież kolonizacja, czy to dokonywana przez kraje katolickie, czy protestanckie, działa się w imię Boga. My, biali i porządni ludzie, ratujemy dusze pogan, którzy inaczej byliby skazani na potępienie. Co więcej, niesiemy im też cywilizację – choć tak naprawdę niejednokrotnie ludy, które podbijamy, są bardziej zaawansowane technologicznie i intelektualnie od nas – a robimy to, bo jesteśmy lepsi, a nasza religia to usprawiedliwia. Klasowość na podbitych terenach umacniano również sławetnym „Bóg tak chciał”.
W historii świata religie były pretekstem do czynienia ogromu zła, co jest tym bardziej absurdalne i naganne, że chrześcijaństwo miało przecież przywracać wolność i godność osobom nieuprzywilejowanym – takie były jego startowe założenia. Nie podkreślanie klasowości, nie wzmacnianie imperializmu i kolonializmu, nie służenie interesom najbogatszych, tylko wzmacnianie tych, którzy mieli najciężej. Co się stało po drodze, że to się nie do końca udało, każdy może sobie sam dopowiedzieć. Przypomnę tylko, że głowa Kościoła katolickiego, papież Franciszek, do dziś nie potępił inwazji Rosji na Ukrainę.
Zmierzam do tego, że o ile w eschatologii chrześcijańskiej jest obecne nadawanie znaczenia cierpieniu, czyli przekonanie, że pewna jego porcja jest nieunikniona i przekłada się na późniejsze zbawienie, co jest jakimś wytłumaczeniem grozy naszej egzystencji i dostarcza pocieszenia milionom ludzi przez ostatnie dwa tysiące lat – to ta sama narracja może być wykorzystywana do tego, by kontrolować jakieś grupy społeczne, etniczne czy narodowościowe albo wręcz nimi manipulować. Przykład polskich kobiet, żon alkoholików to jedno, drugie to chociażby konflikt Hutu i Tutsi w Rwandzie – to tamtejszy kler puścił iskry na istniejącą pomiędzy tymi grupami etnicznymi nienawiść, wspierając jedną i odmawiając poparcia drugiej.
Nie czepiam się tu chrześcijaństwa, islam i judaizm też mają swoje za uszami, tylko zwracam uwagę na to, że miejsce, w którym możemy powiedzieć wszystkim religiom monoteistycznym: „sprawdzam”, jest tym, w którym odzyskujemy naszą sprawczość i prawdę o świecie, ale też naszą religijność. Ktoś wzruszy ramionami, że przecież każdą ideę można wypaczyć. Owszem, dlatego tym bardziej powinniśmy dbać o to, by pewne idee nie były wypaczane. Dla Polaków możliwość odbudowania zaufania do Kościoła to superważna rzecz. I mówię to jako osoba niewierząca.
A ja się z tobą zgadzam jako osoba wierząca. Co więcej, uważam, że dzisiaj „sprawdzam” mówimy też patriarchatowi, kapitalizmowi, imperializmowi, seksizmowi czy ageizmowi. Teraz, gdy coś nas uwiera, coraz częściej po prostu wstajemy. Nie tłumaczymy już sobie, że spanie na ziarnku grochu dodaje szlachetności. Nie chcemy i nie musimy utwierdzać się w roli ofiary.
I to nas sprowadza do pytania o sprawiedliwość (bo jakkolwiek byśmy tego pragnęły, świat nie będzie sprawiedliwy, choć możemy zmierzać do tego, by był troszeczkę bardziej uczciwy i lepiej urządzony), także sprawiedliwość w dystrybucji nieszczęścia. Czy czasem nie jest tak, że ktoś korzysta na tym, że ktoś inny ma źle? To jest – uważam – bardzo dobry miernik tego, czy mamy do czynienia z losem, przed którym trzeba się ukorzyć, czy z niesprawiedliwością, z którą trzeba walczyć albo przynajmniej kontestować. A że po raz pierwszy w historii świata mamy możliwość oglądania szerszego obrazka, tym bardziej powinniśmy pytać o naturę cierpienia, by zobaczyć, czy nie jest ono wyzyskiem i nierównością, pochodną superniesprawiedliwego świata.
Także na indywidualnym planie?
Także, choć tu przy okazji moglibyśmy siebie spytać, czy cierpienie, którego doświadczamy, nie jest aby dla nas źródłem dodatkowych gratyfikacji. Jeśli tak, to warto się temu bliżej przyjrzeć, bo może się okazać, że mamy w sobie zainstalowany wewnętrzny aparat opresji, który mówi, jak to jest fantastycznie być najbiedniejszą sierotką we wsi.
Powiedzenie „cierpienie uszlachetnia” niektórzy rozumieją tak, że dodaje im to wartości i zapewnia głaski społeczne.
Można to kapitalizować w mediach społecznościowych, można z tego zrobić element własnej narracji, można terroryzować otoczenie własnym bólem i nieszczęściem, można wreszcie siebie samą zadręczać w celu utrzymania się w miejscu, w którym się jest...
Przy czym nie zachęcam do osądzania w ten sposób innych ludzi. Jeśli więc macie teraz myśl, że Zosia czy Kazik na pewno to robią, to zastanówcie się, czy nie jest to aby waszym udziałem. Gdzie rozgrywacie swój masochizm? Czy swoich czasem dramatycznych, ale jednak minionych doświadczeń nie używacie tak, by zrobić sobie lepiej? Jestem pewna, że jeśli każdy zrobi sobie w tym punkcie uczciwy rachunek sumienia, to Polska będzie odrobinę lepszym krajem.
Ale też – i w tym celu zarysowałam zresztą tak bogatą panoramę historyczną – powiedzmy, że bardzo trudno wyrwać się z roli ofiary. Zwłaszcza jeśli było się w niej długo utwierdzanym. Mam tu na myśli choćby nadal powszechne zdziwienie, że niektóre kobiety nie odchodzą ze złych, krzywdzących związków. Padają argumenty: „Widocznie mają z tego jakieś korzyści”.
To jest bardzo złożony temat, dlatego ponownie namawiam do tego, by nie oceniać wyborów innych ludzi, a zwłaszcza ludzi w kłopotach. Jak chcemy, zamieńmy to w odruch altruistyczny i wspierajmy takie osoby, zamiast tworzyć na ich temat narracje. Z psychologicznego punktu widzenia jeśli ktoś trwa w bardzo złej, niszczącej i – jak ja to mówię – radioaktywnej relacji, musi czerpać z tego jakieś zyski. Tylko – podkreślam – te zyski nie muszą być wcale czymś dobrym w powszechnym znaczeniu. To nie są rzeczy, które robimy „dla przyjemności”. Zyskiem może być na przykład odtwarzanie wyniesionego z domu, niezwykle bolesnego schematu współuzależnienia i poświęcania się, co służy utrzymaniu świata w spójności.
Taka osoba potrzebuje profesjonalnej pomocy, nie oceniania. Profesjonalnej, czyli takiej, która pokaże, jaka jest realna dynamika w przemocowej relacji – a to czasami zajmuje lata. Kobiety w takiej sytuacji naprawdę walczą o różne rodzaje lojalności i uczciwości oraz wartości, które są dla nich fundamentalne, jak choćby ochrona dzieci, które bardzo często umykają nam z obrazka, bo widzimy tylko przemoc. W pracy z taką osobą trzeba urealnić to, co się naprawdę dzieje. Wskazać, że bez oprawcy nie doświadczałaby jednak pewnych sytuacji, że jest uwikłana w splątanie, którego może nie dostrzegać albo które może racjonalizować, że opowiada o czymś językiem, pochodzącym z innych czasów, na przykład z dzieciństwa. Naprawdę bardzo ciężko jest zmienić coś, co jest elementem naszej psychiki, podczas jednorazowej rozmowy. Trudno też dyskutować z tym, że ktoś nie chce, by jego świat wywrócił się do góry nogami. Dlatego ten świat, nasz świat, trzeba odwracać na drugą stronę powoli, ale uparcie i konsekwentnie. Pewnej porcji cierpienia nie unikniemy, ale sporą część możemy z niego usunąć.
Marta Niedźwiecka certyfikowana sex coach i psycholożka. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Autorka książek, w tym najnowszej „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy”.